Adam Małysz: Prezydentura? Nigdy nie mów nigdy

Newspix / Norbert Barczyk/Press Focus / Na zdjęciu: Adam Małysz
Newspix / Norbert Barczyk/Press Focus / Na zdjęciu: Adam Małysz

Po karierze nie chciałem się ścigać z panem Kulczykiem o miano najbogatszego Polaka, mieć miliardów na koncie. Nie pochodzę z bogatego domu, moim marzeniem było mieć rodzinę i nie martwić się, co włożyć do garnka - mówi w dużym wywiadzie Adam Małysz.

W tym artykule dowiesz się o:

Z powodu zagrożenia epidemią koronawirusa, apelujemy do Was, byście unikali dużych skupisk ludzkich, uważali na siebie, poświęcili czas sobie i najbliższym. Zostańcie w domu, poczytajcie. Pod hasztagiem #zostanwdomu będziemy proponować Wam najlepsze teksty WP SportoweFakty z ostatnich lat.

[b]

Paweł Kapusta, WP SportoweFakty: - Zdarzyło się panu kiedyś "załatwiać na Małysza"?[/b]

Adam Małysz: Ha! No jasne! Rzeczywiście, jest takie powiedzenie i to dość popularne. Gdy pierwszy raz o nim usłyszałem, uśmiałem się szczerze. Mam do siebie wielki dystans. Żeby ktoś wyprowadził mnie z równowagi, musiałby zażartować w naprawdę brutalny sposób.

Pytam, bo zastanawiam się, czy zdaje pan sobie sprawę, jak bardzo wszedł do świadomości Polaków. Do tradycji, języka, ogólnie do każdego, polskiego domu. W którym momencie zorientował się pan, że w małyszomanii nie chodziło tylko o skoki? Że rywalizacja między Małyszem a Hannawaldem czy Schmittem wychodziła daleko poza skocznię?

Wiedziałem o tym w zasadzie od samego początku. Czułem, że stało się to sprawą narodową. Ze względów historycznych zawsze czujemy, że musimy o wszystko walczyć. I stąd później wielka - nie powiem nienawiść, bo to przesada - ale jednak niechęć kibiców do rywali, o których pan wspomniał. Każdy gest, szczególnie ze strony Hannawalda, który cieszył się zawsze w sposób agresywny, powodował jeszcze większą złość. I dlatego Hannawald w Polsce był wrogiem numer jeden, a sam nie mógł zrozumieć, dlaczego tak się dzieje. Ogólnonarodowa wiara we mnie, uwaga z jaką śledzono każdy mój ruch, każdy skok - to napawało mnie dumą, dodawało skrzydeł.

W tamtym okresie nie mieliśmy żadnych sukcesów, byliśmy sportowo nadzy.

Polacy masowo pokochali skoki, pokochali mnie, bo w piłce nożnej, siatkówce nie było czego świętować. A tu nagle nie dość, że pojawił się gość, który zaczął wygrywać, to jeszcze w atmosferze i klimacie rywalizacji polsko - niemieckiej. Konkursy w Zakopanem, na których pojawiały się dziesiątki tysięcy kibiców, to było niebywałe doświadczenie, ale najbardziej dowartościowany czułem się poza granicami kraju. Gdy startowałem w Niemczech, Stanach Zjednoczonych czy nawet Japonii i widziałem te wszystkie flagi, tłumy Polonii, która zjechała z najdalszych zakątków danego kraju pod skocznię, czułem się wspaniale. Czułem się Polakiem przez wielkie P. I w drugą stronę też to działało - Polonia czuła dumę dzięki mnie. To skomplikowany temat. Od zawsze traktowano nas tak, że jeśli Polak jedzie już za granicę, to na pewno po to, żeby Niemcowi ukraść samochód albo rower. Szedłeś do roboty, remontowałeś komuś dom, ale miejscowy mógł cię "wycykać", kopnąć w tyłek i powiedzieć, że robiłeś na lewo i nic ci nie zapłaci. Czasy się zmieniły. Polacy zrozumieli, że jesteśmy narodem, który ma prawo wymagać i wymaga, bo nie jest gorszy od Niemców, Austriaków czy Norwegów.

Czuje się pan odpowiedzialny za tę przemianę?

W jakimś zakresie na pewno. Nie było wcześniej sportowca, który tak bardzo zjednoczyłby Polaków i udowodnił, że umiemy, że możemy, dajemy radę i coś znaczymy. Byłem świadomy, że tworzę historię.

Plastrony, które przywiozłem ze swojego pierwszego Turnieju Czterech Skoczni odgrywały ważną rolę w maluchu mojego szwagra. Zawiesił je sobie na oknach, żeby go słońce nie raziło. Ale później zdjął je i naciągnął na siedzenia. Wtedy była u nas taka moda, że każdy chciał mieć plastron jako pokrowiec. Jechałeś dumny przez miasto, ludzie na ciebie patrzyli i mówili: - O, patrz, pewnie jakiś skoczek!

Były też ciemne strony małyszomanii. Bardzo doskwierały?

Nasz dom stoi odsłonięty, widać go z głównej drogi. Był taki moment, że pod płot masowo przyjeżdżały autokary, wysiadali z nich ludzie z aparatami, robili zdjęcia. Świętej pamięci teść, który był wtedy na rencie, siadał przy oknie, ćmił papieroska, liczył wycieczki i gdy byłem na konkursach poza Polską, dzwonił wieczorem i zdawał mi relację: - No Adam, dzisiaj to było 30 autokarów. Albo: - Dziś to były tylko 23 autokary!

Denerwowało to pana?

