Choć to dopiero początek umownej zimy, mamy już odpowiedzi na kilka istotnych pytań. Pierwsza jest taka, że połowa listopada to optymalny termin na start sezonu. Przybliżanie go do zimy kalendarzowej niepotrzebnie przeciąga i tak długie oczekiwanie fanów skoków i samych zawodników. A wydzieranie na ich potrzeby coraz większego kawałka jesieni też nie jest potrzebne.
Po pierwsze - konkursy na sztucznym śniegu są niebezpieczniejsze dla skoczków. W Wiśle, podobnie jak przed rokiem, widać było doskonale, jak trudno jest im wylądować na szorstkiej i stosunkowo twardej nawierzchni. Nie bez powodu w ciągu całego weekendu nawet najlepsi styliści nie dostali noty wyższej niż 18,5 punktu. Było kilka upadków, kilka skoków podpartych i sporo zachwiań. Więcej takich zawodów, na początku listopada, czy, jak marzy się niektórym, w październiku, mogłoby poskutkować przykrymi upadkami i kontuzjami.
Po drugie - skoki narciarskie to w końcu konkurencja zimowa. Gdy zapytałem Martina Schmitta, co myśli o przesunięciu kalendarza Pucharu Świata jeszcze bardziej w głąb jesieni, ten odpowiedział, że przecież wszyscy kojarzymy skoki z zimową aurą i przy takiej odbieramy je najlepiej. To chyba jedyna taka dyscyplina, w której bez chłodu, mrozu, nie sposób stworzyć gorącą atmosferę i wykreować duże zainteresowanie. Przecież gdyby było inaczej, z jednakową atencją co Turniej Czterech Skoczni czy konkursy w Zakopanem śledzilibyśmy rywalizację w Letniej Grand Prix. A letnie skakanie dla większości kibiców nie ma żadnego znaczenia.
Polacy do zbliżającej się prawdziwej zimy, która w niedzielę pokazała, że lada moment nadejdzie, są przygotowani więcej niż dobrze. W sobotę wygrali "drużynówkę", w niedzielę w zawodach indywidualnych zaprezentowali wysoką, jak na początek sezonu, formę. Po Dawidzie Kubackim spodziewaliśmy się trochę lepszego miejsca niż ósme, ale jego wynik i tak dobrze wróży na kolejne konkursy. Piotr Żyła miał być mocny od samego początku i mocny jest, choć nie przestał rzucać się w powietrzu jak wyrzucona na brzeg ryba, co w mojej opinii pokazuje, że za bardzo chce.
ZOBACZ WIDEO Niemiec pod wrażeniem Polaków. "Kolejny raz będziemy musieli ich gonić"
Kamil Stoch, u którego po przeciętnych treningach i słabych kwalifikacjach niektórzy już widzieli oznaki kryzysu, szybko udowodnił, że poniżej pewnego poziomu nie schodzi i jest to poziom bardzo wysoki. Szkoda, że nie udało mu się obronić zajmowanego po pierwszej serii miejsca na podium, ale na czwartą pozycję nie wypada narzekać. A przecież mówimy o skoczku, który zazwyczaj zaczyna spokojnie i rozkręca się właśnie w okolicach prawdziwej, kalendarzowej zimy.
W sobotę po drużynówce Stoch zrobił coś, co nie zdarzyło mu się chyba nigdy wcześniej - skomentował pracę sędziów. Polski mistrz stwierdził, że arbitrzy powinni dostosować się do trudnych warunków na zeskoku i być bardziej wyrozumiali dla skoczków lądujących na nieprzyjaznym, sztucznym śniegu. Po niedzielnych zawodach indywidualnych powstrzymał się od tego rodzaju uwag, choć miał prawo czuć się skrzywdzony. Byłby na podium, gdyby sędziowie z Włoch i Finlandii zauważyli podpórkę Japończyka Ryoyu Kobayashiego po pierwszym, bardzo dalekim skoku (137,5 metra), lub gdyby w drugiej serii został potraktowany łagodniej (dwie zupełnie nieuzasadnione noty po 16,5 punktu, od Fina i Słoweńca). A tak, podobnie jak rok temu w Wiśle znalazł się tuż za Kobayashim. Wtedy za Junshiro, teraz za Ryoyu. Wtedy za zwycięzcą, teraz za zawodnikiem, który zajął 3. miejsce.
W przypadku lidera polskiej kadry możemy mówić o kontrowersjach, na szczęście nie było ich w przypadku zwycięzcy. Jewgienij Klimow po świetnym sezonie letnim doskonale zaczął również Puchar Świata. Był najlepszy w obu seriach i wygrał bardzo pewnie. Dla skoków narciarskich triumf 24-letniego Rosjanina to bardzo dobra wiadomość. Ta dyscyplina potrzebuje, by w walce o najwyższe lokaty liczyli się nie tylko Polacy, Norwegowie, Niemcy, Austriacy, Słoweńcy, czy czasem Japończycy. Potrzebuje, by przy nazwiskach najlepszych zawodników pojawiało się jak najwięcej różnych flag, inaczej zawsze pozostanie sportem niszowym, popularnym w ledwie kilku krajach. Jeśli Klimow pójdzie za ciosem w pierwszej części sezonu (będę zdziwiony, jeśli uda mu się utrzymać w ścisłej czołówce przez cały sezon), może stać się rosyjskim Adamem Małyszem lub Simonem Ammannem i otworzyć Rosję na skoki narciarskie. Wejście na tak duży i bogaty rynek mogłoby być dla całej dyscypliny jak wkroczenie do Eldorado. Polscy skoczkowie też na tym skorzystają, wszak dobrze wiadomo, jak hojne nagrody potrafią rozdawać sportowcom Rosjanie. Ktoś powie, że przecież już w skokach są, niebawem zawody w Niżnym Tagile, jednak w przypadku spektakularnych sukcesów Klimowa będziemy mieli do czynienia z nieporównywalnie większym poziomem ich zaangażowania.
Wracając do Polaków, trzech naszych przedstawicieli w czołowej dziesiątce to dobry znak przed kolejnymi konkursami, ale wysoka forma Stocha, Kubackiego i Żyły nie może przesłaniać problemów. Maciej Kot, skoczek o wielkim talencie, od ponad roku nie może się odnaleźć i choć zapewnia, że spokojnie pracuje, trudno uwierzyć, że po tak długim czasie nie zaczął się niecierpliwić. Słabo zaczął Stefan Hula, a najbardziej niepokoi to, że do konkursu w Wiśle nie awansował żaden skoczek spoza kadry A (szóstka Klemens Murańka, Tomasz Pilch, Aleksander Zniszczoł, Przemysław Kantyka, Paweł Wąsek i Andrzej Stękała przepadła w kwalifikacjach). O tym, że zawodnicy kadry Stefana Horngachera potrafią skakać, wiemy już od dawna. Wielka szkoda, że mogą się w tej kadrze czuć całkowicie bezpieczni.