Korespondencja z Zakopanego - Arkadiusz Dudziak
Sport z pięknymi tradycjami odchodzi do lamusa. Kombinacja norweska na igrzyskach olimpijskich była obecna od samego początku - od 1924 roku i zawodów w Chamonix. Coraz więcej wskazuje na to, że nadchodzące IO w Mediolanie to będzie last dance kombinacji norweskiej. Na igrzyskach w 2030 roku już jej może nie być.
Skoki spotka podobny scenariusz?
Na poważnie kombinacją norweską od dekady interesują się cztery państwa, które osiągają w niej sukcesy: Niemcy, Japonia, Austria oraz Norwegia. W męskich skokach narciarskich to grono jest niepokojąco podobne. Dochodzą do niego tylko Polska i Słowenia. Sytuację delikatnie ratują kobiety i kadra Kanady, ale także od czasu do czasu Francuzki czy Włoszki.
Mimo wszystko Międzynarodowa Federacja Narciarska (FIS) wie, że skoki mogą być następne do odstrzału. Wszystko przez to, że budowa obiektów to koszt przynajmniej kilkudziesięciu milionów euro, a często te kwoty są nawet kilkukrotnie wyższe. A zysk praktycznie jest żaden.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: popisy córki gwiazdy tenisa
Dlatego że te skocznie używane są po prostu kilka razy. Na próbie przedolimpijskiej, samych igrzyskach i ewentualnie kilka lat po imprezie. Ostatnią skocznią olimpijską, która dalej jest w programie Pucharu Świata w skokach narciarskich jest ta z Lillehammer, gdzie zimowe IO odbyły się w 1994 roku.
Pojawiają się więc głosy, żeby wyrzucić z programów kombinację, a w konsekwencji także później skoki, by obniżyć koszty organizacji igrzysk olimpijskich. Do zostania gospodarzem tych w 2030 roku nie ma zbyt wielu chętnych.
- Wiemy doskonale, że kombinacja norweska na igrzyskach w 2030 roku może się już nie pojawić. Słuchy dochodzą też, że nie wiadomo, co ze skokami, bo to jest droga impreza, a przygotowanie obiektów kosztuje. Musimy wszystko robić, by zachęcić kibiców i żeby ta dyscyplina była popularna przez cały rok i zainteresowanie nie spadało - opowiada prezes PZN Adam Małysz.
Rozpaczliwie działania przyniosą efekt
FIS podejmuje rozpaczliwe próby ratowania skoków narciarskich i rozbudzenia popularności także poza "wielką szóstką". Już MKOl ograniczył liczbę skoczków, która będzie mogła występować. Będzie ich tylko 50, przez co nie będą rozgrywane kwalifikacje.
Wymusiło to zmianę i zamiast klasycznego konkursu drużynowego, w którym skacze po czterech zawodników z każdego kraju, będzie rozgrywany format superduetów. Do tego mówi się o tym, że kwoty startowe w zawodach indywidualnych zostaną zmniejszone z czterech do trzech na reprezentację. To byłoby bardzo niekorzystne dla potęg, w tym dla Polski. Nad tym drugim punktem wciąż trwają negocjacje.
- Z tym się sprzeczamy - wyjawia Małysz. - To ukłon w kierunku słabszych krajów, by teoretycznie były równe szanse. Niestety, sport nigdy nie był i nie będzie równy, bo wygrywają najlepsi. Powinno to iść w te stronę, że kraje, w których ta dyscyplina jest najbardziej popularna, powinny dominować. Te słabsze powinny mieć większe wsparcie w rządzie, by się rozwijać - ocenia.
- Jeśli komuś nie zależy, to my nic nie zrobimy. Jak popatrzy się na to, to parędziesiąt lat temu Polska też nie królowała w skokach i musieliśmy sobie z tym radzić. Później udało się wzbudzić zainteresowanie rządu, kibiców i ministerstwa i śmiało możemy powiedzieć, że skoki są tu bardzo popularne. Dla nas ta decyzja jest krzywdząca - opowiada.
Wtóruje mu trzykrotny mistrz olimpijski Kamil Stoch. Dla niego konkursy drużynowe były czymś wyjątkowym.
- Bardzo tego żałuję, bo drużynówki uwielbiam w dotychczasowej formie. Zawsze z tym wiązało się dużo emocji, zaangażowania mentalnego i zawsze to lubiłem. Szkoda, że nikt o tym nie dyskutował z zawodnikami - opowiada skoczek.
Czas na zmiany
Jednak czy FIS swoim działaniami na niekorzyść potęg w skokach nie wylewa dziecka z kąpielą i jeszcze bardziej skokom nie szkodzi? Może trzeba pomyśleć, by federacja wspierała rozwój także w mniejszych krajach.
- Twierdzą, że wspierają. Nie jest to za bardzo widoczne. Najłatwiej jest powiedzieć komuś "dziękuję", a nie - efektywnie - pomóc. Mam nadzieję, że to się zmieni i kombinacja norweska oraz skoki nie stracą na jakości - mówi Małysz.
Na koniec podaje bardzo ciekawe badania oglądalności. I wskazuje kierunek, w którym można rozwijać skoki narciarskie.
- Badania oglądalności pokazują, że pierwsze 45 minut transmisji są bardzo popularne, ale później zaczyna ona spadać. Lepszym rozwiązaniem byłoby wymyślenie czegoś, co będzie trwało do godziny, ale nie zmieni to diametralnie formatu, jak to planuje FIS - kończy Adam Małysz.
Arkadiusz Dudziak, dziennikarz WP SportoweFakty
Czytaj więcej:
Polacy na "piątkę". Piotra Żyła wyrwał awans w ostatnim skoku