Nie miałem nic przeciwko, jeśli ktoś przyjechał, wyszedł z samochodu, zrobił zdjęcie i odjechał. Takich sytuacji były tysiące. Denerwowało, gdy ktoś przychodził do mnie do domu, dzwonił do drzwi i mówił: - Dzień dobry, przyszedłem zobaczyć puchary Adama Małysza. A takie coś też miało miejsce, ludzie nie rozumieli, że przychodzą jednak do mojego domu, zakłócają życie prywatne. Musiałem się też pogodzić, że gdy jechałem z żoną na zakupy, ona latała z wózkiem po sklepie, a ja stałem dwie i pół godziny przed sklepem i non stop podpisywałem kartki, robiłem sobie z kimś zdjęcia, uśmiechałem się, odpowiadałem na pytania. Trudno mi było odmawiać. Proszę sobie wyobrazić, że wchodzi pan do marketu, a za panem jak cień podąża grupa 40 osób. Nie na zakupy, tylko z wyciągniętymi kartkami, chcący autografu.

Kiedyś przyjechała pod pana dom wycieczka i padło pytanie do robotników w ogrodzie: - A Małysz to dzisiaj będzie?

Tak, a tymi robotnikami byliśmy ja ze szwagrem. Robiliśmy takie betonowe ogrodzenie, kojec dla psa. Szwagier mieszał beton, ja trzymałem słupek, żeby był prosto. Ustawiłem się tyłem do drogi, gdy podjechał autokar i wylała się z niego wycieczka. Wiedziałem, że nie mogę się odwrócić, bo wtedy momentalnie będą robione zdjęcia. No więc stoję tyłem i słucham rozmowy kibica z moim szwagrem: 
- Panie, a pan tu u Małysza pracuje, nie? 
- Tak, pracuję. 
- A Małysz to dzisiaj będzie? Jest w domu? 
- Nie wiem, panie, ja tu tylko pracuję. 
- A co pan tu robi? 
- Płot.
- A po co ten płot? 
Szwagier już nie mógł wytrzymać i mówi: 
- A co to pana obchodzi, po co ten płot? 
- No bo tak, tutaj już jeden stoi, a tam pan zaraz obok drugi robisz?!
Wszystko chcieli wiedzieć. W końcu powiedziałem szwagrowi, żeby się już nie odzywał, bo jak wda się w dalszą dyskusję, to jeszcze trzy dni będą tu stać.

Mówi pan o zjednoczeniu Polaków. Co niedziela rodziny siadały do obiadu i zapraszały do stołu Adama Małysza. Gdy dziś widzi pan podział w społeczeństwie, wyrwę dzielącą jednych od drugich, to co pan sobie myśli? Nie jest panu szkoda, że politycy tak bardzo popsuli to, co między innymi pan mozolnie budował?


Trudno jest mi się na ten temat wypowiadać. Zawsze starałem się być apolityczny i wolałbym, żeby tak zostało. Na przestrzeni ostatniej dekady miałem wiele propozycji - przystąpienia do partii, startu w wyborach. Zawsze mówiłem, że w politykę mieszać się nie będę. Sport powinien być ponad podziałami.

Nigdy nie pomyślał pan o starcie w wyborach prezydenckich? Gwiazdorska kariera, miłość Polaków, zero afer przez dwie dekady - zwycięstwo w cuglach!

Proszę pana, ja to się pół roku zastanawiałem, czy przyjść do pracy w związku narciarskim, a co dopiero to... Nie wiem, czy miałbym jakieś szanse, gdybym wystartował, choć prawdą jest, że przez karierę przeszedłem bez afer, nieporozumień, konfliktów. Z drugiej strony nigdy nie wiesz, co cię w życiu czeka. Przecież gdy byłem skoczkiem, w życiu bym nie powiedział, że wystartuję w rajdzie Dakar. Później, gdy jeździłem w rajdach, nigdy nie przypuszczałem, że przyjdę do związku i będę pracował na takim stanowisku. Nigdy nie mów nigdy.

Na kolejnych stronach przeczytasz między innymi, jak Adam Małysz chował się przed dziennikarzem w szafie, dlaczego musiał spać podczas turnieju Czterech Skoczni w jednym łóżku z trenerem Mikeską i Wojciechem Skupniem oraz dlaczego chciał kończyć karierę po Igrzyskach Olimpijskich w Nagano.

ZOBACZ WIDEO Oceniamy medalowe szanse polskich skoczków na IO. "Największe są w drużynówce"

[nextpage] Zrobił pan więcej dla jedności Polaków, niż robi teraz Robert Lewandowski?

Nie da się tego w żaden sposób porównać. Każdy z nas, jak na swoje możliwości i czasy, zrobił bardzo dużo. Najważniejsze, że budujemy narodową więź, dumę z bycia Polakiem. Dla mnie wielką sprawą było, gdy jechałem na wczasy do Egiptu, spacerowałem malutką uliczką, podchodziłem do straganu z wisiorkami i handlarz pytał: - Polska? Jan Paweł II i Adam Małysz!! Teraz tak samo jest z Robertem Lewandowskim. Sytuacja "Lewego" jest o tyle inna, że on to robi na cały świat, globalnie. Małysza znają Niemcy, Austriacy, Finowie, czyli ludzie z krajów, w których sporty zimowe są popularne. Kiedyś poleciałem na wakacje na Mauritius, zostałem zaproszony do lokalnej telewizji. Prowadzący pyta mnie: 
- Czym się zajmujesz? 
- Jestem skoczkiem narciarskim. 
- Acha. A jaki jest twój rekord? 
- 225 metrów.
- To jest nieprawda. 
- Jak nieprawda? Przecież wiem, ile skoczyłem. 
- Nie. Ja się interesuję tym sportem i tam jest rekord 140 metrów. 
- No, chyba pan jest chory! 
Okazało się, że jemu się coś pomyliło i myślał, że ja skaczę na nartach wodnych, za motorówką. Później tłumaczka spytała go: pan w ogóle wie, co to jest śnieg? A o na to, że tak, bo widział to raz w Eurosporcie.

Wywiadów to akurat udzielił pan w życiu milion. Przed jednym uciekł pan kiedyś ponoć do szafy. Prawda to?

No oczywiście, że tak. Przed reporterem "Super Expressu", który zresztą do dzisiaj tam pracuje. Pozdrawiam redaktora Chrabałowskiego.

Ale jak to w ogóle było?

