Kamil Stoch: Są jeszcze trofea, których nie zdobyłem. Rekordy, które mogę gonić

Newspix / Tomasz Markowski / Na zdjęciu: Kamil Stoch
Newspix / Tomasz Markowski / Na zdjęciu: Kamil Stoch

- Więcej wysiłku niż wygranie TCS i igrzysk w Pjongczangu, kosztowały mnie wywiady po tych sukcesach. Krępują mnie takie rozmowy, nie lubię mówić o sobie. Wolę słuchać i czytać o kimś innym - mówi w rozmowie z WP SportoweFakty Kamil Stoch.

W tym artykule dowiesz się o:

Cały sezon Pucharu Świata w skokach narciarskich, od pierwszego skoku w kwalifikacjach po ostatni o punkty, na żywo tylko w Eurosporcie i Eurosport Player.

Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty: Nowy sezon, nowe wyzwania, kolejne trofea do zdobycia, ale pan już wszystkie te trofea ma. Jak znajduje pan motywację do dalszej pracy? Czego jeszcze pan chce od sportu, który pan uprawia?

Kamil Stoch, reprezentant Polski w skokach narciarski, trzykrotny mistrz olimpijski: Nie chcę niczego, bo wszystko mam. Mnie motywuje to, że mogę skakać, bo uwielbiam to robić, uwielbiam być w powietrzu. W moim przypadku wszystko układa się w takie koło: lubię skakać, ale przede wszystkim skakać daleko. Lubię też wygrywać. Żeby wygrywać, muszę daleko skakać. A żeby daleko skakać, muszę ciężko trenować, bo mamy teraz taki poziom, że nie da się bazować tylko i wyłącznie na tym, co kiedyś się wypracowało, trzeba iść do przodu. Wykonywanie ciężkiej pracy wymaga ode mnie znalezienia w sobie wewnętrznej siły. A żeby ją znaleźć, trzeba lubić to, co się robi. I tu koło się zamyka.

Nie mogę też pozwolić sobie na jeżdżenie na zawody, żeby na nich statystować. Muszę dawać z siebie wszystko i starać się prezentować najwyższy poziom. Tego oczekują ode mnie kibice, sponsorzy, sam też mam wobec siebie wymagania.

Skacze pan bez presji, ponieważ zdobył pan już prawie wszystko co się da, czy też raczej do każdego kolejnego sezonu podchodzi tak, jakby niczego jeszcze w karierze nie wygrał?

Trochę jednego i drugiego. Nie mogę podchodzić tak, jakbym niczego nie zdobył, bo coś już jednak osiągnąłem i wiem, że dobrze by było, żebym cały czas miał tego świadomość. Z drugiej strony staram się jednak myśleć, że co było to było, że to już historia i w kolejnych konkursach nikt nie da mi nic za darmo. Nie mogę też pozwolić sobie na jeżdżenie na zawody, żeby na nich statystować. Muszę dawać z siebie wszystko i starać się prezentować najwyższy poziom. Tego oczekują ode mnie kibice, sponsorzy, sam też mam wobec siebie wymagania.

Z takim nazwiskiem, jakie pan sobie wyrobił, nie wypada już skakać słabo.

To po pierwsze. Po drugie ja tego nie chcę. Lubię skakać dobrze. W ogóle jeśli się już za coś zabieram, chcę to robić najlepiej jak potrafię.

Jest jeszcze dla pana jakieś wyzwanie w skokach? Wygrać wszystkie konkursy Turnieju Czterech Skoczni dwa razy z rzędu, polecieć 260 metrów?

Nie, takich celów nie mam, chociaż akurat te 260 metrów byłoby fajne. Lot na 251,5 metra w Planicy był dla mnie ogromnym przeżyciem, wyzwaniem i dał mi wielką satysfakcję. Są jeszcze trofea, których nie zdobyłem, rekordy, które mogę gonić. Muszę jednak mieć na uwadze, że pewnych rzeczy mogę nigdy nie osiągnąć. Mam nadzieję, że coś jeszcze w swojej karierze wygram, ale jestem w pełni świadomy, że skompletowanie wszystkich możliwych trofeów w skokach narciarskich może mi się nie udać.

