Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Naprawdę ma pani lęk wysokości?
Monika Pyrek (trzykrotna medalistka mistrzostw świata w skoku o tyczce): Tak. I ciągle się nasila.
Po zakończeniu kariery?
No tak, bo już go nie tresuję.
Dawał się tresować?
Spadanie z prawie pięciu metrów po skoku o tyczce nie jest dla normalnych ludzi. To sport ekstremalny. Nie wiem, jak to robiłam. Kiedy teraz myślę, że miałabym wyjść na rozbieg i zgiąć tyczkę, jest to dla mnie nierealne. Ćwiczenia na prostej tyczce pokazuję dzieciakom, robię jakieś ćwiczenia, ale myśl o jakichkolwiek zawodach, w których liczy się wynik, jest ode mnie bardzo daleko. Kiedyś to było naturalne.
To co się zmieniło?
Może nie ryzykuję, bo mam dwójkę małych dzieci i działa instynkt macierzyński, a może bardziej - samozachowawczy. Moja kariera była trochę przykładem tego, jak można walczyć z własnymi słabościami, kiedy chce się coś osiągnąć. Oczywiście można marzyć na przykład o tym, że chce się być milionerem i nawet nie mieć na to planu. Moje marzenia były realne, musiałam jednak najpierw wygrać ze sobą. Zamykałam strach w pudełku i próbowałam się realizować, wiedziałam, że jeśli tego nie zrobię, to nie będę szczęśliwa. Chciałam osiągnąć to, co sobie zaplanowałam.
Bała się pani przed każdym skokiem?
Na początku strachu było bardzo dużo, później, kiedy robiłam pewne rzeczy automatycznie, już o nim zapominałam. Jak ma się dwadzieścia lat, to niesie cię ułańska fantazja, ona niweluje lęk, minimalizuje go, ale nie likwiduje. Strach wrócił, kiedy byłam starsza i nie czułam najwyższej formy. Przecież to moje dmuchanie w dłonie przed skokiem nie służyło niczemu innemu, poza oddalaniem w czasie sytuacji zagrożenia, gigantycznego stresu. Jak już miałam pięć sekund na skok, po prostu ruszałam przed siebie. Teraz nikt mnie już do tego nie zmusi.
Samolotem też pani boi się latać?
Tak, ale przez lata uprawiania sportu wypracowałam pewien rytuał. Wsiadam, zamykam oczy, zasypiam. Nie lubię latać i na pewno nie polubię, jednak musiałam się przyzwyczaić.
Przez lata startowała pani także z niezdiagnozowaną chorobą Hashimoto (nieuleczalna niedoczynność tarczycy, powoduje m.in. wyczerpanie, bóle mięśni i stawów - przy. red.).
Ludzie mówili o moim przemęczeniu i humorach, że "ona tak ma". I powoli się z tym godziłam.
"Ona tak ma", czyli jak?
W czasie treningów otrzymywałam tyle bodźców, że nie byłam w stanie zanotować, na które reaguje Monika, a na które Hiroshima - bo tak za pierwszym razem nazwałam swoją chorobę, gdy mi ją zdiagnozowano. Skoro byłam bardzo zmęczona, byłam pewna, że to dlatego, że mam za sobą ciężki tydzień, trudne zajęcia. Byłam przekonana, że ta praca później przełoży się na wynik. Nie byłam w stanie nazwać zmęczenia chorobą, bo po prostu nie wiedziałam, że jestem chora. Zawsze byłam blada, szybko łapałam zadyszkę, miałam blady odcień skóry, wypadały mi włosy i rozdwajały się paznokcie, ale wszystko zrzucałam na sport.
Co było najtrudniejsze?
Diagnoza.
Myślałem, że to akurat pomogło.
Kiedy powiedziano mi, na co jestem chora, nikt nie wiedział, czym to się je. Było duże ryzyko, że nie będę mogła uprawiać sportu. A to nie mieściło się w mojej wyobraźni. Nikt nie mógł mi zabronić realizacji marzeń, nie wchodziło to w grę.
No i nie weszło.
