WP Sportowefakty: Za nami najlepszy sezon w historii polskich skoków narciarskich?
Adam Małysz (koordynator PZN ds. skoków narciarskich i kombinacji norweskiej): Trudno powiedzieć. Zdobyliśmy trofea, których nasi skoczkowie nie wywalczyli nigdy wcześniej - drużynowe mistrzostwo świata i Puchar Narodów. I to jest bardzo cenne. Sezon był na pewno wyjątkowy, jak choćby ten, w którym Kamil Stoch sięgnął po dwa złote medale olimpijskie. Jednak tych wyjątkowych lat było wiele. Nie chcę ich ze sobą porównywać, bo mogę się komuś narazić (śmiech).
[b]
Szczególnie cenne jest chyba też to, że do zdobycia tego, co wygraliśmy w tym roku, potrzebna jest drużyna, mocna grupa skoczków. W poprzednich latach wielkie sukcesy Polacy odnosili w zasadzie tylko indywidualnie.[/b]
- I z tego względu to na pewno był najlepszy sezon dla naszych skoków. W przeszłości mieliśmy indywidualistów, bardzo mocnych zawodników, ale brakowało drużyny na miarę wygranych. Teraz pojawiła się grupa, która przez cały sezon utrzymywała wysoką formę i stworzyła zwycięski team.
Gdy rozmawialiśmy w Lahti wyznał pan, że najbardziej denerwują pana pytania o zazdrość o sukcesy młodszych kolegów. Dużo ich pan usłyszał na koniec sezonu?
- Nie. Chyba dziennikarze zorientowali się, że jak miałbym im zazdrościć, skoro jestem w tym zespole, chcę im pomagać, a ich zwycięstwa przynoszą mi ogromną satysfakcję. Moich sukcesów sprzed lat nikt mi nie zabierze, a świat idzie do przodu. Dla mnie jest rzeczą naturalną, że chcę rozwoju polskich skoków narciarskich, pojawiania się nowych talentów i ich sukcesów. Ja staram się na te sukcesy pracować i dlatego pytania o zazdrość są głupie. Mogę być trochę zły, że w moich czasach nie było takiej drużyny, skoczków, którzy święciliby triumfy razem ze mną. Teraz mam taki team, co niezmiernie mnie cieszy.
Prezes PZN Apoloniusz Tajner mówi, że dołączenie pana do sztabu kadry było strzałem nie w "dziesiątkę", a w "setkę". Panu odpowiada obecna rola?
- Gdyby mi nie odpowiadała, to bym jej nie pełnił. Ona daje mi satysfakcję, bo lubię pomagać. W pewnym sensie te wszystkie rzeczy, które miałem w tym roku do zrobienia, może nawet trochę mnie przerosły. To był jednak rok próbny. Badaliśmy, co moja funkcja będzie znaczyła i czym będę się zajmował. A zajmowałem się wszystkim. Jak teraz pomyślę o tym, ile różnych funkcji miałem w ciągu sezonu, to sam jestem w szoku, bo to aż nieprawdopodobne.
ZOBACZ WIDEO Stefan Horngacher: To był dla nas bardzo dobry sezon, ale następny może być jeszcze lepszy
- Wykorzystywałem swoje doświadczenie, nie tylko ze skoków, ale i ze sportów motorowych, starałem się przekazać je chłopakom. Przyjeżdżając na zawody nie mówiłem, że jestem dyrektorem i trzeba mnie słuchać. Kiedy było trzeba, doradzałem im. Kiedy trener prosił mnie o zajęcie się dziennikarzami, robiłem to. Czasem po konkursie lub między seriami znosiłem chłopakom buty i kurtki. Załatwiałem akredytacje. W środowisku FIS-u wciąż jestem szanowany i łatwiej mi w nim funkcjonować, niż komuś z zewnątrz. Po sezonie doszedłem do wniosku, że moja funkcja powinna się nazywać "wash and go" - wszystko w jednym (śmiech).
Czterokrotny mistrz świata w rajdach samochodowych, obecnie dyrektor zespołu Toyoty Tommi Makinen, powiedział nam, że teraz z sukcesów swoich zawodników cieszy się bardziej, niż z własnych zwycięstw. Z panem jest podobnie?