Poprzedni sezon uważa pan za najlepszy w swojej karierze, czy jednak wyżej ocenia pan ten sprzed czterech lat? Wtedy też wygrał pan Puchar Świata, a na igrzyskach w Soczi zdobył pan dwa złote medale.

Nie mogę powiedzieć, że któryś z tych sezonów oceniam wyżej. Jeden i drugi był ogromnym wyzwaniem, niósł ze sobą wiele emocji. Każdy z nich był jednak inny, inny byłem też ja. W Pjongczangu starszy o cztery lata niż w Soczi, bardziej doświadczony, inny pod względem fizycznym i mentalnym. Każdy sukces w mojej karierze był trudny do osiągnięcia, nie jestem w stanie powiedzieć, który był trudniejszy.

Na pewno jedną z najtrudniejszych rzeczy, jaką można zrobić w skokach narciarskich, jest wygranie wszystkich konkursów Turnieju Czterech Skoczni. Udało się to tylko panu i Svenowi Hannawaldowi. Co czuł pan w styczniu tego roku w Bischofshofen, kiedy Hannawald wybiegł na rozbieg pogratulować panu powtórzenia swojego wyczynu?

Zacznę od tego, że wygranie wszystkich zawodów w tym turnieju dlatego jest takie trudne, ponieważ musi się na nie złożyć bardzo wiele rzeczy, a nie wszystkie z nich są zależne od zawodnika. Po pierwsze trzeba być w wysokiej dyspozycji, fizycznie i psychicznie czuć się bardzo dobrze. Musi być dobra pogoda, sędziowie muszą dawać obiektywne noty, do tego jeszcze mnóstwo innych czynników. Właśnie dlatego wszystkie cztery konkursy TCS w całej jego historii wygrało tylko dwóch zawodników. Skoki już takie są, że na końcowy wynik wpływ ma dużo rzeczy, na które my nie mamy wpływu. Cieszę się, że w ostatniej edycji turnieju nic nie przeszkodziło mi w powtórzeniu osiągnięcia Hannawalda, a ja podołałem wyzwaniu. A jak się czułem, kiedy wyszedł do mnie Sven? Normalnie. Nie podchodzę do tego na zasadzie: Wow, jak super, przyszedł do mnie! Ale on jest fajny! W czasie konkursu dochodziły do mnie informacje, nie wiem na ile prawdziwe i dlatego podchodzę do nich z dużym dystansem, że Sven obiecał piwo każdemu, kto mnie pokona, żebym tylko nie wygrał czterech konkursów, żeby on pozostał tym jedynym, któremu się to udało. Z kolei później powiedział, że jeśli mi się uda, będzie pierwszym, który przyjdzie do mnie z gratulacjami. Było mi miło, że ktoś z takim dorobkiem pospieszył z gratulacjami, jednak takie zachowanie wydaje mi się po prostu normalne.

Cieszę się, że w ostatniej edycji turnieju nic nie przeszkodziło mi w powtórzeniu osiągnięcia Hannawalda, a ja podołałem wyzwaniu. A jak się czułem, kiedy wyszedł do mnie Sven? Normalnie. Nie podchodzę do tego na zasadzie: Wow, jak super, przyszedł do mnie! Ale on jest fajny!

Co kosztowało pana więcej wysiłku? Wygranie Turnieju Czterech Skoczni w tak wielkim stylu, czy zdobycie trzeciego olimpijskiego złota w Pjongczangu?

Wywiady po tych sukcesach (śmiech). Naprawdę. A dlaczego właśnie one? Mam taką osobowość, że te rozmowy trochę mnie krępują i stresują, no i nie lubię też mówić o sobie. Wolę słuchać i czytać o kimś innym.

A lubi pan mówić o innych? Na przykład o kolegach z kadry?

Też nie lubię. Nie wiem, jak dana osoba zareaguje na moje słowa. Uważam jednak, że mamy bardzo dobrą grupę. Każdy z nas ma ogromny potencjał, po części wykorzystany, a po części nie. Wracając do poprzedniego pytania - obie rzeczy były niezwykle trudne. Turniej był bardziej intensywny, jednego dnia kwalifikacje, drugiego konkurs, potem znowu to samo. Na igrzyskach mieliśmy trudny moment po loteryjnych zawodach na normalnej skoczni. One nie były do końca udane w moim wykonaniu, uważam, że mogłem skakać trochę lepiej, ale w normalnych warunkach z tymi skokami mógłbym zdobyć medal.