Mam w życiu szczęście do fajnych ludzi. Spotkałam doktora, teraz już profesora, który zorientował się, że ja tak po prostu nie odpuszczę i zrobię wszystko, by dalej trenować. Może moje podejście przekonało go, by jednak spróbować. Teraz wielu młodych sportowców pisze do mnie z prośbą o rady, ostatnio mama 16-letniej dziewczynki trenującej pływanie, która była przed kolejną wizytą córki u endokrynologa i spodziewały się informacji o zakazie dalszego uprawiania sportu. Starałam się uspokoić, jednak każdy jest inny, każdy reaguje na chorobę w inny sposób. Ja nie tylko bardzo chciałam, ale także - nie miałam wiedzy. Nie było wtedy tylu artykułów w internecie, kierowałam się tylko tym, co usłyszałam od lekarza. Informacji o Hashimoto było bardzo niewiele, nikt nie zalecał mi choćby specjalnej diety, która mogłaby poprawić wyniki.
Żałuje pani?
Może przy specjalnym programie odżywiania udałoby mi się dołożyć parę centymetrów, jednak z drugiej strony - przestrzeganie diety na przykład podczas trzymiesięcznego pobytu w Spale byłoby niemożliwe. Albo chodziłabym głodna, albo musiałabym zainwestować wielkie pieniądze na jedzenie zewnętrzne lub wynajęcie mieszkania i gotowanie samemu.
Wspomniała pani o swoich humorach.
Wszyscy mówili, że chodzę taka naburmuszona, miałam opinię osoby smutnej, nerwowej.
A nie była pani?
Teraz wiem, że to nie byłam ja, to były objawy choroby. Największą sztuką jest nauczenie się ich rozpoznawania. Co innego jest mieć zły humor, gdy naprawdę dzieje się coś złego, a co innego, kiedy to Hashimoto za ciebie płacze, albo podpowiada jakieś dziwne rozwiązania. Wybuchałam złością nie mając żadnych powodów żeby się złościć. Płakałam, kiedy nic się nie stało. Po prostu. Jestem wrażliwa, ale bez przesady. Niespodziewane wybuchy zdarzają się zresztą do teraz, ale już wiem, że to nie jest przez duże napięcie, jakie towarzyszyło mi przed zawodami.
Da się nad tym zapanować?
Tak, jeśli się szybko odczyta, co za tym stoi. W kontaktach z osobami, które mnie nie znają, bardzo się pilnuję, uważam na siebie. Mój mąż, który najwięcej wie o moich dziwnych zachowaniach, kiedy zauważy coś niepokojącego każe mi pójść zbadać poziom TSH. Czasami mnie to denerwuje, bo bywa że mam całkiem realny powód zdenerwowania, a on wszystko zwala na chorobę.
Myślała kiedyś pani, że Hashimoto też panią wzmocniło? Że musiała być pani podwójnie silna, żeby wygrać i z chorobą i z przeciwniczkami?
Zawsze byłam waleczna i robiłam wiele rzeczy na przekór. Jak ktoś mi mówił, że czegoś nie zrobię, udowadniałam, że będzie inaczej. Trener zawsze powtarzał, że jestem taką małpą, z którą nie można normalnie, tylko zawsze trzeba mnie podpuszczać. Coś w tym jest. Kilka razy chciałam zakończyć karierę, bo mi się nie chciało trenować, albo coś mi nie wyszło. Kiedy zdiagnozowano chorobę i pojawiło się ryzyko zakończenia treningów - zrobiłam na przekór, uwzięłam się, by dalej startować. Zaczynając moją karierę widziałam 23-letnich kolegów i ze zdziwieniem patrzyłam, że oni jeszcze trenują. Tak, dla mnie to wtedy było "jeszcze". Byłam przekonana, że w ich wieku na pewno będę miała inne zajęcie. Dużo czasu mi zajęło uświadomienie sobie, że sport jest nie tylko moją pasją, ale też normalnym zawodem, który kocham wykonywać i którego nikt i nic mi nie zabierze.
Ktoś panią nauczył tego, żeby nigdy się nie poddawać?
Mama była urzędniczką, tata marynarzem, żadnych tradycji sportowych. Z pewnymi rzeczami trzeba się po prostu urodzić, nie da się tego wypracować. Tyle, że talent to jakieś pięć procent, bo żeby zostać mistrzem trzeba ciężko pracować. Jest wiele osób, które miały minimalny talent, a do czegoś doszły, bo dały mu szansę. Znam też wiele przykładów ludzi z wielkim talentem, którzy jednak nie mieli poukładane w głowach i pogubili się w życiu. Mnie na początku nikt nie traktował poważnie, nie byłam żadną wybitną jednostką, w którą ktokolwiek byłby w stanie uwierzyć. Ale nigdy nie miałam problemu, by się sprawdzać i próbować. Nawet jeśli grałam w szkole w koszykówkę, nawet jeśli z chłopakami.