- Jest tak samo. Kiedy sam odnosisz sukcesy, jesteś indywidualistą, który musi się koncentrować na sobie i wykonywać wszystko zgodnie z założeniami. Kiedy pracujesz na cały zespół, nie możesz koncentrować się na jednym zawodniku czy na jednej rzeczy. Trzeba wszystko zgrać i zawsze patrzeć na całokształt. I wtedy, kiedy sukcesy odnosi nie jedna osoba, a zespół czy drużyna, masz ogromną satysfakcję. Ja w tym roku nie raz się wzruszyłem, popłakałem ze szczęścia, pod skocznią skakałem z radości. Nie ukrywałem swoich emocji. Przyszedłem do tego teamu i chcę mu pomagać, na tyle dobrze wykonywać swoją pracę, żeby wszyscy byli zadowoleni. Nie chodzi tu tylko o kadrę A, ale też o kadrę B, juniorów, kombinatorów norweskich. Musimy zrobić dobrą robotę, żeby kiedyś móc się cieszyć z sukcesów tych, którzy wygrywają teraz. To będzie największa nagroda.
Na pewno takim bardzo wzruszającym momentem było dla pana drużynowe mistrzostwo świata w Lahti. A poza tym? Złamana przez Kamila Stocha w Planicy granica 250 metrów?
- To było na pewno coś niesamowitego. Najpierw pojawiła się obawa o kolano Kamila. Myślę jednak, że on w tamtej chwili był w takiej euforii, że nawet jak go coś zabolało, nie zwrócił na to uwagi. Największe wzruszenie było chyba jednak na zakończenie Turnieju Czterech Skoczni, gdy Kamil i Piotrek Żyła stawali na podium, a Maćkowi Kotowi zabrakło do tego tylko paru punkcików. Gdyby nasi skoczkowie zajęli wtedy trzy pierwsze miejsca, to już by mnie chyba przerosło i nie zszedłbym tam na dół.
Wracając do Stocha i Planicy, Norweg Johan Remen Evensen mówił, że nasz zawodnik powinien przyznać się do podparcia skoku i oddać rekord. Co pan o tym sądzi?
- Cóż, Stefan Kraft też się przyznał, że ustanawiając rekord świata w Vikersund też o coś zahaczył. Twierdził, że o narty, ale narty były szeroko, więc jeśli faktycznie czegoś dotknął, to zeskoku. Decyzja sędziów podjęta zaraz po skoku później jest raczej niepodważalna. Nie wiem, w jaki sposób można by odebrać komuś rekord. Chyba potrzebna by była jakaś komisja.
Zwykło się mówić, że Polacy nie są wybitnymi lotnikami, a tymczasem w tym sezonie Stoch, Żyła czy Kot latali naprawdę daleko.
- Nie wiem, skąd wzięła się taka opinia, bo nasi zawodnicy w lotach zazwyczaj spisują się dobrze. A kiedy jest się w formie, to nie masz problemów na żadnej skoczni - czy to małej, czy dużej, czy mamuciej.
Maciej Kot stwierdził w jednym z wywiadów, że on jest przeciwny wybudowaniu "mamuta" w Polsce, bo to zbędny wydatek i luksus. Pan też tak uważa?
- Plany budowy takiej skoczni były już wtedy, gdy ja skakałem. Na takim obiekcie skacze się jednak raz w roku, a wybudowanie go to potężne koszty. My tymczasem mamy problem z wyremontowaniem skoczni w Zakopanem. Skoncentrujmy się przede wszystkim na tym, żeby odnowiono zakopiański kompleks, bo to kolebka polskich skoków narciarskich. Pochodzę z Beskidów, ale z Zakopanem jestem związany od lat, to zawsze był mój drugi dom. I za każdym razem, gdy widzę te obiekty, chce mi się płakać. Oczywiście, Wielką Krokiew się remontuje, bo jest reprezentacyjna i wszyscy na nią patrzą. Nikt natomiast nie patrzy na to, co dzieje się z mniejszymi skoczniami. Jak mamy wychowywać młodych zawodników, przygotowywać ich do sukcesów na największych arenach, jeśli nie mamy obiektów, na których mogliby się uczyć? Coś trzeba z tym zrobić. My próbujemy, ale byłoby fajnie, gdyby media zaczęły mówić o tym więcej. W innym wypadku kiedyś możemy się obudzić, jak to się kolokwialnie mówi, z ręką w nocniku.
