Willingen potrafiło zmieniać bieg historii. I to bardzo poważnie!

Getty Images / Adam Pretty/Bongarts/Getty Images / Na zdjęciu: Simon Ammann
Getty Images / Adam Pretty/Bongarts/Getty Images / Na zdjęciu: Simon Ammann

Puchar Świata w weekend wraca do Willingen. Obiekt, który zmienił oblicze skoków. Tam zaczęła się wyboista droga Simona Ammanna po olimpijskie złoto. Tam prysnęła wielka forma i pewność siebie Svena Hannawalda. Obserwujmy te zawody uważnie!

Poturbowany Ammann bezwładnie zsunął się po zeskoku Muehlenkopfschanze. Kilka sekund wcześniej popełnił kardynalny błąd na progu. Zdecydowanie spóźnił odbicie, koślawo wyszedł w powietrze i grzmotnął głową o śnieg. Treningowy skok w Willingen mógł zakończyć jego obiecująca karierę. 20-latek dopiero co przebił się do czołówki, zbliżał się do podium, w końcu trzykrotnie wdrapał się "na pudło".

Oszołomiony, obolały Szwajcar ocknął się na dole. Był przytomny, sam próbował się pozbierać, ale i tak trafił na badania do szpitala. Wyszedł niemal bez szwanku, stłuczenia i wstrząśnienie mózgu były najniższym wymiarem kary. Po dwóch dniach pojechał odpoczywać do domu. Do igrzysk w Salt Lake City pozostawał miesiąc.

Pucharowa karuzela kręciła się dalej, rywale tracili siły w Zakopanem, kilku z nich, głównie Austriacy, zafundowali sobie wycieczkę do Sapporo. Ammann w spokoju regenerował się przed wylotem na igrzyska. Po upadku w Willingen przez miesiąc nie stanął na starcie. W Salt Lake City pojawił się zrelaksowany, z czystą głową.

Cała Polska dmuchała Adamowi Małyszowi pod narty, przy skokach Svena Hannawalda Niemcy krzyczeli "Zieeeeh" (leć). W Ammana nikt przesadnie nie wierzył, powinien w ogóle cieszyć się z tak szybkiego powrotu do sportu. Szwajcar, w domowym zaciszu, z trenerem Bernie Schoedlerem, przygotował jednak fenomenalną formę. Sprzątnął faworytom dwa złota - na normalnej skoczni wygrał nieznacznie, na dużym obiekcie zdeklasował resztę. Sam nie wierzył w swoje szczęście, upojony sukcesem rozdawał uśmiechy na lewo i prawo.

ZOBACZ WIDEO Pierwszy wywiad z Revol. "Powiedziałam sobie: musisz schodzić spokojnie"

Willingen zainicjowało wyboistą drogę Ammana na szczyt. Dla Svena Hannawalda stało się przekleństwem, miejscem klęski.

Przed mistrzostwami świata w Val di Fiemme w 2003 r. Niemiec demolował konkurentów. Odpalił 140 metrów w Zakopanem, w wielkim stylu wygrał cztery z pięciu zawodów, w których startował. Zwyciężył także w Willingen - wszyscy skakali, on latał. Pofrunął na 147. metr i otrzymał cztery maksymalne noty od sędziów! Drugiego dnia chciał jeszcze raz wdeptać rywali w śnieg i pokazać im, kto rządzi. Zapewne tak by się stało, gdyby nie loteria pogodowa.

W Willingen bardzo wzmógł się wiatr, konkurs rozegrano w fatalnych warunkach. Ciąg powietrza tłamsił zawodników, faworyci padali jak muchy, nielicznie przebili się przez pułapkę i pofrunęli pod 140. metr. Hannawald był w wybornej, może nawet życiowej formie. Nikomu nie przyszło do głowy, że powstrzyma go natura. Długo czekał na belce, pomiary pokazywały podmuchy po 3-4 m/s w plecy. Trener Reinhard Hess patrzył w monitor i tylko kręcił głową. Miran Tepes zapalił zielone światełko i zrezygnowany szkoleniowiec machnął chorągiewką. Zazwyczaj dostojny Hannawald po odbiciu stracił pułap i zniechęcony klapnął na dwie nogi.

108,5 m. Publiczność jęknęła z zawodu, zamiast spodziewanego nokautu i potwierdzenia supremacji na kilka dni przed MŚ, Niemiec dostał cios w twarz. Jego krucha psychika tego nie wytrzymała. Maszyna do zwycięstw rozleciała się w mak. Po tej feralnej niedzieli nic nie było takie same, Hannawald jeszcze zaledwie dwa razy stanął na podium PŚ. Całkowicie zawalił MŚ w Predazzo. Podłamany siódmym miejscem na dużej skoczni, odfajkował drugi konkurs (24. lokata), nie zdobył medalu w drużynie. Królem Trampolino Dal Ben został Małysz, obserwujący niedawną wpadkę rywala w telewizji. Polak do Willingen nie pojechał, trenował tak ostro, że przeskakiwał obiekt w Ramsau.

Zmora Hannawalda wróciła raz jeszcze. W sezonie 2003/2004 dopadł go gigantyczny kryzys, głównie mentalny. W konkursach spalał się psychicznie i robił z siebie pośmiewisko, w Pucharze Świata punktował okazjonalnie. Wycofał się z rywalizacji, zasuwał na treningach, wielki powrót zaplanował w Willingen. Skończyło się jak wcześniej, fatalny skok i 36. miejsce. Cień człowieka opuszczał niewielkie miasteczko. Wypalony i przygnębiony pojawił się na kolejnych zawodach w Salt Lake City. Spadł tam na bulę i rzucił narty w kąt. Jak się później okazało, na zawsze.

Muehlenkopfschanze w ciągu roku dwa razy zawróciło bieg historii skoków.

Komentarze (1)
jarema11
3.02.2018
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Tytuł to piramidalna bzdura, można to tylko przyrównać do gazetki wielkich heroglifów. Wilingien jest tylko jedną malutką cegiełką w historii skoków i nic nigdy nie zmieniło i nie zmieni. Autor Czytaj całość