W świat sportu wprowadzał panią starszy brat. Naśladowała go pani.
Był siłą napędową naszej dwójki, ale trochę z przymusu, bo musiał się mną zajmować, kiedy rodzice pracowali. Byliśmy dziećmi z kluczem na szyi, tak kiedyś wyglądała rzeczywistość. Rodzice nie nalegali, żebyśmy uprawiali sport, ale wtedy nie było innych rozrywek. Cieszyliśmy się, że mogliśmy gdzieś pojechać, reprezentować szkołę, to były wielkie wydarzenia w naszym życiu. Jak na zajęciach w-f miałam sprawdzian na trzysta metrów, to chociaż nie cierpiałam biegów, było dla mnie nie do pomyślenia, żebym nie była w pierwszej trójce. Kosztowało mnie to dużo wysiłku, ale się udawało.
Spadanie z prawie pięciu metrów po skoku o tyczce nie jest dla normalnych ludzi. To sport ekstremalny. Nie wiem, jak to robiłam.
To czemu w panią nie wierzono?
Nikt nie mówił "O, jaka szybka!", albo "O, jaka silna!". Jednak bardzo szybko przyswajałam sobie wszystkie aspekty techniczne. Po latach pojechałam z moim trenerem na zgrupowanie na Krym, trenowaliśmy z ukraińską kadrą i tam pewna pani psycholog zrobiła mi badanie móżdżku. Była zaskoczona jego ukrwieniem, a to narząd, który odpowiadał właśnie za odpowiednią koordynację. Właśnie koordynacja była moją jedyną siłą, głównie tym się różniłam od przeciwniczek. Na mistrzostwach świata w Berlinie (rok 2009 - przyp. red.) dokonano pomiarów przekazywania energii poprzez odbicie na tyczkę i okazało się, że właśnie ja oraz Jelena Isinbajewa mamy najwyższy współczynnik, zbliżony nawet do Siergieja Bubki. Jelena była szybsza, skakała wyżej, ja dużo traciłam na tej prędkości.
Mówiła pani o niekontrolowanych wybuchach złości, potęgowanych przez stres, jednak przed samym skokiem umiała się pani odpowiednio skoncentrować.
Nie wiem, jak to robiłam. Wiedziałam, że mam minutę, żeby skoczyć i z tej minuty korzystałam. Kiedy byłam młodsza przychodziło mi to naturalnie, później zaczęłam kalkulować. Wiedziałam, że jak nie zaliczę jakiejś wysokości przy pierwszej próbie, ale ktoś tam skoczy gorzej, to będę piąta. Taka matematyka. To mnie zabijało. Pracowałam z psychologiem nad tym, żeby w ogóle nie kalkulować, żeby dać się ponieść. Na plecaku miałam napisanych kilka zdań i w trakcie konkursu, żeby nie myśleć o niczym innym, po prostu je czytałam. Bez zrozumienia, tak, żeby się na nich skupić.
Co to były za zdania?
Dotyczyły elementów, które miałam zrobić dobrze. Przyspiesz na ostatnich krokach, lewa ręka wyżej. Nic wielkiego. Nie wolno było mi też dopuszczać do głowy myśli, że mogę przegrać. To bardzo trudne, bo kiedy stajesz na starcie, albo w nocy przed zawodami, różne rzeczy przychodzą do głowy. Ciężko przestać zastanawiać się nad tym co będzie, jak nie wyjdzie. Starałam się więc myśleć o czymś zupełnie innym, neutralnym.
Na przykład?
Jak sobie urządzę dom, co sobie kupię, albo czy pojadę z psem na wystawę. Nie mogłam sobie wyobrażać także sukcesu. To miałam zabronione.
Jak to?
Dla mnie sukces był przerażający.
Nie rozumiem.