W tym sezonie, jeśli czegoś brakowało, to własnie mocniejszego zaplecza, lepszej postawy młodych zawodników. Stąd decyzja, żeby zatrudnić nowego trenera kadry B, Czecha Radka Żidka?
- Między innymi. Kiedy z kadrą B pracowali Maciek Maciusiak i Wojtek Topór, robili super robotę. Gdy zawodnikom Łukasza Kruczka nie szło w zawodach Pucharu Świata, na te konkursy jechało dwóch, trzech a czasem nawet więcej skoczków drugiej drużyny, bo spisywali się dobrze. Stefan Horngacher po podjęciu pracy z naszą kadrą poprosił związek, żeby tych dwóch trenerów skierować do pracy z juniorami, bo tam są duże straty. I Maciek z Wojtkiem odwalili na tym polu kawał dobrej roboty. A to nie jest łatwe. Nauczenie młodych skoczków tego, co robią seniorzy, to strasznie ciężka praca. Pojawiły się propozycje, żeby ich rozdzielić, jednego oddelegować do kadry B, jednego zostawić przy juniorach. Sugestia Horngachera była jednak taka, żeby zostawić ich tam, gdzie są i gdzie świetnie się spisują. Niech "produkują" dobrych zawodników, którzy będą mogli startować czy to w Pucharze Kontynentalnym, czy w Pucharze FIS. Paweł Wąsek, junior, który ma dopiero 17 lat, już w tym sezonie zajmował naprawdę dobre miejsca w zawodach Pucharu Kontynentalnego, a ma jeszcze czas.
- Zapadła decyzja, żeby poszukać trenera, który zna stosowany w Polsce system treningowy, a Radek go zna. Kiedy Żidek pojawił się w gronie kandydatów, spytaliśmy o opinię Michala Doleżala, który teraz pracuje dla naszej kadry, a on dał mu pozytywną rekomendację. Powiedział, że Radek zachowuje się po koleżeńsku, ale kiedy trzeba, potrafi rządzić silną ręką. Kogoś takiego nam było trzeba. Robert Mateja jest bardzo dobrym szkoleniowcem, świetnym technikiem, ale tej silnej ręki nie ma, nie powie zawodnikom: "macie coś zrobić tak i tak, jeśli się nie wywiążecie, to dziękuję i do widzenia, nie macie czego szukać w tym sporcie". Ten sport jest brutalny, wyrzeczenia potężne. Jeśli jesteś profesjonalistą, musisz to wiedzieć i stosować się do zaleceń. Jeśli tego nie robisz, wręcz szkoda czasu, żeby z kimś takim, kto się nie przykłada, bawić się i ufać mu któryś raz z kolei.
Jeszcze raz przytoczę słowa prezesa Tajner, który uważa, że drugi sezon Stefana Horngachera w Polsce będzie jego najlepszym sezonem. Zgadza się pan?
- Myślę, że ten sezon będzie dla niego najtrudniejszy. Kiedy przychodzisz do zespołu w lekkim kryzysie i wprowadzasz zmiany, nowe metody, to jeśli zawodnicy i sztab ci zaufają, szybko idziesz do przodu. Jednak w sytuacji, gdy wyśrubowaliśmy tak wysoki poziom, podniesienie go będzie naprawdę bardzo trudne. Trzeba dołożyć wszelkich starań, żeby to się stało. Inni nie będą spać, odrobią lekcję. Już teraz bardzo nas obserwowali, bo sprzęt dopasowaliśmy na tyle dobrze, że wszyscy nam wręcz zazdrościli. Przed nami ciężka praca, ale mam nadzieję, że sobie poradzimy.
A czy stać nas na to, żeby, jak powiedział Dawid Kubacki, regularnie wprowadzać do pierwszej dziesiątki zawodów Pucharu Świata czterech, a nawet pięciu skoczków?
- Jestem jak najbardziej za tym, żeby to się udało.
Rozmawiał Grzegorz Wojnarowski
Natomiast co do tego, że trzeba wyrzucić Mateje na zbita twarz zgadzam się całkowicie z Małyszem. A największym wrogiem Matei jest ... sukces kadry naro Czytaj całość