[b]
Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty: Nacieszył się pan już złotym medalem olimpijskim?[/b]
Laurent Tillie, były trener siatkarskiej reprezentacji Francji, mistrz olimpijski z Tokio: Nie miałem na to dużo czasu. Po powrocie z igrzysk spędziłem we Francji pięć dni. Dwa na spotkaniach z mediami, trzy z rodziną. A potem znowu poleciałem do Japonii, żeby zacząć pracę w klubie. Musiałem przejść dwutygodniową kwarantannę, która była trudnym czasem. 14 dni aresztu domowego szybko sprowadziło mnie na ziemię.
Po tym, jak wywalczyliście mistrzostwo olimpijskie, siatkówka wreszcie znalazła się we Francji na świeczniku?
Złoto igrzysk dużo zmienia. Ludzie bardzo się cieszyli z naszego zwycięstwa. Kiedy chodziłem po ulicach, co dwie minuty ktoś mnie zaczepiał, prosił o zdjęcie i dziękował. To, co się działo, było niezwykle miłe i zrobiło na nas duże wrażenie. Wreszcie mogliśmy poczuć się jak w Polsce. Może skala nie była tak duża, jak u was po mistrzostwach świata w 2014 roku, ale i tak było świetnie.
ZOBACZ WIDEO: ME siatkarzy. Aleksander Śliwka o problemach reprezentacji Polski. "Zwycięstwo rodziło się w bólach"
Mam nadzieję, że po tym sukcesie coś się u nas ruszy. Na razie jesteśmy daleko w tyle za koszykówką czy piłką ręczną. W tych sportach są setki tysięcy licencjonowanych zawodników. W siatkówce tylko dziesięć tysięcy. O piłce nożnej czy rugby nawet nie wspominam. Jest jednak nadzieja. Po igrzyskach nasza reprezentacja grała mecze sparingowe z Ukrainą. Pokazywały je dwie francuskie telewizje. Po raz pierwszy mieliśmy taką sytuację. Nie zapominajmy też, że za trzy lata mamy igrzyska w Paryżu, a po sukcesie w Tokio ludzie będą liczyć na nasz medal również przed własną publicznością. Możliwe, że udało się nam zapoczątkować coś fajnego.
Ciągle żyje pan turniejem w Tokio, czy już zamknął pan ten etap?
Myślę, że tego etapu nie da się zamknąć, bo staliśmy się częścią historii. Dołączyliśmy do grona, w którym są legendarne drużyny. Polska reprezentacja z 1976 roku, amerykańska z 1988 czy brazylijska z 2004. Natomiast jeśli chodzi o moją codzienność, to teraz skupiam się na pracy z Panasonic Panthers, a siatkówkę reprezentacyjną będę śledził jako kibic.
Opowie pan, jak wyglądał finał igrzysk w Tokio przeciwko Rosji z pana perspektywy? Co pan czuł, jakie myśli pojawiały się w pańskiej głowie?
Kiedy awansowaliśmy do finału, poczuliśmy ulgę, bo wiedzieliśmy, że już mamy medal. Spotkanie z Rosją było dla nas mniej stresujące niż półfinał z Argentyną. Szczerze mówiąc, byliśmy bardzo zrelaksowani. Tak jak wcześniej w meczu z waszą drużyną, nie myśleliśmy o wyniku, tylko o naszej grze. Powiedzieliśmy sobie: Rosjanie będą grać dokładnie tak jak Polacy. Będą potężnie atakować i mocno serwować. Starajmy się przyjmować tak, żeby nie było asów serwisowych, w obronie ustawiajmy się daleko, ale uważajmy na kiwki, bo trochę ich będzie. Serwowaliśmy na Jegora Kliukę, żeby jak najmniej atakował, no i byliśmy cierpliwi.
Jedynym trudnym momentem był dla nas początek tie-breaka. Kiedy Rosjanie prowadzili 3:0 i 6:3, pojawiły się nerwy i frustracja. Pozostaliśmy jednak spokojni i skoncentrowani. To było najważniejsze i pozwoliło nam najpierw odrobić stratę, a potem wygrać mecz.
I to tyle? Kiedy pan o tym mówi, brzmi to jakby mówił pan o kolejnym zwyczajnym dniu w biurze.
Coś panu powiem. Kiedy niedawno rozmawiałem z moim asystentem, doszliśmy do wniosku, że cały czas wydawało się nam, że żeby wygrać złoto, trzeba wymyślić albo zrobić coś niezwykłego. Drużyna Wagnera miała swoje katorżnicze treningi, biegała po górach z plecakami, grała kombinacyjną siatkówkę, no i miała Tomasza Wójtowicza. Wyjątkowy zawodnik i wyjątkowe metody. Amerykanie w latach 80. wprowadzili nowy system grania, z innym niż wcześniej rolami poszczególnych zawodników. Rosjanie w finale z 2012 roku przestawili Dmitrija Muserskiego ze środka na atak, a Maksyma Michajłowa z ataku na przyjęcie, i dzięki temu zwyciężyli. Zawsze mistrzowie olimpijscy osiągali sukces, robiąc coś ekstra. A my? My graliśmy normalnie. Robiliśmy to, co znamy i umiemy. Nasz przykład to ważna lekcja dla wszystkich. Możesz wygrać po prostu dzięki swojej jakości gry, nawet jeśli masz jakieś słabości. Dla mnie to niezwykle ważne.
Nie uważa pan, że tym faktorem X był w pańskim zespole Earvin N'Gapeth? Według wielu turniej w Tokio pokazał, że może to Wilfredo Leon jest najlepszym siatkarzem na świecie, jeśli chodzi o atak, ale najwszechstronniejszy jest właśnie N'Gapeth.