Był pan zły, że się nie udało?

Nie... Może odrobinę, ale tak sportowo zły. Bardziej było mi szkoda, że tak się stało. Nie miałem do nikogo żalu. Przed tym konkursem gdzieś w podświadomości starałem się oswoić z myślą, że może wydarzyć się coś takiego. Wiedziałem, że w Pjongczangu lubi wiać i loteryjnego konkursu, takiego, w którym nawet moje super skoki nie dadzą podium, nie da się wykluczyć. Podszedłem do tej sytuacji z pewnym dystansem i uważam, że to mnie uratowało, pomogło mi. Mimo niepowodzenia wiedziałem, że stać mnie na dobre skoki, a duża skocznia mi sprzyja i w sprawiedliwych warunkach stać mnie tam na walkę o najwyższe miejsca.

Tak jak w Bischofshofen wyszedł do pana Hannawald, tak na dużym obiekcie w Pjongczangu poczekał na pana Simon Ammann, czyli jedyny zawodnik, który ma więcej złotych medali olimpijskich niż pan. Polskim dziennikarzom powiedział, że jest pan sportowym wariatem. Pan usłyszał od niego to samo?
Już nie pamiętam. Pamiętam tyle, że był wśród zawodników, którzy mi gratulowali i powiedział, że cieszy się z mojego zwycięstwa. Simon to niesamowity facet, który zasługuje na ogromny szacunek. Zdobyć cztery olimpijskie złota to coś wielkiego.

Przed pierwszym konkursem w Pjongczangu gdzieś w podświadomości starałem się oswoić z myślą, że może wydarzyć się coś takiego. Wiedziałem, że tam lubi wiać i loteryjnego konkursu, takiego, w którym nawet moje super skoki nie dadzą podium, nie da się wykluczyć. Podszedłem do tej sytuacji z pewnym dystansem i uważam, że to mnie uratowało.

Większą radość w Korei sprawiło panu trzecie złoto indywidualnie, czy brązowy medal w konkursie drużynowym?

Jedno i drugie było ogromną radością. Pojechałem na imprezę, na którą przygotowywałem się przez całą olimpiadę i indywidualnie osiągnąłem największy możliwy sukces. W drużynie nasze osiągnięcie też było dużym sukcesem. Była szansa na srebro, ale i tak uważam, że skończyło się bardzo dobrze.

Trafiłem na wypowiedź Richarda Freitaga o pana poprzednim sezonie. Niemiec powiedział, że dokonał pan niesamowitych rzeczy, że "dużo rzeczy musi się złożyć w całość, żeby stworzyć system dający takie wyniki". Jaki to system?

Uważam, że mamy teraz znakomite warunki do rozwoju i osiągania sukcesów. Mamy świetny sztab szkoleniowy, świetnego głównodowodzącego, czyli Stefana Horngachera. Każdy w tym sztabie pracuje w pocie czoła, żebyśmy szli do przodu i my to czujemy. Widzimy pracę tych ludzi, którzy chcą nam pomóc, mamy też duży zasób materiałów, żeby skakać coraz dalej.

Jaka jest w waszym przypadku cena tej pracy? Chodzi mi o cenę płaconą w zdrowiu. Bartosz Kurek po mistrzostwach świata cieszył się, że zagrał pierwszy turniej od lat, w którym wziął jedynie dwie tabletki, i obie od bólu głowy. Jak to jest z wami, skoczkami? Wasz sport jest przecież mocno urazowy.

Wspomniane bóle głowy mam akurat często, taki organizm. Teraz bardzo rzadko miewam już migreny, ale też się zdarzają. Co do naszego zdrowia, wiele się pod tym względem w skokach zmieniło, bo zmieniły się metody treningowe. Teraz dużo łatwiej jest utrzymać dobrą dyspozycję i dłużej zachować zdrowie w rozumieniu unikania kontuzji. Jesteśmy dokładnie monitorowani, naszą fizyczną dyspozycję sprawdza się bardzo precyzyjnie, żebyśmy się nie przetrenowali, nie przeciążyli organizmu. A czy ból często mi towarzyszy? Czasami zdarza się, że budzę się rano i po treningu bolą mnie nogi. Nawet w dniu, w którym rozmawiamy mnie bolą, bo poprzedniego mieliśmy rano lekki trening na siłowni, a wieczorem zawody.

