W najlepszej scenie "Łowcy Androidów", mojego ulubionego filmu, Roy Batty wypowiada do ścigającego go Ricka Deckarda następujące słowa: "Widziałem rzeczy, w które wy, ludzie, byście nie uwierzyli". To było jego pożegnanie. Ja, żegnając się z Lahti, poczułem się trochę jak bohater grany przez Rutgera Hauera. Z tą różnicą, że zdarzenia, które widziałem, obserwowali też inni i nie zostaną one "utracone, jak łzy w deszczu".
Największy sukces
Nie ma mowy o niespodziance. Złotego medalu w konkursie drużynowym nie wywalczyliśmy nigdy wcześniej. Były indywidualne triumfy Adama Małysza, też w Lahti, potem w Predazzo i Sapporo, było zwycięstwo Kamila Stocha na Trampolino Dal Ban w dolinie Val di Fiemme, jednak w "drużynówce" ktoś z trójki Austria, Niemcy, Norwegia zawsze był poza zasięgiem. Aż do tego roku.
Choć Biało-Czerwoni byli głównymi faworytami do złota, baliśmy się tego konkursu. Baliśmy się, że w czasie naszej hucznej letniej imprezy pod chmurką po raz trzeci z rzędu zacznie lać deszcz. Że mocniejsi będą Niemcy, że zaskoczą nas rosnący w siłę z każdym dniem Norwegowie, że w końcu zabraknie nam szczęścia. A to była totalna dominacja naszego zespołu! Cztery kapitalne skoki w pierwszej serii praktycznie załatwiły sprawę. Martin Schmitt, dwukrotny mistrz świata w drużynie, powiedział mi, że dla niego walka o zwycięstwo zakończyła się już po pierwszej próbie Macieja Kota.
Przed tym skokiem, który Stefan Horngacher określił słowem "bomba", Polacy byli tylko o kilka sekund przed peletonem. Po nim całkowicie zniknęli rywalom z horyzontu.
Zobacz wideo: MŚ w Lahti: Polscy kibice dziękowali Piotrowi Żyle. "Straciliśmy gardła!"
W drugiej rundzie zaczął kręcić wiatr i z progu spadali nawet porządni skoczkowie. Odlatywali nieliczni, przede wszystkim Norweg Johann Andre Forfang, który pobił rekord skoczni. Ale i tak nic nie było w stanie zatrzymać Żyły, Kubackiego, Kota i Stocha. Drużyna z kraju indywidualistów, ludzi, którzy swoją rację uważają zawsze za "najswojszą" i uparcie ciągną w swoją stronę, pokazała, że triumf wywalczony w zespole, nie tylko dla siebie, ale i dla kolegów, smakuje jeszcze lepiej niż indywidualne zwycięstwo. Obserwowanie radości naszych chłopaków po konkursie, a potem po ceremonii medalowej, było czystą przyjemnością.
Najbardziej niezwykły moment
Szok pomedalowy Piotra Żyły. To były właśnie takie obrazki, w które nie uwierzyłbym, gdybym ich nie zobaczył. Jak wytłumaczyć, że po największym sukcesie w życiu człowieka niemal całkowicie odcina od rzeczywistości? Nie rozumie pytań, nie za bardzo wie, gdzie jest i co się z nim dzieje. Kosmita, któremu brakuje tylko świecącego palca. W tym czasie obok niego nie widziałem Macieja Kota - może ten zdawał sobie sprawę, że dla niektórych kosmitów to właśnie kot jest przysmakiem.
Kota nie było, był za to Adam Małysz. I gdyby nie on, Żyła pewnie nie trafiłby w czwartkowy wieczór do domku, w którym mieszkali polscy skoczkowie. Odniosłem wrażenie, że przez długie minuty brązowy medalista z dużej skoczni jakoś się trzymał tylko dzięki Małyszowi.
