- Małysz wygra Turniej Czterech Skoczni! W Ramsau przeskakuje Goldbergera o 5-10 metrów - wykrzyczał rozkochany w skokach narciarskich dziennikarz, gdy pewnego grudniowego dnia 2000 roku wpadł do redakcji swojej ogólnopolskiej gazety. Koledzy, przyzwyczajeni do tego, że polscy skoczkowie pełnią rolę ubogich krewnych austriackich i niemieckich sław, spojrzeli na niego jak na niegroźnego szaleńca, poklepali po plecach i wrócili do zajęć. Kilka tygodni później gratulowali wyczucia.
24-letni wówczas skoczek słynny turniej wygrał, ale nie był gotowy na to, co przyniosło ze sobą zwycięstwo. Na gigantyczną popularność, bezprecedensowe w historii polskiego sportu szaleństwo na swoim punkcie. Małysz nieustannie znajdował się w centrum uwagi i długo nie potrafił sobie z tym poradzić. Media nie dawały mu wytchnienia, dziennikarzy miał serdecznie dość i pewnego razu wolał ukryć się przed nimi w szafie na kilka godzin, niż z nimi rozmawiać. A dziś? Siedemnaście Turniejów Czterech Skoczni później, w przeddzień startu 66. edycji, błyszczy przed kamerami. Należy do tych polskich sportowców, którzy najlepiej radzą sobie w mediach i z mediami. Jak tego dokonał?
Eksplozja uwielbienia
"Małyszomania" - pod taką nazwą przeszło do historii to, co działo się po pamiętnym triumfie "Orła z Wisły" sprzed 17 lat. Szał na punkcie jednej osoby o niewiarygodnej wręcz skali trwał przez dobrych kilka lat. Największą siłę miał jednak na początku. A trafił na sportowca, będącego wówczas całkowitym zaprzeczeniem medialnej gwiazdy - cichego i skromnego chłopaka, którego cała ta otoczka szokowała i przytłaczała. Trudno jednak o inną reakcję, gdy ktoś ściska cię w pełnym uwielbienia uścisku tak mocno, że kruszy żebra.
W tamtym czasie każdy kibic chciał mieć autograf Małysza, każdy dziennikarz przeprowadzić z nim obszerny wywiad, albo chociaż napisać, jak spędził dzień. Jedni i drudzy potrafili chodzić za nim krok w krok, wyczekiwać przy płocie jego domu, zaglądać do środka przez okna. Dla kibiców z reguły starał się być wyrozumiały, własnoręczne podpisy zdarzyło mu się rozdawać przez rekordowe siedem godzin. Wobec przedstawicieli mediów potrafił być zdecydowanie ostrzejszy. W jednym z trudnych dla siebie momentów zarzucił im, że robią aferę na ludzkim nieszczęściu, innym razem wypalił wprost, że ich nie znosi. Bywało, że żurnaliści bali się do niego podejść, albo na próżno czekali kilka dni pod hotelem, w którym mieszkał.
ZOBACZ WIDEO: Horngacher zrobił z Żyłą to, czego nie był w stanie zrobić Małysz i Kruczek. Pokazał swoje drugie oblicze?
Nie podobała się Małyszowi jego ogromna popularność, bo uniemożliwiała mu normalne, spokojne życie. No i wiązała się z wchodzeniem z butami w jego życie prywatne, z dziwnymi plotkami. Jak ta o romansie z jedną z uczestniczek pierwszej edycji "Big Brothera". - A ja nawet nie wiem, jak ona wygląda - tłumaczył wtedy.
Parasol ochronny
Inna sprawa, że największy sportowy bohater Polaków początków XXI wieku nie czuł się najlepiej, gdy stawał przed reporterami i musiał odpowiadać na setki pytań. Gdyby mógł, nie robiłby tego w ogóle. Sławna stała się opowieść o tym, jak przed telewizyjną ekipą schował się w szafie swojego domu. Innym razem, po zawodach Pucharu Świata w Kuusamo, próbował się ukryć między sklepowymi półkami.
- Małysz sprawiał wtedy wrażenie mocno onieśmielonego, wręcz przestraszonego. Wydaje się, że rozmowy z nami go stresowały - opowiada Krzysztof Rawa, dziennikarz "Rzeczpospolitej", który z bliska przyglądał się początkom "małyszomanii". Śledził także proces przemiany słynnego skoczka z zahukanego chłopaka w pewnego siebie i wygadanego mistrza, który świetnie czuje się przed kamerami czy za mikrofonem.
