Wielu kibiców młodszego pokolenia kojarzy obecnego trenera kadry B głównie z końcówką kariery, gdy był już w słabej formie. Tymczasem w drugiej połowie lat 90. Mateja był jednym z tych, którzy ciągnęli polskie skoki. Momentami to właśnie on był liderem naszej reprezentacji, nieraz pozytywnie zaskakującym fanów.
W sezonie 1996/1997 postacią numer jeden był u nas Adam Małysz, który wygrał dwa konkursy Pucharu Świata. Mateja tak mocny nie był, ale już w pierwszej części zimy potrafił zająć piąte miejsce w Harrachovie. W kolejnych tygodniach przeplatał lepsze starty gorszymi.
22 lutego 1997 roku podczas mistrzostw świata w Trondheim w pierwszej serii zawodów na normalnym obiekcie skoczył 94,5 metra i był czternasty. Druga kolejka przyniosła mu genialną próbę - aż 98,5 metra. Tuż po zakończeniu swej próby Mateja nie okazywał jednak radości - wiedział, że słabe lądowanie zaowocowało niskimi notami za styl. Mimo to Polak wyszedł na prowadzenie, a kolejni rywale nie byli w stanie go wyprzedzić.
Ostatecznie nasz reprezentant ukończył konkurs jako piąty. Do medalu zabrakło dokładnie 3 punktów, a więc nieco lepszej pierwszej próby, bądź wyższych not za drugi skok. Czas pokazał, że tak wysoka lokata nie była przypadkiem - na dużej skoczni Mateja też radził sobie dobrze i czternasty. W kolejnych konkursach, już nie w ramach mistrzostw świata, ponownie potwierdzał wysoką formę - w najlepszej dziesiątce był jeszcze w Pucharze Świata w Falun i Holmenkollen, gdzie dwukrotnie zajmował ósme pozycje.
Zobacz wideo: Kamil Stoch: skocznia w Lahti jest bardzo specyficznym miejscem