Od razu widziałam jego konsekwencje. Mam złoty medal, skaczę pięć metrów, a później nikt nie da mi spokoju, nie odpocznę, wszyscy będą dzwonić i nie będę miała swojego życia. Poszliśmy więc z psychologiem w inną stronę - nie myślałam o zwycięstwie, tylko o prywatnym życiu, żeby dać głowie odpocząć od sportu. Do tej pory nie mam w domu żadnych pamiątek z kariery. Nigdy nie miałam gablotek i wystawek, wszystko leży ładnie poukładane w czystej piwnicy. Dom był dla mnie takim miejscem, do którego wracałam po treningu i nie mogłam widzieć niczego związanego z moją pracą, bo musiałam odpocząć. W Atenach (rok 2004 - przyp. red.), kiedy ze wszystkich moich trzech startów na igrzyskach byłam najbliżej zdobycia medalu olimpijskiego, wszystko podporządkowałam sportowi i nie wyszło. Kosztowało mnie to dużo wyrzeczeń - wzięłam urlop dziekański, wiedząc, że jako ostatni rocznik czteroletnich studiów skazuje się na jeden rok więcej w cyklu pięcioletnim. Różnic programowych było dużo, ale zaryzykowałam, bo chciałam skupić się tylko na jednym starcie. Byłam czwarta. W kolejnym roku, kiedy musiałam nadrobić wszystkie zaległości i obronić pracę magisterską, zostałam wicemistrzynią świata. To tylko utwierdziło mnie, że muszę mieć odskocznię, która całkowicie odetnie mnie od pracy.
Co pani studiowała?
Administrację publiczną. Daleko od sportu, prawda?
To co po studiach? Kolejne, żeby nadal mieć odskocznię?
Mój mąż stwierdził, że skoro tyle czasu myślę o zakupie psa, to trzeba ten plan zrealizować. Kupił, nie pytał mnie o zdanie. Bo ja oczywiście widziałabym same problemy - co z nim zrobić podczas podróży, kiedy zaprowadzić do weterynarza. Pies okazał się strzałem w dziesiątkę, to że musiałam myśleć o opiece nad nim, także dawało mi ucieczkę od sportu.
ZOBACZ WIDEO: Biało-Czerwone celują w rekord Polski. Małgorzata Hołub-Kowalik: Wierzmy, że przejdziemy do historii
[nextpage]
To prawda, że pierwszy raz swój start na igrzyskach w Atenach obejrzała pani dopiero po dwóch latach?
Tak. I nie powinnam go w ogóle oglądać w trakcie kariery. Do dzisiaj to są trudne wspomnienia, powtórki są dla mnie nie do zniesienia. Jednak obecne wzruszenia już niczego nie oznaczają - tak samo ściska mnie w gardle, gdy oglądam swój zwycięski "Taniec z gwiazdami" czy inne wydarzenia, które wywoływały we mnie emocje. Mam wrażenie, że są to rzeczy, przy których tak bardzo się stresowałam, że po prostu wyparłam je z pamięci. Czasami, kiedy czytamy z mężem biografie naszych przyjaciół sportowców, Norbert przypomina mi niektóre rzeczy z mojej kariery. Sama nie mogłabym napisać żadnych wspomnień, to niemożliwe, nic nie pamiętam.
To też taka ucieczka?
Chyba tak. Nauczyłam się wypierać skrajne emocje, chciałam po prostu czuć się spełniona. Zawsze podkreślałam, że dla mnie najważniejsze jest, by skończyć karierę bez żalu. Żeby nie próbować realizować się w czymś innym, żeby odejść na własnych warunkach, po najważniejszej imprezie i być dumnym z tego, co się wydarzyło przez te osiemnaście lat trenowania. Wydaje mi się, że to się udało, ale nie wiem, jak wiele rzeczy świadomie wyparłam. Bardzo ważne jest dla mnie to, że kiedy myślę o swojej karierze, to się uśmiecham, jak patrzę za siebie - sprawia mi to przyjemność. Teraz, kiedy mówi się tyle o zorganizowanym systemie dopingu w Rosji, wracają emocje i pytania, bo Rosjanki były przecież przede mną. Ale ja tych dziewczyn za rękę nie złapałam, nikogo nie oskarżam. Mam wrażenie, że teraz o medal może byłoby łatwiej, ale nie mam sobie nic do zarzucenia.
Brak medalu na igrzyskach jest niespełnionym marzeniem?