Zdaniem Rawy bardzo ważne było to, że w tych pełnych sukcesów, ale i trudnych latach, Małysz miał przy sobie takich ludzi jak Apoloniusz Tajner, Jan Blecharz i Jerzy Żołądź. Trener, psycholog i fizjolog - trójka, którą znał wtedy każdy taksówkarz i każda gospodyni domowa.
- Oni rozpostarli nad Małyszem parasol ochronny, brali na siebie dziennikarzy i starali się zaspokoić ich ciekawość tak, żeby Adam miał spokój. Opowiadali o bułkach z bananem czy treningu mentalnym. Kiedy przychodził Małysz, często mówił po prostu, że zgadza się z członkami swojego sztabu - wspomina Rawa.
Formą radzenia sobie z mediami były też powtarzane tysiąckrotnie zdania-wytrychy. - Nie wiem, ile razy słyszałem z jego ust, że myśli przede wszystkim o oddaniu dwóch dobrych skoków. Przez kilka lat trudno było z niego w trakcie sezonu wyciągnąć coś więcej - opowiada dziennikarz "Rzeczpospolitej".
Ale między innymi dzięki temu zabiegowi "Orzeł z Wisły" coraz lepiej radził sobie w świecie, przed którym nie było dla niego ucieczki. Powoli dorastał do roli krajowego idola numer 1, którą przewidziało dla niego społeczeństwo, uczył się, że jest osobą publiczną. Z sezonu na sezon coraz bardziej się otwierał, mówił coraz dłużej i ciekawiej. Jego współpraca z dziennikarzami wyglądała coraz lepiej. Im udało się przekonać mistrza, że nie są jego wrogami. On zaczął czuć się swobodnie, odpowiadając na pytania, zdarzało mu się rzucić żartem, wdać z przedstawicielami mediów w polemikę czy zapędzić ich w kozi róg.
Wewnętrzna ewolucja
W 2011 roku, kiedy najwybitniejszy polski skoczek narciarski kończył w Planicy karierę, był już bardzo bliski temu Małyszowi, którego znamy dziś - dojrzałym facetem, świadomym swojej wielkości i roli, jaką odegrał w polskim sporcie. Pewnym swoich słów, nie bojącym się wyrażać swojego zdania, krytykować, gdy coś mu się nie podoba. I otwartym na rozmowę. Ci sami żurnaliści, którzy na próżno czekali na niego długimi godzinami, teraz mogli po prostu do niego zadzwonić, bo "Orzeł z Wisły" miał już związkowy numer telefonu przeznaczony właśnie do rozmów z przedstawicielami mediów.
- Według mnie to była rozsądna i przemyślana ewolucja wewnętrzna wynikająca z bardzo fajnego charakteru. Myślę, że bardzo ważna w tym procesie przemiany była wielka chęć nauki, jaką ma Małysz. Ona wzmocniła jego pewność siebie. Kiedy zobaczył, że w świecie skoków przydałaby się znajomość języka niemieckiego, zaczął się uczyć, a pomagał mu w tym m.in. Sebastian Szczęsny, teraz komentator TVP Sport. Już po trzydziestce zdał maturę. Dbał o swój rozwój i krok po kroku podejmował decyzje, dzięki którym się rozwijał. To facet, który cały czas chciał się doskonalić. Nie przestał wtedy, kiedy skończył skakać. Założył biznes rodzinny, rozwinął pasję do motorsportu - wymienia Rawa.
Wspomniany motorsport to zresztą kolejny etap rozwoju Małysza. Dzięki niemu nabrał wprawy nie tylko jako kierowca rajdowy, ale i jako menadżer. - W skokach prawie wszystko miał zorganizowane przez innych. A tu musiał zobaczyć, jak to jest z drugiej strony, o wiele rzeczy dbać samemu. On ma cechy menadżerskie, zawsze był dobrze zorganizowany. Tak jak Justyna Kowalczyk, Robert Korzeniowski czy Otylia Jędrzejczak ma zdolność szybkiego przygotowania grupy, zapanowania nad nią i prowadzenia jej w stronę sukcesów. Musiał taką grupę stworzyć w motorsporcie i nauczył się dzięki temu bardzo dobrze zarządzać - mówi Włodzimierz Szaranowicz, dziennikarz TVP, którego głos przez wiele lat towarzyszył telewizyjnym transmisjom ze skoków narciarskich.