Skoczek musi się przyzwyczaić do tego, że coś boli?

Owszem. Choćby dlatego, że zdarzają się nam upadki. Jak się przyrżnie o zeskok, na drugi dzień człowiek czasami nie może chodzić. Bywa też tak, że mocniejszy trening czuć w mięśniach przez dwa, trzy dni.

Raczej rzadko słyszy się jednak o tym, by któryś ze skoczków przedwcześnie zakończył karierę z powodu problemów ze zdrowiem.

Tak, bo jak już mówiłem zmieniły się metody treningowe, sprzęt, profile skoczni są bezpieczniejsze. Jesteśmy narażeni na mniejsze przeciążenia, więc możemy ten sport uprawiać dłużej i dłużej zachowywać zdrowie.

Chciałem powiedzieć, że powody szybko zakończonych karier są inne, niż zdrowotne, bo jeśli na dłuższy czas wypadnie się z szerokiej czołówki, to w niektórych przypadkach trudno jest skoczkom zarobić na życie. Przykładem chociażby Krzysztof Biegun, który kilka lat temu pokazał duży talent, a niedawno w wieku 24 lat dał sobie ze skokami spokój.

Tak jest chyba w każdym sporcie poza piłką nożną, bo tam nie trzeba być w czołówce, żeby być w stanie się utrzymać. Tak bywa. W skokach żeby mieć zapewnione środki trzeba albo wygrywać, albo mieć sponsorów, a najlepiej jedno i drugie. Zabezpieczenie finansowe jest bardzo ważne, ja bardzo się cieszę, że nigdy nie miałem z tym problemów. Dość szybko ktoś we mnie zainwestował i mogłem spokojnie się rozwijać.

Nie chcę wyróżniać żadnego dzieciaka z mojego klubu, żeby nie wywierać presji i nie robić komuś dużej nadziei. Zobaczymy. Mam nadzieję, że za kilka lat przynajmniej dwóch zawodników naszego klubu będzie w ścisłej światowej czołówce.

Był pan zaskoczony, a może zasmucony końcem kariery Bieguna?

Ani jedno, ani drugie. Oczywiście nie jest to miłe i nie cieszę się z tego, bo uważam, że Krzysiek miał duży talent. Takie sytuacje się jednak zdarzają. Bardzo wiele talentów gdzieś po drodze się pogubiło, albo ich kariery potoczyły się tak, że musieli stosunkowo szybko je skończyć.

Pan sam pilnuje, żeby młode talenty nam nie ginęły.

Od czterech lat prowadzimy klub sportowy. Inicjatorką była moja żona. Cieszę się, że mocno udziela się w tym brat mojej żony Adam. Mamy świetnych trenerów, Krzyśka Miętusa i Andrzeja Zaryckiego. Bardzo angażują się też rodzice dzieci, które szkolimy. Niedawno pierwszy z naszych wychowanków zadebiutował w mistrzostwach Polski na igielicie - Szymon Zapotoczny, zajął 24. miejsce.

Zauważył pan w swoim klubie jakąś "perełkę"?

Każdy z tych dzieciaków, a jest ich już trzydziestka, ma duży potencjał. Tylko od nich zależy, jak go wykorzystają. Nie chcę jednak wyróżniać żadnego, żeby nie wywierać presji i nie robić komuś dużej nadziei. Zobaczymy. Mam nadzieję, że za kilka lat przynajmniej dwóch zawodników naszego klubu będzie w ścisłej światowej czołówce.

Dużo słyszy o tym, że w sporcie dzieci problemy stwarzają przede wszystkim rodzice. Zetknął się pan z tym zjawiskiem?