Jest, ale brak tego sukcesu mnie nie boli. Nie będę miała zadry w sercu, że się nie udało, nie będę przez to oceniała swojej kariery jako nieudanej. W ogóle nie potrafię sobie wyobrazić, co bym robiła, gdyby sportu nie było. Nie wiem, w którym momencie życia bym się teraz znajdowała. Kiedy myślałam, żeby to wszystko rzucić, trzeźwiałam bardzo szybko zadając sobie jedno pytanie - co ja bym mogła innego robić? Co ja tak naprawdę potrafię?
Pani otoczenie szybko zaakceptowało, że skok o tyczce to pani zawód?
W środowisku niezwiązanym ze sportem na pewno było to trudne do zrozumienia. Takie życie na walizkach było czymś wyjątkowym. Moja mama była na mojej studniówce, ja nie.
Jak to?
Mama była w Radzie Rodziców, zajmowała się organizacją imprezy, a ja musiałam pojechać na jakieś halowe mistrzostwa. Taka absurdalna sytuacja. Myślę, że do tej pory rodzina nie do końca zdaje sobie sprawę w czym uczestniczyłam. Nie zawsze się dzieliłam problemami, bo nie chciałam nikogo martwić. Rodzice nie byli w stanie mi pomóc, bo moja codzienność była dla nich czarną magią. W szkole pojawiałam się po to, żeby zaliczyć zaległy materiał i tyle mnie widziano. Przyjaciół z liceum też nie mam, ale coś za coś - sport dał mi znajomości na całym świecie. Moje życie rozumieli ludzie, którzy coś trenowali. Ostatnio oglądaliśmy z mężem film "Borg/McEnroe, między odwagą a szaleństwem" i rozumieliśmy go chyba lepiej niż przeciętni widzowie. Profesjonalni sportowcy nie są normalni, rzadko zdarza się ktoś, kto wygra zawody dzięki szczęściu, ale i to nie trwa długo i się nie powtarza. Wiem, co czuł Borg, wiem, jak się bał i jaką wagę przywiązywał do kolejnych zwycięstw. To prawda, że nikt nie będzie pamiętał, że coś wygrałam cztery razy, tylko że raz przegrałam. Ta presja w myśleniu sportowca jest najtrudniejsza.
W tym filmie jest też przypomniane piękne motto napisane nad ławką w drodze do szatni - "Odważnie staw czoła triumfowi i porażce. I obie te ułudy potraktuj jednakowo".
Jeśli ktoś potrafi to przenieść na codzienne życie, jest zwycięzcą. My sportowcy mamy łatwość zapominania, nie przeżywamy zbyt mocno porażek, bo trzeba się podnieść i spróbować swoich sił w kolejnym roku. Nie celebrujemy też przesadnie sukcesów, bo w przyszłym roku nikt nam już za nie medali nie przyśle pocztą. Znowu trzeba się przygotowywać, znowu trzeba pracować. Sportowiec jest doskonałym materiałem na dobrego pracownika - szybko się uczy, wszystko robi na sto procent, bo inaczej nie potrafi, umie za to pracować w drużynie i się nad sobą nie użala, tylko idzie dalej.
"Kończę karierę, zostaję gospodynią domową, a moim hobby będzie dziecko" - powiedziała pani po zakończeniu kariery. Udało się?
Myślałam, że będzie to zdecydowanie łatwiejsze. Do tego gospodarzenia i opieki nad dwójką już dzieci dołożyłam sobie mnóstwo obowiązków związanych z prowadzeniem fundacji. Staram się to wszystko ogarniać, ale czasami przekraczam granice zdrowego rozsądku. Bywa, że siedzę nad jakimś wnioskiem do szóstej rano. Sport na pewno nie pomaga mi w tym, by trochę odpocząć.
Jak to sport?
Przez lata treningów nauczyłam się pracy, jak maszyna - mam cel, to robię wszystko, by do niego dotrzeć. Jak jest zadanie, to trzeba je wykonać. W normalnej pracy mam tak samo, czasami nie starcza mi cierpliwości i nie potrafię tego wszystkiego odpowiednio wyważyć. Najbardziej uciążliwe jest to, że nie jestem w stanie zaplanować sobie dnia. Kiedyś naturalna była rutyna, powtarzalność. Śniadanie, trening, obiad, trening, odnowa, kolacja. Teraz nawet jak sobie coś zaplanuje, dzieci to szybko weryfikują. Nie mogę się umówić na mieście i dotrzeć na czas. Bardzo nie lubię się spóźniać, a teraz to jest już norma. Boli mnie to. Uświadomiłam sobie także z jak wieloma rzeczami wcześniej nie miałam do czynienia, jak toczyły się gdzieś obok. Takie proste rzeczy, techniczne - mąż opłacał wszystkie rachunki, teraz opłaty za fundację spadają na mnie i już rozumiem, ile zajmuje to czasu.