W pewnym sensie ma pan rację. Z Rosją, a wcześniej z Polską, wygraliśmy dzięki bardzo dobremu przyjęciu zagrywki i w tym jest duża zasługa Earvina. Byliśmy drużyną z trzema libero na boisku. Ten właściwy, czyli Jenia Grebennikov, obok niego N'Gapeth i ktoś z trójki Trevor Clevenot, Kevin Tillie i Yacine Louati. Sami świetni przyjmujący. N'Gapeth jest świetny w ataku, ale też w odbiorze, utrzymywaniu potężnych serwisów w grze. Chyba tylko my zawsze stawaliśmy do przyjęcia tylko w trójkę. Nawet kiedy serwował Leon, Bartosz Kurek, Kliuka, Michajłow. I wpadało nam mało asów. Z kolei sami mieliśmy taką taktykę, żeby niektórzy gracze zagrywali szybujące serwisy, bo na przykład taki Leon nie jest tak skuteczny w odbiorze, kiedy raz musi dograć potężną bombę, a za chwilę "floata". Tak samo jest z Kliuką czy z Argentyńczykiem Facundo Conte. A dla naszych przyjmujących nie miało to znaczenia. Dobrze przyjmując, wywierasz presję na zespole z dużą mocą w zagrywce. Ci, którzy potężnie serwują, widzą, że ich "bomby" są odbierane i albo się frustrują, albo chcą zrobić coś więcej. A to prowadzi do błędów.
Po zdobyciu złota myślał pan, że to najlepszy moment, żeby odejść, czy raczej żałował, że ten rozdział się dla pana zamyka?
Czułem się jak w bajce. Dałem tej drużynie wszystko, co mogłem i tyle samo dostałem od zawodników. Piękna historia i idealny moment, żeby się pożegnać. Nie żałowałem, że odchodzę. Moim zdaniem zespół potrzebował nowego impulsu. Znał mnie zbyt dobrze, a ja zbyt dobrze znałem tę grupę siatkarzy. Osiągnęliśmy fantastyczny wynik, ale nadszedł czas na zmianę.
Zmiany trenera nie było w reprezentacji Polski, w trwających mistrzostwach Europy biorą też udział ci sami gracze, którzy wrócili z Tokio bez medalu. Czy pana zdaniem to możliwe, żeby zaledwie miesiąc po takim rozczarowaniu znaleźć w sobie motywację do zagrania jeszcze jednego dużego turnieju?
Powiedziałem Michałowi Kubiakowi, którego prowadzę w klubie, że mam ogromny szacunek do polskich graczy. Ciężko pracowali przez całe lato, nie osiągnęli tego, o czym marzyli, ale mimo to grają tym samym zespołem w mistrzostwach Europy. To musi być dla nich bardzo trudne, a jednocześnie pokazuje siłę polskiej reprezentacji i zasługuje na uznanie. Myślę, że dużą motywacją jest dla Polaków gra przed swoimi kibicami, najlepszą siatkarską publicznością na świecie. To pewnie jeden z powodów, dla których po igrzyskach nikt nie zrezygnował z występu na ME. Z szacunku dla kibiców i dla organizatorów turnieju.
Jak traktować takie mistrzostwa Europy, które odbywają się tuż po igrzyskach? To wciąż bardzo ważna impreza, czy raczej turniej pocieszenia dla tych, którym nie powiodło się w Tokio, albo ich tam nie było.
Igrzyska to igrzyska. Wygranie ich to spełnienie marzeń, ja wciąż jestem w siódmym niebie. Jednak dla siatkówki mistrzostwa Europy też są ważne. Po pierwsze one pokazują, że w naszym sporcie dużo się dzieje, po drugie sporo w nie zainwestowano. A po trzecie kibice chcą w końcu zobaczyć swoich bohaterów, których przez długi czas mogli oglądać tylko w telewizji.
Czy zamierza pan w przyszłości wrócić do siatkówki reprezentacyjnej? Pytam oczywiście w kontekście kadry Polski. Po mistrzostwach Europy będziemy mieli konkurs na selekcjonera, a są tacy, którzy uważają pana za dobrego kandydata.
Na razie nie chcę mówić o przyszłości. Wciąż cieszę się tym, co osiągnąłem, staram się trochę odpocząć i skupić na pracy w klubie.
"Nie myślę o tym" to nie to samo, co po prostu "nie".
Właśnie tak. Nie powiedziałem, że chciałbym poprowadzić waszą kadrę, ale nie mówię też, że na pewno bym odmówił.
Na koniec chciałem jeszcze zapytać o polską przypinkę, którą dałem panu na szczęście po ćwierćfinale igrzysk. Wyniki pokazują, że spełniła swoją rolę.
Wręczając ją życzył mi pan złotego medalu olimpijskiego. Wtedy myślałem: "Wow, naprawdę miłe słowa i miły gest. Mam nadzieję, że ten człowiek ma rację". Zachowałem ją, a po finale dałem mojemu asystentowi, który kolekcjonuje olimpijskie przypinki. Powiedziałem mu: "To szczęśliwy prezent, który dostałem kilka dni temu. Ten, kto mi go dał, stwierdził, że będziemy mistrzami. I jego słowa się spełniły. Niech dalej przynosi wam szczęście".
Czytaj także:
Vital Heynen: Polska może być dumna z Gdańska
Giganci na drodze Polaków. Zobacz, z kim możemy zagrać na ME siatkarzy (drabinka)