Sam Małysz mówił, że w nowym sporcie nabył też inne cenne umiejętności - jak dbać o swój PR, czy jak rozmawiać ze sponsorami. Po zmianie władzy w Polsce stracił jednak najważniejszego z nich - Orlen. Gdy Prawo i Sprawiedliwość zmieniło w roli partii rządzącej Platformę Obywatelską, państwowa spółka zmieniła strategię sponsoringową - postanowiła stawiać na młodych sportowców, a Małysz do młodych się nie zaliczał. I na dyscypliny bardziej związane z Polską, niż rajdy terenowe.
Nie przedłużenie umowy z najważniejszym partnerem było dla Małysza ciosem, bo przecież jako profesjonalny rajdowiec radził sobie coraz lepiej i chciał nadal startować. Bez pieniędzy Orlenu musiał liczyć się z wyraźnym obniżeniem lotów, a tego nie chciał. Nie miał jednak pretensji o taką decyzję, choć była ona głównym powodem, dla którego nie wystartował w ostatniej edycji Rajdu Dakar. Nie rozpamiętywał, otrząsnął się i znalazł nowe wyzwanie. Takie, które umożliwiło mu wykorzystanie zdobywanego przez lata doświadczenia z różnych dziedzin - został w Polskim Związku Narciarskim dyrektorem ds. skoków narciarskich i kombinacji norweskiej. Na szczęście dla PZN i dla tych dyscyplin.
Efekt końcowy
Do 66. Turnieju Czterech Skoczni Małysz przystępuje już jako dyrektor pełną gębą - ze sporym doświadczeniem i nieposzlakowaną opinią. Taki, który nie siedzi za biurkiem, ale działa i jest wszędzie tam, gdzie dzieje się coś ważnego. Udziela się przy organizacji najważniejszych zawodów w naszym kraju, kontaktuje się z klubami, ma wpływ na kluczowe decyzje. W mediach buduje pozytywny wizerunek polskiego narciarstwa. Często pomaga kadrze A w trakcie zawodów, można powiedzieć, że jest wówczas "dyrektorem wykonawczym". Czasowo uznaje Stefana Horngachera za swojego zwierzchnika i wykonuje wyznaczone przez niego zadania. Nawet te najbanalniejsze.
- Nie wszystkim podoba się, że wielki mistrz nosi narty za zawodnikami, którzy osiągnięciami nie mogą się z nim równać. Inni widzą w tym jednak ogromną pokorę człowieka, który sam zrobił wielką karierę i potrafi mimo to wcielić się w rolę drugoplanową, ale niezbędną. Adam jest zwornikiem w tym zespole - mówi Szaranowicz.
Przynieść młodszym kolegom kurtki, odebrać akredytacje, poinformować dziennikarzy o miejscu i terminie spotkania z ekipą - żaden problem. Wziąć na siebie przedstawicieli mediów i odpowiedzieć na wszystkie ich pytania (jak kiedyś za niego robili to Tajner, Blecharz i Żołądź) - proszę bardzo. W czasie mistrzostw świata w narciarstwie klasycznym w Lahti, gdzie Małysz pełnił też rolę oficera prasowego polskiej kadry skoczków, dziennikarze nie mogli się go nachwalić. Kontaktowy, cierpliwy, sumienny, kiedy trzeba stanowczy. Chwalili go, i nadal chwalą, także sami skoczkowie.
- Adam wykonuje naprawdę dobrą pracę. Jest osobą, której potrzebowaliśmy, jest dobrym menedżerem zespołu, "ogarnia" media, żeby nas nie zadusiły – ocenił Kamil Stoch. - Słucha go każdy, bo to skarbnica wiedzy - przyznał Maciej Kot.
Zdaniem Szaranowicza bardzo dobrze się stało, że Małysz wciąż ma ważną rolę w polskich skokach narciarskich. - Jego doświadczenie, celność uwag, spokój, są niezwykle cenne. Gwarantuje dotyk osoby, która wie. Czterokrotny mistrz świata i czterokrotny medalista olimpijski w każdej chwili i bez wahania może powiedzieć to, co myśli. Nawet Kamil Stoch na pewno słucha go z uwagą, bo nie zawsze w życiu dostajemy od mistrzów pozytywne wskazówki. Zdarza się obojętność, milczenie. A Małysz jest takim wszechobecnym, ale skromnym mistrzem - mówi. I dodaje, że tym co "Orła z Wisły" wyróżnia, jest niezwykła inteligencja emocjonalna.