24 godziny później Żyła odbierał medal. I wtedy był już zupełnie innym człowiekiem. Wesoły, roześmiany i gadatliwy. Na trzy proste pytania, po których dzień wcześniej powiedziałby "nie wiem" lub "nie pamiętam", tym razem odpowiadał sześć długich minut. Zdradził wtedy, że dochodzić do siebie zaczął w czasie kontroli antydopingowej, gdy norweski fizjoterapeuta zapytał go, co palił, bo też chciałby spróbować.
Kilka dni później, po złotym medalu w drużynie, skoczek z Wisły był absolutnym przeciwieństwem swojej wersji z czwartku. Wpadł przed dziennikarzy z okrzykiem wojownika z plemienia Apaczów na ustach i z satysfakcją małego dziecka w głosie wypalił, że "nawet mówić dziś umie".
Największy bohater
Według mnie - nie Piotr Żyła, nie Kamil Stoch, Maciej Kot, czy nawet nie kapitalny w Lahti Dawid Kubacki. Adam Małysz. Oficjalnie - dyrektor PZN ds. skoków narciarskich i kombinacji. Nieoficjalnie - mentor, psycholog, duchowe wsparcie. Mądrzejszy i bardziej doświadczony starszy brat dla naszych zawodników. Prezes narciarskiego związku Apoloniusz Tajner już teraz mówi, że dołączenie go do ekipy to nie był strzał w dziesiątkę, a w setkę.
Małysz w czasie mistrzostw był też oficerem prasowym polskiej kadry i z tej roli również wywiązywał się fantastycznie. Po pierwsze - ściągał na siebie sporą część zainteresowania mediów. Skoczkowie mogli dostać od trenera Horngachera zakaz rozmów, ale wtedy przed mikrofony wychodził Małysz i dziennikarze byli zadowoleni.
Kiedy Stoch, Kot czy Żyła rozmawiać mogli, czterokrotny mistrz świata pilnował, żeby swój czas podzielili sprawiedliwie. Prowadził ich sprzed jednej kamery telewizyjnej do drugiej, potem do radiowców, dziennikarzy prasowych i internetowych. Nawet kiedy zabierał ich ze strefy mieszanej, robił to tak, że nie sposób było mieć do niego pretensje.
Zwycięzca 39 konkursów Pucharu Świata kiedyś chował się przed dziennikarzami, teraz zachowuje się tak, jakby do pracy z mediami był stworzony. Małysz chce wrócić do rajdów samochodowych, a ja mam wyrzuty sumienia, bo nie potrafię życzyć, żeby mu się to udało. Wolałbym, żeby został przy kadrze skoczków jak najdłużej.
[nextpage]Największe zaskoczenie
Mógłbym napisać, że złoto Kanadyjczyka Aleksa Harveya w biegu na 50 kilometrów, albo brak złotego medalu dla norweskich biegaczy w konkurencjach indywidualnych. Ale tak naprawdę najbardziej zaskoczyło mnie co innego. Nie przypuszczałem, że przestawienie zegarka o godzinę może tak bardzo zaburzyć orientację w czasie.
Kiedy różnica wynosi pięć czy osiem godzin, jest inaczej. Po prostu funkcjonuje się w czasie miejscowym, a polski lekceważy. Jednak kiedy pojechałem o zaledwie jedną strefę czasową dalej, trudno mi było się odnaleźć. Sprawdzam godzinę rozpoczęcia zawodów - piętnasta. Pędzę na stadion, żeby zdążyć. Na miejscu okazuje się, że mam jeszcze ponad godzinę, bo wyszedłem o 14 czasu fińskiego, żeby zdążyć na 15 polskiego. Czyli w Finlandii na 16.
Scenka ze strefy mieszanej pod skocznią narciarską. To tylko trening, więc jest w miarę luźno. Skoki obserwuje kilku polskich dziennikarzy. Jeden z nich podchodzi do kolegów i pyta: - O której jutro konkurs? - O 16:30 - słyszy odpowiedź. - Nie, o 15:30 - wtrąca ktoś inny. - O 17:30! - poprawia stanowczo trzeci.- Nic k... nie wiecie - mówi ten, który pytanie zadał i idzie szukać odpowiedzi gdzie indziej.