To był 1996 rok, po wygranej w Oslo. Zaczęła się mną interesować telewizja, gazety, a ja niekoniecznie chciałem mieć z nimi cokolwiek wspólnego. W moim rodzinnym domu nigdy nie mieliśmy ogrodzenia, bramy - każdy mógł do nas wejść. Do domu wchodziło się przez ganek, wprost do kuchni i salonu. Drzwi były zamykane na klucz jedynie, gdy babci nie było w domu, bo Cyganie chodzili po okolicy i strach był. Po Oslo siedziałem w kuchni, usłyszałem szczekanie psa i od razu włączyła mi się kontrolka, że ktoś idzie. Przeszedłem do salonu, usłyszałem przedstawiającego się babci dziennikarza. I już nie miałem co zrobić - mogłem albo uciekać przez okno, albo wskoczyć do szafy. No to hyc, do szafy. I słyszę: 
- A Adam to jest? 
- Nie, nie ma. 
- A gdzie poszedł? 
- Na trening. 
- A kiedy poszedł? 
- A z godzinę temu. 
- A, to pewnie zaraz wróci. 
No i usiadł w salonie, jedna kawka, druga, trzecia, a ja w tej szafie siedziałem. Chyba ze trzy godziny trwało, zanim zrezygnował, a ja mogłem wyjść.

Medialnie i wizerunkowo przeszedł pan od tej szafy do końca kariery bardzo długą drogę.

Od razu uprzedzę - swoich starych wywiadów nie oglądałem, nawet żeby się pośmiać. Natomiast jeśli chodzi o skoki, nigdy nie lubiłem oglądać ich w obecności innych osób. Gdy w telewizji były powtórki konkursów z moim udziałem i gdy zdawałem sobie sprawę, że za moment będę siadał na belce, wstawałem od stołu i wychodziłem z pomieszczenia. Nie jestem jednak w stanie wytłumaczyć, dlaczego tak bardzo tego nie lubiłem.

Pieniądze i sukces powodują, że nabierasz pewności siebie. Twoja wartość zaczyna się podnosić nie tylko w oczach ludzi dookoła, twoich także. Gdy się temu poddasz - przegrałeś. Wtedy pieniądze rzeczywiście cię zmieniają. Zawsze starałem się zachowywać, jak w czasach, gdy nie byłem TYM Adamem Małyszem. Poza tym, jeśli pochodzisz z bogatego domu, pieniądze nie robią na tobie wrażenia, nie szanujesz ich. Gdy jesteś z biednej rodziny, łatwiej jesteś w stanie docenić, dokąd doszedłeś, szanujesz to.

Pracował pan ze specjalistami od wizerunku?

Nie, po prostu się z tym obyłem, nauczyłem się, jak się zachowywać i co mówić. Im więcej udzielasz wywiadów, a przede wszystkim im więcej obserwujesz, jak inni zachowują się na przykład w trudnej sytuacji przed kamerą, tym sam lepiej wypadasz. Nauczyłem się przede wszystkim jednej zasady: przy wywiadach na żywo nigdy nie możesz się spieszyć, a mówiąc bardzo wolno, z tyłu głowy musisz już myśleć, co będziesz mówił dalej. Masz wtedy kontrolę nad swoją wypowiedzią. A nie tak, jak czasem Piotrek Żyła palnie coś przed kamerą, a później sam siebie pyta: - A po co ja to w ogóle powiedziałem?

Stara się pan pouczać chłopaków w tych kwestiach? Nigdy nie zdarzyło się panu powiedzieć Piotrkowi Żyle: "chłopie, ogarnij się"?

To byłoby z mojej strony nie fair. Każdy jest inny, ma swoje charakterystyczne cechy. I dobre, i złe. Musisz być sobą, zachowywać się naturalnie, bo ludzie to kochają. Jeśli jesteś zwariowany jak Piotrek, a przed kamerą mówisz, jakbyś czytał tekst z kartki, to byłoby to sztuczne i odbiorcy tego nie kupią. Oczywiście, jeśli stoję obok i słyszę, że padły słowa, które niekoniecznie powinny, radzę wtedy: - Odpuść, bo szkoda i ciebie, i opinii, która później będzie się ciągnąć. Ale to musiałoby być coś naprawdę głupiego.

Z panem dziennikarze nie mieli łatwo. Przykład: gdy był już pan gwiazdą i wygrał jeden z konkursów, zamiast stanąć przed dziesiątkami kamer, wsiadł do busa i pojechał do hotelu. Później cała zgraja reporterów czekała na pana w hotelowym lobby, a jeden z nieszczęśników dzwonił do pokoju i negocjował z Robertem Mateją pana zejście i udzielenie krótkiej wypowiedzi.

Na samym początku bardzo dużo przeżyłem. Byłem młodym zawodnikiem, zupełnie niedoświadczonym, nie wiedziałem, jak mam się zachowywać. Każdy czegoś od ciebie chce, pojawia się 150, 200, 300 takich samych pytań. Każdy przychodzi indywidualnie i każdy chce od ciebie tego samego. Po pierwszym zwycięstwie w Turnieju Czterech Skoczni udzielałem wywiadów chyba ze dwie godziny. Byłem wykończony, ledwo stałem na nogach. Gdy skończyłem i szedłem z nartami w stronę szatni, na końcu strefy dla dziennikarzy stał Espen Bredesen, były znakomity skoczek, współpracujący wtedy z norweską telewizją. Pomyślałem: Jezu Chryste, jak on jeszcze zacznie się mnie o coś pytać po angielsku, to umrę! Zatrzymał mnie i powiedział: "Adam, nie chcę od ciebie wywiadu, chcę ci powiedzieć tylko jedno. Jesteś dobry, ale będziesz jeszcze lepszy, jak nauczysz się odmawiać. W przeciwnym razie oni cię zjedzą". To mi bardzo utkwiło w pamięci. Zdałem sobie sprawę, że nic nie muszę. Tylko mogę. Udzielałem wywiadów tylko wtedy, gdy miałem na to czas i uznawałem, że mogę to zrobić. Ale czy ja kiedykolwiek zrobiłem jakiemuś dziennikarzowi krzywdę?

Ponoć pewnego razu syknął pan do dziennikarzy z Polski: "nienawidzę was!".