Wciąż jest numerem 1
Choć od największych sukcesów sportowych Małysza minęło już dobrych kilka lat, czterokrotny mistrz świata nadal zajmuje miejsca na szczycie wszystkich list najbardziej rozpoznawalnych i najbardziej lubianych sportowców. W niektórych z nich wygrywa nawet z narodowym półbogiem nowej ery Robertem Lewandowskim. Na przykład w rankingu najbardziej wpływowych osób w polskim sporcie, stworzonym przez "Forbesa" (zajął w nim drugie miejsce, tylko za Zbigniewem Bońkiem).
Wpływ na te wysokie miejsca na pewno ma jego częsta obecność w mediach. Kiedyś go onieśmielały, sprawiały, że głos wiązł mu w gardle. Dziś fachowo i z uśmiechem opowiada w telewizji o sukcesach i niepowodzeniach swoich następców, czasem sam wciela się w rolę komentatora. Rzuca żartami, opowiada anegdoty, używa żargonu. Niedawno, przed inauguracją Pucharu Świata w Wiśle, kamera towarzyszyła mu w czasie wykonywania dyrektorskich obowiązków. I choć jak przed laty reporterzy chodzili za nim krok w krok, teraz ani myślał się przed nimi chować. Ważna jest też jego aktywność w nowych mediach - bardzo dobrze prowadzone profile na Facebooku i Instagramie z komentarzami dotyczącymi ważnych sportowych wydarzeń czy zdjęciami, na których odsłania trochę swojej prywatności.
To jednak nie jedyne powody, dla których Małysz wciąż jest dla nas jedną z głównych postaci polskiego sportu. I jedną z najbardziej lubianych.
Jędrzej Hugo-Bader, ekspert od marketingu sportowego z firmy Havas Sports & Entertainment (Havas Media Group): - Małysz to nasz pierwszy narodowy superbohater, który po latach posuchy w sporcie zjednoczył Polaków. Wszyscy oglądali nie tyle skoki narciarskie, co Małysza. Do dziś mówi się o tym, jak przy niedzielnych obiadach całe rodziny obserwowały jego sukcesy. I ten sentyment, wdzięczność za odczarowanie sportu, jest moim zdaniem kluczowy dla jego nieustającej popularności.
Bardzo pozytywny odbiór "Orła z Wisły" zdaniem Hugo-Badera bierze się też z tego, że przez te wszystkie lata w żaden sposób nie zrobił nic, żeby zepsuć sobie opinię. A teraz jest postrzegany nie tylko przez pryzmat swoich dawnych sukcesów, ale i dużych osiągnięć następców. - Do tego sprawia wrażenie stonowanego, spokojnego, kontrowersyjnych wypowiedzi raczej unika. Inaczej niż na przykład Joanna Jędrzejczyk - też osoba znana i podziwiana, ale o takim stylu bycia, który nie wszystkim się podoba. I stąd "hejt", jaki spadł na nią po porażce z Rose Namajunas. W przypadku Małysza tego drugiego bieguna nie ma.
Nasz rozmówca zaznacza też, że choć Małyszowi brakuje medialnej charyzmy Krzysztofa Hołowczyca, to jednak widać u niego obycie w świecie mediów. - Wywiadów udzielił już tysiące, to dla niego chleb powszedni - mówi.
Zapoczątkowana Turniejem Czterech Skoczni w 2001 roku "telenowela" trwa. Rola Małysza ewoluowała przez te wszystkie lata. Kiedyś najważniejsza postać, teraz z rodzaju tych, które w początkowych napisach podpisuje się jako "special guest star". A są to zwykle bardzo ciekawe występy.
"Życiowa" rola Małysza jest bez wątpienia interesująca. Krzysztof Rawa: - Obserwowanie, jak z wystraszonego chłopaka staje się odpowiedzialnym, mądrym facetem, było czymś fantastycznym. Pamiętam, z jakiego poziomu zaczynał i do jakiego doszedł. Dla mnie to rewelacja.
A Małyszem jak każdy byłem zafascynowany (głód sukcesów dla Polski), ale zniesmaczony jego obściskiwaniem się z Kwache Czytaj całość
A Małyszem jak każdy byłem zafascynowany (głód sukcesów dla Polski), ale zniesmaczony jego obściskiwaniem się z Kwache Czytaj całość