Największy pozytyw
Organizacja. Tak jak po wyprawie do Rio de Janeiro byłem niezadowolony, nawet trochę zdegustowany, tak Lahti opuszczałem z łezką w oku, nie tylko dlatego, że były sukcesy i "momenty". Owszem, takie mistrzostwa to impreza znacznie mniejsza niż igrzyska, a zatem łatwiejsza do przygotowania. Ale i tak Finom należą się brawa.
Transport - bez zarzutu. Biuro prasowe - eleganckie i dobrze wyposażone. Kawa, kilka rodzajów napojów i ciastek, owsianka, do tego kanapki, których zapas skrupulatnie uzupełniały starsze fińskie panie. Na terenie stadionu takie biura były dwa i można było pracować tak długo, jak było potrzeba. Nikt nie wyganiał i nie gasił światła o z góry ustalonej godzinie.
Do tego z każdym można się było dogadać, bo każdy mówił po angielsku. To jednak nie było dla mnie niespodzianką - Finowie są społeczeństwem, które może się pochwalić znakomitą znajomością tego języka. W światowym rankingu zajmują pod tym względem 5. miejsce. Dodajmy jednak, że i my nie mamy się czego wstydzić - Polacy zamykają pierwszą dziesiątkę.
Największy luzak
Pita Taufatofua, lepiej znany jako "chorąży z Tonga". W czasie ceremonii otwarcia igrzysk olimpijskich w Rio flagę swojego kraju niósł ubrany tylko w trzcinową spódniczkę, a ciało nasmarował olejkiem kokosowym. Z miejsca stał się sławny.
Później zamarzył o występie na zimowych igrzyskach i poza taekwondo zaczął trenować także biegi narciarskie. Na mistrzostwach w Lahti postanowił przekonać się, w jakim jest miejscu. Wystąpił w sprincie, zajął 153. miejsce, 1,6 kilometra pokonał w niespełna sześć minut. I był przeszczęśliwy, bo zrealizował wszystkie swoje cele.
A te były następujące - pobiec poniżej 12 minut, nie wpaść na drzewo i nie wylądować na trybunach. Po swoim biegu był oblegany przez dziennikarzy. Z australijskim luzem (Pita na co dzień mieszka w Brisbane) szafował angielskim słowem na f i bojowo zapowiadał, że jedzie do Pjongczang. Pokazał też, że jest urodzony do występów przed kamerami. Chociażby filmikiem, który nagrał dla WP Sportowefakty.
Najmilsze spotkanie
Z Włodzimierzem Szaranowiczem. Dziennikarz sportowy, na którego głosie i relacjach - z lekkoatletyki, skoków narciarskich czy NBA - się wychowałem. Teraz w końcu miałem okazję poznać go osobiście. Jeden z moich kolegów wyznał, że on Szaranowicza poznawać nie zamierza, bo już go sobie zmitologizował i nie chce by obraz tej postaci, jaki ułożył sobie w głowie, został zburzony. Nie ma się jednak czego obawiać, bo na żywo legendarny dziennikarz opowiada o sporcie równie barwnie i z taką samą pasją, jak w telewizji.
Ostatniego dnia mistrzostw poprosiłem redaktora Szaranowicza o nagranie krótkiego filmiku podsumowującego sukces polskiej drużyny, na nasz profil na Facebooku. Szef TVP Sport usiadł i rozpoczął prawie pięciominutowy monolog.
Zobacz wideo: Włodzimierz Szaranowicz dla WP SportoweFakty: Skoki Polaków były jak z matrycy
Opowiadał o Stanisławie Marusarzu, Adamie Małyszu i polskiej miłości do skoków narciarskich. To człowiek, który zawsze wie, jak dyskretnie i z klasą dosypać do swoich wypowiedzi czegoś, co dziennikarze nazywają "nadmanganianem patosu": - Doceniamy tych ludzi, którzy latając na nartach, nas reprezentują. W swojej odwadze, w swojej brawurze, w swojej fantazji - powiedział dziennikarz, który w Lahti złoty medal polskich skoków narciarskich komentował już po raz siódmy.
Już z Warszawy - Grzegorz Wojnarowski