Wątpię, żeby tak było, nie przypominam sobie takiej sytuacji. To byłoby po pierwsze nie na miejscu, a po drugie - nie w moim stylu. I to nawet biorąc pod uwagę fakt, że często miałem przerąbane. Bo gdy idzie ci dobrze, wygrywasz, to wszyscy wokół cię chwalą i jest świetnie. Ale gdy jesteś w dołku, przestaje iść, wtedy wszyscy na ciebie siadają, krytykują. Wiem jednak doskonale, że dziennikarze nie mieli ze mną łatwo. Gdy tylko mogłem, unikałem spotkań z nimi, wypowiedzi, aktywności. Pamiętam ich zszokowane miny, gdy tak często wychodziłem do nich w Vancouver. Na sam koniec igrzysk było spotkanie z mediami, przyszło ich do mnie chyba ze czterdziestu. Pierwsze pytanie, jakie padło: dlaczego jest pan dla nas taki miły? A ja się po prostu zestarzałem, zrozumiałem, że oni tego potrzebują. No i kończyłem karierę, głupio by było, żeby na sam koniec Małysz został zapamiętany jako gość, który zdobył dwa medale, ale nie chciał udzielić wypowiedzi.

Zachodnie wzorce w pana otoczeniu starał się wprowadzać Edi Federer, pana menedżer.

Tak, Edi, już niestety świętej pamięci… Przywiązywał do tego ogromną wagę. Zanim ktoś mógł zrobić ze mną większy wywiad, Edi robił dokładną analizę: co to za gazeta, co za dziennikarz, czy w przeszłości nie napisał o mnie nic złego. Edi, Austriak, po prostu wiedział, jak to funkcjonuje na Zachodzie i chciał wprowadzić podobne zasady do naszej rzeczywistości. Dziś skoczkom jest o wiele łatwiej. Gdy ja skakałem, sam musiałem się zawsze ze wszystkiego tłumaczyć. Jeśli musiało się komuś oberwać, to tylko mnie. Dziś jest prezes, jestem ja - skoczkowie nie muszą brać wszystkiego na swoje barki.

Co tu porównywać, wystarczy wspomnieć czasy, gdy pierwszy raz jechał pan na Turniej Czterech Skoczni...

Oj, zupełnie inne realia, i nie mówię o mediach. Bywało, że spało się z trenerem w jednym łóżku albo na ziemi. Wówczas obowiązywała kwota 1 plus 1. Jechał Wojtek Skupień, a z racji tego, że zacząłem lepiej skakać, chcieli mnie wypróbować. Problem w tym, że w związku zupełnie nie było na to pieniędzy. Potrzebna była pomoc z zewnątrz. Dwa tysiące marek przekazało na ten cel stowarzyszenie Kupcy Wiślańscy. Wystarczyło to tylko na trochę, więc trzeba było mnie przemycać do hotelu. Dziś są takie przepisy, że absolutnie trener nie może spać z zawodnikiem. A wtedy? Wojtek Skupień był w pokoju z trenerem Pavlem Mikeską, a na dokładkę jeszcze ja! Albo przyjeżdżamy raz do hotelu, wchodzimy do pokoju, a tam małżeńskie łóżko. No to we trójkę się do niego położyliśmy. A że jeszcze Mikeska chrapał, to sam pan widzi, jakie to były okoliczności.

Trochę się z tego śmiejemy teraz, ale dla was to była normalność w tamtych latach.

Przede wszystkim dlatego, że my w ogóle chcieliśmy pojechać, wziąć udział w konkursach. Skoki w Pucharze Świata albo podczas Turnieju Czterech Skoczni to był zaszczyt. Trochę inne czasy, człowiek zupełnie inaczej podchodził do sytuacji, że ma coś ponad normalność, że coś dostał. Szanował to. W dzisiejszych czasach nie ma szans, żeby działając na zasadzie takiej partyzantki, zawodnik stał na podium. Powtarzam: nie ma szans! Skoki od wtedy tak się rozwinęły, że o zwycięstwach decydują detale. Nawet nie umiem sobie wyobrazić, że Kamil przyjeżdża na turniej i trener każe mu spać na ziemi. Przecież po takiej nocy wstajesz i jesteś cały połamany. I jak tu skakać? A ja się cieszyłem, że w ogóle tam byłem.

To prawda, że dla plastronów z pana pierwszego Turnieju Czterech Skoczni szwagier znalazł specjalne zastosowanie?

Tak, odgrywały ważną rolę w jego maluchu. Zawiesił je sobie na oknach, żeby go słońce nie raziło. Ale później zdjął je i naciągnął na siedzenia. Wtedy była u nas taka moda, że każdy chciał mieć plastron jako pokrowiec. Jechałeś dumny przez miasto, ludzie na ciebie patrzyli i mówili: - O, patrz, pewnie jakiś skoczek!

O rodzinie wolał pan nigdy za wiele nie mówić. Ponoć dom to była zawsze pana enklawa, nie wpuszczał pan do niego nawet Apoloniusza Tajnera.

Starałem się chronić rodzinę przed zgiełkiem. Gdy wybuchło całe to szaleństwo, moja córka Karolina miała trzy lata. Mocno to na nią wpłynęło. Gdy tylko widziała, że ktoś wyciąga aparat i chce robić zdjęcie - nawet podczas rodzinnych imprez - to ze strachu chowała się pod stołem. Gdy wygrałem Turniej Czterech Skoczni, gdy wygrywałem Puchar Świata, dla mojej rodziny był to skrajnie ciężki okres. Trzylatkę to przerażało, robiłem wszystko, żeby ją chronić. Mój dom był nie tyle twierdzą, bo to brzmi, jakbym miał jakiś pałac, ale na pewno miejscem jedynie dla najbliższych. Miałem mnóstwo próśb od gazet czy telewizji, żeby pokazać, jak żyjemy, ale zawsze odmawiałem. To był nasz azyl, ucieczka.

Na kolejnych stronach przeczytasz między innymi, jakim ojcem jest Adam Małysz, czy jest sknerą, dlaczego Robert Lewandowski musiał się z nim konsultować w sprawie stalkerki oraz dlaczego skoczek chciał kończyć karierę po Igrzyskach Olimpijskich w Nagano.
[nextpage]Jakim ojcem jest Adam Małysz? Rozpieszcza córkę? Jest ostry, wymagający?

W przeszłości miałem marzenie, by zapewnić swojemu dziecku to, czego ja nie miałem. Szokiem dla mnie było, że gdy jechałem z najbliższymi na zakupy i chcieliśmy córce coś kupić, na przykład lalkę, ona zawsze odpowiadała, że nie chce. "A po co mi ona?" - zawsze nas pytała. Córka nie dała mi powodu i okazji do tego, żeby ją rozpieszczać. Mogłem jej dać wszystko, ale tego nie chciała. Miałem jednak zasadę: z każdego wyjazdu, obojętnie gdzie nie byłem, zawsze przywoziłem coś żonie i córce. Dziś mamy bardzo dobry kontakt. Karolina studiuje w Krakowie, często do siebie dzwonimy.

Po nieudanych igrzyskach w Nagano nie miałem stypendium, nie miałem sponsorów. I z czego tu żyć? Masz rodzinę, malutkie dziecko, mieszkasz u teściów, którzy płacą ci za prąd, za wodę, ale chcesz być odpowiedzialnym facetem, więc w końcu powiedziałem: trudno, trzeba lądować. Miałem fach: blacharz-dekarz. To solidna robota, dobrze płatna. Dobry w tym byłem.

Niedawno córka, ale również państwo jako rodzice, mieliście ogromny problem ze stalkerką, która zatruwała wam życie.

Tak, zresztą nie tylko my mieliśmy ten problem. Na rodzinę Lewandowskich też się uwzięła.

Jak pan, jako ojciec, to przeżywał? Pana córka miała przez kilka lat poważny kłopot.

Na początku bagatelizowałem to. Myślałem, że to nic poważnego, że po prostu niepełnoletnia dziewczyna zagubiła się w internecie. Wiadomo, jak działa sieć. Możesz zgnoić człowieka, zniszczyć, nie podpisać się i nikt ci nic nie zrobi. Z czasem okazało się jednak, że problem jest poważny, bo ta osoba zaczęła zakładać fikcyjne konta mojej żony, pojawiły się groźby. Wtedy zrozumiałem, że to poważna sprawa. Poszliśmy na policję.

Pana żona opublikowała post na Facebooku, później tego żałowała.

Żałowała przede wszystkim dlatego, że chciała pokazać opinii publicznej istnienie takiego problemu. Chcieliśmy pomóc tej dziewczynie, a poszło to w zupełnie inną stronę. Internet zaczął tę osobę linczować. To, co ona robiła, nie jest już zwykłą zawiścią czy słabością, tylko chorobą. Ona nad tym nie panowała. Gdy zgłosiliśmy sprawę na policję, myśleliśmy, że zostanie skierowana na leczenie, dostanie nadzór kuratorski albo chociaż zakaz posiadania kont w serwisach społecznościowych. A ona dostała jedynie pouczenie...

Ta sprawa to już przeszłość?

Nie do końca, bo wciąż coś pisze, wciąż coś robi. Teraz przynajmniej nie ma już gróźb, ale zakłada fikcyjne konta moich znajomych, ściąga ich zdjęcia. Poddaliśmy się jednak po wyroku sądu. Wystarczyłoby zakazać jej używania Facebooka, ale sąd nawet tego nie zrobił. Dziewczyna poczuła się bezkarna, więc później to samo robiła z Lewandowskimi czy innymi osobami publicznymi.

Robert dzwonił do pana w tej sprawie?

Robert osobiście nie, ale ktoś z jego najbliższego otoczenia. Słyszeli, że mieliśmy takie problemy, dopytali i wyszło, że to ta sama osoba.

Jak to jest być człowiekiem, któremu wszystko w życiu się udało?

Nie wiem, nie jestem takim człowiekiem. Od ręki mogę znaleźć coś, co mi nie wyszło. Kluczowe jest coś innego - podejście do życia. Moje od zawsze polega na tym, żeby obierać cele realne do osiągnięcia i uparcie je realizować. Mówię o celach, które ciężką pracą jestem w stanie osiągnąć. Wychodzę zresztą z założenia, że mało jest rzeczy nierealnych.

To co się nie udało?

Pierwsze z brzegu? Nigdy nie zdobyłem złotego medalu olimpijskiego, a był to jeden z głównych celów. Z drugiej strony, wobec życia nigdy nie miałem i nie mam wielkich wymagań. Po zakończeniu kariery nie chciałem się ścigać z panem Kulczykiem o miano najbogatszego Polaka, mieć miliardów na koncie, prowadzić międzynarodowych biznesów. Nie pochodzę z bogatego domu, moim marzeniem było mieć rodzinę i nie martwić się, co włożyć do garnka. Żeby było mnie stać na to, aby raz w roku pojechać na urlop, spokojnie żyć i w miarę komfortowo się czuć.

Czyli sukces, sława i pieniądze nie zmieniają ludzi? Patrzę na niektórych piłkarzy i myślę, że to nieuniknione. Chwilę później patrzę na pana i odnoszę wrażenie, że równie dobrze mógłby pan teraz wyjść na podwórko i wyklepać ze szwagrem bite Audi ściągnięte z Niemiec.

Golfa, proszę pana, to Golfa ze szwagrem klepaliśmy kiedyś na podwórku! Serio! Wszystko zależy od człowieka. Pieniądze i sukces powodują, że nabierasz pewności siebie. Twoja wartość zaczyna się podnosić nie tylko w oczach ludzi dookoła, twoich także. Gdy się temu poddasz - przegrałeś. Wtedy pieniądze rzeczywiście cię zmieniają. Zawsze starałem się zachowywać, jak w czasach, gdy nie byłem TYM Adamem Małyszem. Poza tym, jeśli pochodzisz z bogatego domu, pieniądze nie robią na tobie wrażenia, nie szanujesz ich. Gdy jesteś z biednej rodziny, łatwiej jesteś w stanie docenić, dokąd doszedłeś, szanujesz to. Nawiązał pan do piłkarzy... Zdarza się, że gdy tylko podpisze milionowy kontrakt, w pierwszej kolejności idzie kupić samochód, zegarek i największy w sklepie kapelusz. Ja zawsze cztery razy zastanawiałem się, czy dana rzecz jest mi potrzebna, czy warto w to inwestować, czy może lepiej poczekać na inną okazję.

Krąży po środowisku plotka, że zanim Małysz wyda pięć złotych, pięć razy ogląda monetę z każdej strony.

Jeśli tak by było, byłbym sknerą. A nie jestem. Przy okazji wyjścia ze znajomymi do restauracji jeszcze nigdy się nie zdarzyło, żebym wymigiwał się od płacenia. Jestem honorowym człowiekiem i zawsze wstaję od stołu jako pierwszy, by to załatwić. Natomiast nie da się ukryć, że w życiu jestem bardzo poukładany. Mam pewną pulę wydatków, na które pieniądze przeznaczam automatycznie. Jeśli natomiast mówimy o większych rzeczach, takich które możesz kupić, ale w gruncie rzeczy zastanawiasz się, po co ci to w ogóle jest, wtedy rzeczywiście obejrzę ten pieniążek ze trzy razy.

Zdarzył się kiedykolwiek moment, że pan odleciał, niekoniecznie na skoczni?

Jeśli coś takiego miało miejsce, to musiałaby zabrać głos żona. Ale chyba nie musiała mnie strofować, sygnalizować, że odlatuję. Jestem wielkim fanem motoryzacji, kiedyś podobała mi się "beemka" X6. Bardzo chciałem ten samochód, o wzięciu go w leasing myślałem chyba ze cztery miesiące. To dość drogie auto, więc takich decyzji nie podejmuję w pięć sekund. Żona mówiła mi wtedy: "Tak! Ludzie znów będą gadać, jakimi to samochodami Małysz się nie rozbija po ulicach!". Usiadłem i pomyślałem: Kurde, przecież ja tych pieniędzy nie ukradłem, zarobiłem je ciężką pracą i wyrzeczeniami. Mam sobie żałować, bo sąsiad coś złego o mnie powie? I tak będzie gadać, obojętnie czy z podwórka wyjadę maluchem, czy nowym autem z salonu. Wcześniej przejmowałem się tym, co powiedzą inni, z wiekiem dorosłem do tego, że nie warto. Kiedyś mądrą rzecz powiedział mi profesor Jerzy Żołądź. Po konkursach w Skandynawii czekaliśmy na lotnisku na samolot. Stałem nieruchomo i wpatrywałem się w sklepową witrynę. Profesor to zauważył:
- Adam, na co ty się tak patrzysz?
- Na słuchawki. Bardzo mi się podobają.
- Jeśli ci się podobają, to dlaczego ich sobie nie kupisz?
- A, bo drogie, trochę szkoda...
I wtedy profesor mi powiedział: - Wiesz co? Gdy mi się coś w życiu uda, gdy mi dobrze idzie, to zawsze sobie coś kupię. Po to, żeby czuć się dowartościowanym, żeby poczuć, że zapracowałem na to. I to jest moja nagroda.

I co, kupił je pan?

Chwilę się jeszcze wahałem, zastanawiałem, czy będę ich później używał. Ale ostatecznie powiedziałem do siebie: Wygrałem w tym Lahti, to biorę!

Na ostatniej stronie przeczytasz między innymi, czy Adam Małysz wciąż umiałby wykonywać zawód blacharza-dekarza, jak wspomina swoje starty na igrzyskach oraz... jaki kawał o Małyszu najbardziej utkwił mu w pamięci.
[nextpage] Jak to będzie wrócić na igrzyska?

W innej już roli, ale na pewno świetnie. Znów trzeba będzie przeżyć całe to zamieszanie. Później, już na skoczni i podczas zawodów, niczym się to nie różni od zwykłych konkursów Pucharu Świata.

Pierwsze igrzyska, w których wziął pan udział, wymazał pan ponoć z pamięci.

Bez przesady, choć rzeczywiście Nagano nie było dla mnie udane. Tym bardziej że rok wcześniej próbę przedolimpijską tam wygrałem. W 1998 roku nie byłem w formie. Gdyby wówczas był jakiś lepszy zawodnik ode mnie, pojechałby na igrzyska zamiast Małysza. Tamten Małysz miał wtedy problem, żeby w ogóle kwalifikować się do konkursu. W Nagano uświadomiłem sobie jedną rzecz, której trzymałem się przez całą karierę: nie ma po co jechać na igrzyska tylko po to, żeby się przejechać. Mając ambicje wygrywania, musisz być tam w formie, walczyć o złoto.

Czyli to jednak inny konkurs niż pozostałe.

Inny, choćby z tego powodu, że jedziesz tam o wiele wcześniej, siedzisz dwa czy trzy tygodnie, masz dwa, ewentualnie trzy starty i koniec. Puchar Świata daje ci szansę szybkiej rehabilitacji, odbudowania, pokazania na innej skoczni, żeby cię nie skreślać. Możesz też odpuścić, potrenować. Na igrzyskach nie masz na to czasu. Musisz być gotowy, w przeciwnym razie jest po herbacie.

Kamil to nigdy nie był mój uczeń. On przez pewien czas ze mną rywalizował, stał się przez to silniejszy. W przypadku Kamila warto zwrócić uwagę na progres, który robił. To był równomierny wzrost, cały czas powoli na szczyt. Dlatego teraz jest tak długo na szczycie, potrafi się utrzymać. Każdy z nas, jak na swoje czasy, sprzęt, konkurencję, był najlepszy.

Niektórzy jeszcze w momencie rozpoczynania się igrzysk w Nagano liczyli, że w ostatnim momencie forma nadejdzie.

Ja wiedziałem, że na medale nie mam szans. Z moich skoków widać było gołym okiem, że jestem kompletnie bez formy.

To był najtrudniejszy moment w pana karierze, pojawił się pomysł rzucenia skoków w cholerę.

Ożeniłem się w 1997 roku. Niedługo później na świat przyszła moja córka. Mieszkaliśmy u teściów na piętrze. Zawsze byłem ambitny, nie wyobrażałem sobie, że ktoś będzie mi musiał pomagać finansowo. I tu chodzi o pomoc w małych rzeczach: kupowaniu pieluch córce, czy żeby było co do garnka włożyć. Po nieudanych igrzyskach w Nagano nie miałem stypendium, nie miałem sponsorów. I z czego tu żyć? Masz rodzinę, malutkie dziecko, mieszkasz u teściów, którzy płacą ci za prąd, za wodę, ale chcesz być odpowiedzialnym facetem, więc w końcu powiedziałem: trudno, trzeba lądować. Miałem fach: blacharz-dekarz. To solidna robota, dobrze płatna. Dobry w tym byłem.

Dzisiaj umiałby pan to dalej robić?

No pewnie. Nawet jednym z moich sponsorów jest firma Blachprofil 2, do której jeżdżę czasem na wykłady, instruuję, jaką na przykład użyć blachę, jak ją zastosować. Znam się na tym. Oczywiście, czasy się zmieniły, weszły bardziej skomplikowane systemy blacharskie i wykończeniowe. Kiedyś robiło się to wszystko młotkiem i specjalnymi urządzeniami, blachę się falcowało. Dzisiaj są od tego maszyny, jest prościej, ale nie miałbym problemu, żeby dach pokryć.

Na igrzyska w 2002 roku jechał już pan jako gwiazda. To były zawody, podczas których czuł pan największą presję?

Presję wywołały media, byłem przedstawiany jako faworyt: TCS, Puchar Świata, mistrzostwa świata w Lahti... Oczekiwania były olbrzymie, tym bardziej że byłem w formie. Gdy pojechaliśmy tam na próbę przedolimpijską, dowiedzieliśmy się, że skocznia leży bardzo wysoko, na wysokości 2,5 tysiąca metrów. Powietrze tam jest już rzadkie. W takich warunkach nie ma noszenia, zazwyczaj powiewał tam lekki, tylny wiatr. Opracowaliśmy więc system wykorzystujący moje silne nogi. Miałem bardzo nisko jeździć i później nadrabiać odbiciem i wysokością lotu. Akurat pech chciał, że na igrzyskach wiatr wiał z przodu. Wszystko funkcjonowało tak, jak miało: wylatywałem wysoko, ale wiatr jeszcze mocniej mnie wynosił i spadałem. A inni zawodnicy, lotnicy, układali się na wiatr pomagający odlecieć w drugiej fazie.

Po imprezie mówił pan, że osiągnięte wyniki to dla pana wielki sukces. Nie pomyślał pan jednak: kurczę, szkoda?

Oczywiście, że pomyślałem! Zaraz po igrzyskach wypowiadałem się, że nie zamieniłbym tych dwóch medali na jedno złoto. Ale te słowa były wypowiadane świadomie, to była moja obrona przed presją dziennikarzy. Wszyscy wokół pytali: - Panie Adamie, a dlaczego nie ma złota? Zawieszono mi krążek na klacie jeszcze zanim dotarłem na igrzyska, później stawiano 150 pytań, co się wydarzyło, że się nie udało. A ja chciałem się po prostu cieszyć, że zdobyłem medal. Tylko że mi na to nie pozwolono, bo srebro i brąz to dla innych była porażka. Już nie mogłem tego słuchać, musiałem to jakoś uciąć. I to był mój mechanizm obronny.

Dziś mówi pan inaczej?

Ale ja tuż po powrocie z tamtych igrzysk mógłbym powiedzieć inaczej. Tuż po konkursach myślałem, że szkoda tego złotego medalu. Nie chcę sobie jednak nawet wyobrażać, co by się działo, gdybym wtedy te słowa wypowiedział na głos. Wolałem powiedzieć coś zupełnie innego, niż naprawdę miałem w głowie.

I ten cholerny Simon Amman, który zawsze prześladował pana na IO. Najpierw w Salt Lake, później Vancouver.

Nigdy z nim o tym nie rozmawiałem, nigdy nie analizowaliśmy olimpijskich konkursów. Trzeba mu jednak oddać, że zrobił gigantyczną i świetną robotę. Głównie chodzi mi o Salt Lake City, bo w Vancouver odleciał nam bardzo daleko, był poza zasięgiem, między innymi przez zapięcia, które zaczęli stosować Szwajcarzy. Wtedy w Kanadzie bardzo mocni byli też Austriacy. Oceniam, że Amman mi wtedy pomógł. Ja koncentrowałem się na skokach, a cała austriacka kadra skupiła się na składaniu protestów. Morgenstern, Schlierenzauer, Kofler - na skoczni, poza skocznią - wszędzie i cały czas gadali tylko o zapięciach. I oni przez to przegrali.

Vancouver to było spięcie kariery. Nawet Jens Weissflog przed tymi zawodami mówił: "Ja Małysza bardzo szanuję, ale...".

…"ale na medal to on nie ma szans". Tak, pamiętam. Wiedziałem, że jestem w dobrej formie, że mogę walczyć o medal, ale zdawałem sobie sprawę, jak trudne to będzie zadanie. Rywale byli mocni. Doskonale pamiętam, że Łukasz Kruczek z pozostałymi zawodnikami pojechał do Kanady dużo wcześniej. Wtedy pracowałem już z Hannu Lepistoe. W moim zespole byli między innymi Robert Mateja i Maciej Maciusiak. Powiedziałem Hannu, że nie chcę tam lecieć aż tak wcześnie. Łukasz zdecydował się na to ze względu na różnicę czasu, inny kontynent, aklimatyzację. Ja, jako doświadczony zawodnik, wiedziałem jednak, że w tamtą stronę nie mam żadnego problemu. Gorzej zawsze było, gdy latałem z zachodu na wschód. Będąc w wiosce olimpijskiej już tydzień wcześniej, zaczynasz myśleć. Głowę masz wypchaną scenariuszami, zaczynają się kombinacje, czujesz się zmęczony tym wszystkim jeszcze zanim oddasz skok. A ja w Vancouver pojawiłem się tuż przed zawodami. Nie miałem czasu, żeby tworzyć w głowie scenariusze. Gdy pojawiłem się wśród reszty zawodników, wszyscy pytali mnie, czy przywiozłem ze sobą jakieś filmy, bo oni już wszystko obejrzeli i zaczynali tam wariować z nudów.