Żyła pani trochę obok?
Zawsze racjonalnie patrzyłam na świat, wiedziałam co się dzieje, nie potrafiłam się całkowicie odciąć i wyłączyć. Być może miało to negatywny wpływ na moje wyniki, ale pamiętałam, że na swoich plecach niosę ekipę. Oczywiście wszyscy o mnie dbali, miałam skupić się tylko na trenowaniu, ale zastanawiałam się co będzie, jeśli słabo mi pójdzie. Przecież to nie było tylko moje życie, ale także życie trenera, lekarza, fizjoterapeuty, całego zespołu ludzi wokół mnie. Na moich barkach leżała odpowiedzialność i byłam jej świadoma. Wielu rzeczy jednak nie dostrzegałam. Teraz wkurza mnie nawet ogródek.
Jak to ogródek?
Ciąży mi, widzę, ile pracy kosztuje jego utrzymanie. Nie rezygnuję, bo są z niego korzyści - choćby takie poznawcze, edukacyjne dla moich dzieci. Nawet jak już jestem bardzo zmęczona, przekopuję ziemię, żeby coś zasiać i żeby syn patrzył, jak rośnie. A później, jak się uda, zjadł z tego jakiś owoc.
Myślała pani o dzieciach wcześniej w czasie kariery?
Dla mnie to było nierealne. Wcześniej miałam tylko podejrzenia, że nie da się tego połączyć, a teraz się przekonuję, że miałam rację. Podziwiam wszystkie kobiety, które potrafią wrócić do sportu po urodzeniu dziecka. Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, że jestem na jakichś mistrzostwach, od mojego startu zależy nie tylko moje życie, ale całego sztabu ludzi i dowiaduję się, że moje dziecko zostawione pod opieką babci ląduje w szpitalu z gorączką. Nie mogłabym się skupić, nie miałabym szans na udany start. Nie potrafię sobie wyobrazić tego, że można aż tak się wyłączyć, że można wypracować w sobie umiejętność koncentracji do tego stopnia, żeby wszystkie problemy wyrzucić z głowy.
Kilka razy mówiła pani: "A ja z mężem" to, "A ja z mężem" tamto. Chyba ma pani szczęście, dobrze się dobraliście.
Norbert to zdecydowanie mój człowiek, cieszę się, że los pozwolił nam siebie odnaleźć. Ale oczywiście wiemy też, co to jest codzienność. To chyba naturalne, że ludzie noszą w sobie różne emocje, a teraz mamy w sobie ich zdecydowanie więcej. Nie tylko przez dzieci, ale także przez pracę zawodową. Tak marzyłam o spokojnej sportowej emeryturze, a zapewniłam sobie histerię. Nie potrafię niczego robić na 10 procent i tak samo jest z fundacją. Powstała po to, żeby mógł działać fundusz stypendialny, do 30 kwietnia trwa nabór młodych sportowców. Okazało się jednak, że kolejne projekty podobają się i ludzie chcą nam pomagać w rozwoju. Mój mąż zarządza halą sportową w Szczecinie, a poza tym jest najlepszym wolontariuszem w mojej fundacji. A mnie ze sportu została jeszcze jedna cecha.
Sportowiec jest doskonałym materiałem na dobrego pracownika - szybko się uczy, wszystko robi na sto procent, bo inaczej nie potrafi, umie za to pracować w drużynie i się nad sobą nie użala, tylko idzie dalej.
Jaka?
Egoizm. Każdy sportowiec musi być egoistą, bo od jego samopoczucia zależy byt innych. Przychodzi moment, kiedy trzeba skoncentrować się tylko na sobie. I mam coś takiego w pracy zawodowej, że chciałabym, aby moje słowa zamieniały się w czyn, że jak coś powiem, to tak się stanie. A tak się nie da normalnie żyć, nie jestem już pępkiem świata. Kiedyś, jak mi się coś stało, to Matko Boska wszyscy stawali na baczność, teraz jak narzekam - a narzekam rzadko, bo sport podnosi poziom bólu - nikt nie reaguje. Nawet nie pogłaszcze. W takich nerwowych chwilach mówię Norbertowi, że się z nim rozwiodę, bo inaczej się traktowaliśmy, kiedy się w sobie zakochiwaliśmy. Później mi przechodzi.