Ambicja rodziców jest najgorsza wtedy, kiedy jest większa niż ambicja dziecka. Ja akurat rzadko bywam na treningach klubu, mam dużo innych obowiązków, natomiast od czasu do czasu przyjeżdżam zobaczyć, co się dzieje, żeby mieć kontakt zarówno z dziećmi, jak i z trenerami. Jednak z tego co wiem, tego rodzaju problemów nie ma. Są pewne zasady, które nasi trenerzy ustalili z rodzicami. Nie wolno im się wtrącać do zajęć ani ich komentować. Mogą stać z boku i obserwować treningi, nic więcej. Uważam, że funkcjonuje to naprawdę świetnie. Cieszę się, że mamy pomoc z zewnątrz. W projekt zaangażował się Eurosport, zaangażowała się firma Renault, od której dostaliśmy dwa samochody. Jest wiele osób, które są nam przychylne.

Często mówi pan o tym, jak wiele zawdzięcza rodzicom czy żonie. Jak ważna w pana sukcesach jest rola rodziny? Ona jest dla pana taką "kotwicą"?

Ja powiedziałbym, że fundamentem sukcesu. Nie tylko sportowego, ale życiowego. Bardzo wielu ludzi, którzy osiągają coś dużego, w dużej mierze zawdzięcza to dobrym podstawom wyniesionym z domu rodzinnego. Nie każdy ma jednak to szczęście, żeby wspomniane podstawy otrzymać. Zdaję sobie sprawę, że życie różnie się układa i nie wszyscy wychowywali się w tak "ciepłym" domu, jak ja. Miałem to szczęście, że wychowali mnie wspaniali rodzice, wpoili mi wartości, którymi kieruje się do tej pory. Cieszę się również, że na mojej życiowej drodze spotykam głównie bardzo dobrych ludzi. Jedną z takich osób jest moja niesamowita żona. Kiedyś jej powiedziałem, że nie wiem, gdzie bym teraz był, gdybym jej nie spotkał. Postrzegam to tak, że trofea, puchary, zwycięstwa, są tymczasowe, przemijają. Rodzina nie. Do rodziny zawsze mogę wrócić. To ludzie, którzy widzą mnie bez tej całej sportowej otoczki. Sprowadzą na ziemię, jeżeli odfrunę za wysoko, a jeśli będę upadał, chwycą za rękę i pociągną do góry. Będą kochać mnie za to, jakim jestem człowiekiem, a nie za to, co wygrałem.

A przyjaciele? To głównie koledzy z kadry skoczków?

Głównie tak. Dawid Kubacki, Stefan Hula, ale też Piotrek Żyła, Maciek Kot, Kuba Wolny. Jako grupa mamy ze sobą naprawdę świetny kontakt. Ze Stefkiem przyjaźnię się od bardzo dawna. Z Dawidem też, jako że mieszkamy niedaleko i mamy wspólne zainteresowania.

Jakie?

Ze Stefkiem czytanie książek. Obaj bardzo lubimy fantastykę i sensację, wymieniamy się książkami. Z Dawidem awiację. Poza tym również gry, na konsolę, ale głównie na komórkę, bo na konsoli rzadko kiedy mamy okazję pograć.

Trofea, puchary, zwycięstwa, są tymczasowe, przemijają. Rodzina nie. Do rodziny zawsze mogę wrócić. To ludzie, którzy widzą mnie bez tej całej sportowej otoczki. Sprowadzą na ziemię, jeżeli odfrunę za wysoko, a jeśli będę upadał, chwycą za rękę i pociągną do góry.

Które z przeczytanych książek by pan polecił?

Jestem fanem twórczości Jarosława Grzędowicza. Uważam, że "Pan Lodowego Ogrodu" to najlepsza książka, jaką przeczytałem. Nie mogłem się od niej oderwać, z wielkim zainteresowaniem przewracałem kolejne kartki, a jak skończyłem jeden tom, nie mogłem się doczekać, aż wrócę do domu i kupię następny. Bardzo lubię też powieści sensacyjne Roberta Ludluma. Zacząłem od cyklu o Jasonie Bourne'ie, a potem przeczytałem ich sporo.

Myślał pan o tym, żeby samemu napisać książkę o swojej karierze? Sportowe biografie są w ostatnich latach modne. Wydało je wiele osób, które pod względem osiągnięć nie mogą się z panem równać.