Był jeszcze jeden, ważny moment.

Nie zapomnę go do końca życia. Chłopaki byli już w Kanadzie, ja w Polsce czekałem na wylot i oglądałem w telewizji konferencję prezesa PKOl, świętej pamięci Piotra Nurowskiego. Dziennikarze dopytywali o szanse medalowe, Nurowski mówił o Justynie Kowalczyk, kilku innych sportowcach i na końcu wypalił: - No i liczę na to, że Adam Małysz przywiezie dwa medale. Żeby pan widział wtedy reakcję dziennikarzy... "Ale jak to, przecież Małysz to będzie miał problem, żeby chociaż jeden przywieźć!". Nie wiem dlaczego, nie umiem tego wyjaśnić, ale słowa Nurowskiego mnie niezwykle podbudowały.

Przecież panu nigdy nie robiło różnicy, kto miał co do powiedzenia na pana temat. W czym tkwiła różnica?

Nie umiem wyjaśnić, dlaczego akurat wtedy ta wypowiedź zrobiła na mnie takie wrażenie. Poczułem na sercu ogromne wsparcie. Uskrzydliło mnie to. Zresztą, Nurowski był wybitną osobą, wielkim człowiekiem, miałem do niego wielki szacunek.

Co pan myślał, stojąc drugi raz na podium w Vancouver? To była klamra, na pewno musiał pan sobie podsumowywać w głowie karierę.

Mój pierwotny plan był taki, że po tamtych igrzyskach zakończę starty. Zawsze chciałem odejść będąc na szczycie, w dobrej formie. Później rozmawiałem jednak z Andreasem Kuettelem i innymi zawodnikami, podpytywałem, kiedy oni planują pożegnanie. Kuettel powiedział, że chce kończyć po Oslo. Pomyślałem - mistrzostwa świata w Oslo, miejsce dla mnie szczególne. Postanowiłem, że jeśli zdobędę tam medal, odejdę. I jak postanowiłem, tak zrobiłem. Moją decyzją nie była zaskoczona tylko najbliższa rodzina. Nawet Hannu nie wiedział. Gdy powiedziałem mu o tym na skoczni, odparł: - Proszę cię tylko o jedno: nie wracaj. Ale miał to jak w banku, powrotów nie planowałem.

Przed nami Igrzyska w Pjongczangu. Co doradzi pan przed konkursami Kamilowi Stochowi?

Nic. Kamil jest na tyle doświadczonym zawodnikiem, że trudno mu coś podpowiadać czy sugerować. Tylko jeśli sam Kamil będzie potrzebował pomocy, uzna że dobrze będzie, jeśli udzielę mu jakiś wskazówek na bazie swojego doświadczenia, wtedy będę mógł coś powiedzieć. Każdy z nas jest inny. To, co kiedyś pomagało mi, nie musi wcale pomóc Kamilowi. Zresztą, on jest bardzo mocny. Najlepiej było to widać podczas TCS. Wiele elementów wskazywało na to, że może coś nie wypalić, ale Kamil pokazał, jak świetnym jest zawodnikiem. Podczas igrzysk musisz skakać jak podczas Pucharu Świata. Główni faworyci to Kamil i Freitag, ale są jeszcze Tande, Kraft... A może znów będzie jakaś nowinka technologiczna, jak zapięcia w Vancouver?

Uczeń przerósł już mistrza?

Myślę, że tak. Ale Kamil to nigdy nie był mój uczeń. On przez pewien czas ze mną rywalizował, stał się przez to silniejszy. W przypadku Kamila warto zwrócić uwagę na progres, który robił. To był równomierny wzrost, cały czas powoli na szczyt. Dlatego teraz jest tak długo na szczycie, potrafi się utrzymać. Każdy z nas, jak na swoje czasy, sprzęt, konkurencję, był najlepszy.

Ma pan jakiś ulubiony dowcip o Małyszu?

Oj, sporo tego było, ale już pozapominałem. O, ten pamiętam: Pani w szkole pyta dzieci, czy znają jakiegoś słynnego Polaka z inicjałami AM. Zgłasza się Jasiu i odpowiada: Adam Małysz! Nauczycielka na to: - Jaaasiu, a znasz kogoś takiego jak Adam Mickiewicz? Jaś się chwilę zastanawia i mówi: Nie, to chyba jakiś przedskoczek... Pięknie Jasiu odpowiedział, ja bym mu za to postawił piątkę!

Rozmawiał Paweł Kapusta - czytaj inne teksty autora - KLIKNIJ!

Komentarze (53)
avatar
kemod
27.12.2020
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
avatar
jotwu
27.12.2020
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Dekarz prezydentem? Mieliśmy już jednego nieudacznika.Wystarczy. 
avatar
jotwu
10.05.2019
Zgłoś do moderacji
6
0
Odpowiedz
Prezydentem? Ktoś tu na głowę upadł.Już jednego mieliśmy po zawodówce ukończonej w POM /.dla nie kumatych;POM to peerelowski Państwowy Ośrodek Maszynowy,gdzie remontowano głównie maszyny rolnic Czytaj całość
avatar
Henry Silva
25.12.2018
Zgłoś do moderacji
7
0
Odpowiedz
Niech ten Adam raczej juz narty woskiem smaruje i kubel zimnej wody na glowe sobie wyleje,bo umre ze smiechu 
avatar
AdamwS
25.12.2018
Zgłoś do moderacji
1
1
Odpowiedz
Jak powiedział pan Adam na "prezydenta się nie nadaję" i bardzo dobrze! Ze swoim doświadczeniem służy pomocą jako dyrektor sportowy w PZN. Tylko sport.Polityka nie jest do tego potrzebna i niec Czytaj całość