Tańczy pani jeszcze?
Tańczę, ale do innych przebojów. Z dziećmi. Ostatnio do jakiejś piosenki o dinozaurach. "Taniec z gwiazdami" to była jednak fajna przygoda i wiem, że kiedy będę opowiadać wnukom o tym, czego dokonałam, zwycięstwo w tym programie będzie zaraz po karierze sportowca. Udział w „Tańcu” bardzo mi pomógł.
W czym?
W tamtym czasie to znowu była ucieczka od sportu i znowu - decyzję o tym, ze wezmę w programie udział podjął za mnie mąż bez mojej wiedzy. Byłam w takim dołku psychicznym, nie zakwalifikowałam się do mistrzostw Europy, leczyłam kontuzję i potrzebowałam jakiegoś impulsu niezwiązanego z pracą. Boję się nowych rzeczy, ale jak się mnie popchnie, to już działam. Wtedy byłam na granicy rezygnacji z uprawiania sportu, nie mogłam się podnieść, pamiętam nawet, że odbyło specjalne zebranie psychologów w związku, po którym stwierdzono, że sprawdzian w czymś innym może mi pomóc odbudować pewność siebie.
Pani chyba za bardzo nie umie odpoczywać. Na Twitterze pochwaliła się pani, że siedem tygodni po narodzinach drugiego dziecka, rozpoczyna pani przygotowania do majowego biegu "Wings for Life".
I tak musiałam się przez długi czas hamować, przez całą ciążę nie pozwalali mi się ruszać, bo miałam jakieś problemy. Ile czekałam, żeby w końcu się przebiec… A ja przecież nie znosiłam biegać, to zawsze była dla mnie masakra. Kiedyś na badaniach w Poznaniu tak zmęczyłam się psychicznie, że odcięło mi prąd i zemdlałam. Naprawdę fizycznie dałam radę, tylko za dużo myślałam, jak bardzo nie chcę biegać. Pamiętam, kiedyś Zbigniew Król, teraz trener Adama Kszczota, mówił mi, że kobiety po czterdziestce zaczynają biegać jak szalone. Mnie to dopadło przed czterdziestką.
Anna Lewandowska wrzucając zdjęcie płaskiego brzucha po porodzie wywołała burzę w internecie. Wiele osób jej nie wierzyło, za to gratulowało grafikom obróbki zdjęcia. Szybko pani zaakceptowała swoje ciało po ciąży?
W pierwszej dużo bardziej przytyłam, w drugiej tylko dziewięć kilogramów. Po porodzie niewiele było do zgubienia. Wszystko zależy od tego, jak same się prowadzimy przez te miesiące, kiedy mamy ograniczone możliwości ruchowe. Dwukrotnie miałam cesarskie cięcie, po którym trzeba czekać zanim wróci się do aktywności fizycznej, trzeba jednak pamiętać, że sportowcy mają coś takiego, jak pamięć mięśniowa. Szybciej dochodzą do formy. Kiedy zaczęłam biegać, wracałam do domu po jednym kilometrze zaryczana. Miał być odpoczynek dla głowy, a był stres i nerwy. Zastanawiałam się, jak to możliwe, żeby wydolność tak szybko uciekła. Jest już dużo lepiej, ale wiem, że w maratonie i tak nigdy nie pobiegnę.
Dlaczego?
Trzeba do tego niesamowitego przygotowania psychicznego, a ja po sześciu kilometrach się nudzę i nie wiem co ze sobą zrobić. Nie lubię biegać z muzyką, wolę słuchać ptaków i szelestu liści, ale wtedy przychodzą głupie myśli do głowy. Nie można mieć za dużo czasu na myślenie. Przybiegam do domu z jakimś nowym projektem, a Norbert się denerwuje, bo miał być spokój, a ja go znowu zapędzam do roboty.
Tak trzymać, redakcjo :)"To prawda, że nikt nie będzie pamiętał, że coś wygrałam cztery razy, tylko że raz przegrałam." - w Polsce na pewno. Taki mamy charakter, tzn. klimat ;) Czytaj całość