Na pewno nie zrobię tego w trakcie kariery. Wiem, że napisanie książki wymagałoby dużo pracy i jeśli już bym się zdecydował, chciałbym, żeby było to napisane rzetelnie i z wdziękiem. Nie chciałbym pisać o technicznych szczegółach treningów czy poszczególnych dniach z kariery. To musiałaby być książka pełna anegdot.

Poza działalnością sportową i szkoleniową próbuje pan także swoich sił w biznesie. Razem z żoną macie swój sklep internetowy Kamiland, projektujecie zimowe ubrania, czapki. Pociąga pana moda?

Nie powiedziałbym, że mnie pociąga, natomiast moja żona ma bardzo szeroki wachlarz umiejętności. Skończyła szkołę fotograficzną, marketingową, przez dwa lata uczyła się artystycznego projektowania ubiorów.

Jest artystką?

W każdym znaczeniu tego słowa (śmiech). Jest jednak przy tym rzetelna i niesamowicie pracowita, a z tym u artystów różnie bywa. Ja trafiłem na mądrą artystkę. Co do marki Kamiland, powstała cztery lata temu, w podobnym czasie, co nasz klub. Inicjatorką i założycielką też była Ewa. Chcieliśmy stworzyć coś dla kibiców, żeby mogli się z nami identyfikować. Bardzo często pytali mnie na przykład, czy mogą sobie wziąć moją czapkę. Nie mogłem tych czapek oddawać, dlatego pomyśleliśmy, że fajnie byłoby samemu robić je dla fanów. Ewa sama je projektuje, sama wybiera materiały do ich produkcji i wykonawców. Ja przygotowywałem się do swojego sezonu, a Ewa i Adam do swojego - projektowali nowe czapki. Wybór będzie bardzo duży.

Nie ma pan jednak ambicji rzucenia modowego wyzwania piłkarzowi Grzegorzowi Krychowiakowi?

Nie, nie. Ja jestem bardziej od promocji tego biznesu, a za część artystyczną odpowiada moja druga połowa. Nie tworzymy rzeczy tylko po to, żeby były "ą, ę", ale żeby były praktyczne, ładne i dostępne dla większości kibiców. W tym roku pojawił się też pomysł, żeby razem z firmą 4F stworzyć kolekcję ubrań sportowych. Doszliśmy z Ewą do wniosku, że skoro mamy już swoje czapki, to warto spróbować czegoś nowego i wspomniana kolekcja powstała. Żona dużo pomagała przy jej tworzeniu, projektanci z 4F też przedstawili wiele pomysłów, a ja tylko akceptowałem, zakładałem, sprawdzałem czy ubrania ładnie się prezentują i czy da się w nich trenować.

Na koniec proszę jeszcze powiedzieć, co pana zadowoli w tym sezonie.

Dalekie skoki.

Nawet, jeśli nie będą dawać medali?

Nawet. Lubię to, co robię. Tak jak już mówiłem, uwielbiam skakać, latać daleko. Oczywiście chcę wygrywać, to też jest przyjemne, ale nie najważniejsze. Najważniejsze jest to, żeby się skokami cieszyć.

Długo jeszcze zamierza pan skakać?

Nie wiem, jak długo. Zobaczymy. Mam świadomość, że w sporcie mogą się wydarzyć różne rzeczy, ale dopóki będzie radość, zdrowie i poziom, który mnie zadowala, dopóty będę to robił.

Ma pan w planach próbę dorównania Simonowi Ammannowi pod względem liczby zdobytych złotych medali olimpijskich?

Nie. Mam za to w planach dalsze rozwijanie się w tym, co robię.

Eurosport pokaże na żywo wszystkie skoki w kwalifikacjach i konkursach w sezonie 2018/2019. W dniach kwalifikacji oraz wybranych konkursów rywalizacji na skoczni towarzyszyć będzie studio z udziałem komentatorów i ekspertów Eurosportu. Podczas wszystkich europejskich konkursów i kwalifikacji do nich, na skoczniach obecni będą reporterzy Eurosportu, którzy przeprowadzą wywiady z polskimi i zagranicznymi gwiazdami skoków narciarskich.

ZOBACZ WIDEO Thiago Cionek: Wierzę, że coś mogę dać reprezentacji

Źródło artykułu: