Kiedyś dostępni dla każdego, kto tylko chciał umówić się na wywiad, zadać pytanie, choćby telefoniczne. Dziś częściowo zamknięci na wszędobylskich dziennikarzy. To oni dyktują warunki. I słusznie. Stefan Horngacher nauczył ich, że zainteresowanie sobą należy dozować. Inaczej trudniej będzie skupić się na sporcie, na tym, co przez kilka następnych lat będzie dla nich najważniejsze w życiu. Polskie skoki przeszły olbrzymią transformację, ale sami zawodnicy, mimo że ukryci pod ochronnym płaszczem sztabu trenerskiego, zmienili się co najwyżej tylko trochę.
Zapałka
Polskie skoki miały szansę odbić się od sukcesów Adama Małysza. Przyszli młodzi i niezwykle utalentowani zawodnicy, których pasja do skoków narodziła się po triumfach mistrza. W Polsce wciąż jednak nie byliśmy przyzwyczajeni do podziwiania rodaków lądujących w okolicach rozmiaru skoczni, a Małysza traktowaliśmy jak kosmitę, którego sukcesy na pewno długo nie będą powtórzone.
- Jakie są twoje cele na najbliższych kilka lat? - zapytałem podczas rozmowy telefonicznej Kamila Stocha w 2009 roku, niedługo przed rozpoczęciem sezonu.
- Chcę niedługo być w pierwszej dziesiątce klasyfikacji generalnej - odparł z niewiarygodną wtedy pewnością w głosie.
ZOBACZ WIDEO Brzęczek zaskoczył na konferencji prasowej. "Jesteście dziennikarzami i tego nie wiecie?"
Wstydzę się tego do dzisiaj, ale odpowiedź skwitowałem cichym uśmiechem. Niechcący oczywiście i nawet nie do końca świadomie. Życzyłem, jak zawsze Kamilowi i wszystkim reprezentantom Polski, olbrzymich sukcesów, ale wtedy tak wysoka lokata wydawała się mało prawdopodobna. Kamil obruszył się nieco, ale szybko wybrnąłem z niezręcznej sytuacji, zadałem kolejnych kilka pytań i rozmowę zakończyliśmy, jak zawsze zresztą, w świetnej atmosferze.
Niecałe dwa lata później Stoch był już ósmym skoczkiem świata z aspiracjami na zastąpienie Małysza na szczycie zestawień najlepszych zawodników w tej dyscyplinie.
Dziś rozmawiając z perfekcjonistą i skoczkiem z niebywale wręcz profesjonalnym podejściem do sportu, trudno wyobrazić sobie dzieciaka, żywe srebro, obijającego się o wszystkie meble w domu. To podbił sobie oko, to pękła mu kość w rączce. Zawsze miał na sobie mapę siniaków, więc ojciec psycholog i pani Jadzia, przyjaciółka rodziny, wysłali go na treningi skoków.
Sport szybko stał się jego pasją. Cztery lata po pierwszych skokach udzielił dla Telewizji Polskiej pamiętnego wywiadu, w którym opowiadał o treningach na Wielkiej Krokwi i marzeniach o zdobyciu medalu olimpijskiego. W wieku 12 lat, krok po kroku, realizował postawione przed sobą cele. Nie zmieniło się to do dzisiaj.
W szkole miał przezwisko "zapałka", bo był szczupły, miał biały kombinezon i czarny kask. Uczył się świetnie, do dziś uwielbia czytać książki. W ukochane lektury zatapia się na kilka godzin i świat literatury odcina go od otoczenia. Inteligentny, uśmiechnięty. Z każdego trudnego pytania potrafi sprytnie wybrnąć. Ma własną markę odzieży "Kamiland", a żonie pomaga w prowadzeniu Agencji Marketingu Sportowego i klubu Eve-nement.
Nie angażuje się w tematy, które choćby trochę zahaczają o politykę. Po nieudanych startach potrafi się zdenerwować i podejść tylko do części oczekujących na niego dziennikarzy.
Sam nigdy nie usłyszałem od niego uszczypliwego komentarza, ale Stoch potrafi pokazać pazury w wywiadach.
- Nie mam nic przeciwko temu, że Dawid odebrał mi rekord skoczni. Nie miałbym też nic przeciwko, gdybym w ogóle nie musiał rozmawiać - Stoch pozwolił sobie na uszczypliwy komentarz w czasie rozmowy z dziennikarzem TVP Maciejem Jabłońskim.
Złość szybko mu przechodzi, na drugi dzień, po dobrych skokach, cierpliwie odpowiada na pytania dziennikarzy. Wszystkich. A umówimy się, nie zawsze są one specjalnie wyszukane. Dlatego osobiście, mimo trudniejszych momentów, o których wspomniałem wcześniej, zawsze widzę w nim młodego skoczka, z którym rozmawiałem jeszcze, kiedy niewielu niedzielnych fanów sportu w Polsce kojarzyło jego nazwisko. Tak, jakby gigantyczne sukcesy, które odnosi do dzisiaj, w ogóle go nie zmieniły.
Sektor Gości 103. Witold Bańka: Przyszłość Horngachera? Tu nie chodzi o pieniądze >>
He, he
Dziś nie rozmawia z dziennikarzami nawet zaraz po konkursach. Kiedyś, kiedy nie udawało mi się do niego dodzwonić za pierwszym razem, szybko oddzwaniał i za wszelką cenę znajdował czas na kilka minut rozmowy - wywiad przepełniony żartami i charakterystycznym "he, he", które wplatał co drugie zdanie. Jego dzieciaki wieszały się na nim, kiedy rozmawiał przez telefon, z trudem skupiał uwagę. Ale bez kamery i milionowej widowni po jej drugiej stronie, na chwilę potrafił odejść od dowcipów i z zaskakującą precyzją przeanalizować swoje ostatnie skoki.
Popularność Piotra Żyły rosła z szybkością większą niż osiągał na progu skoczni. Po programie Kuby Wojewódzkiego, w którym był gościem, liczba fanów na Facebooku wzrosła z 300 tys. do niemal miliona. Kiedy zapytałem go o to, odpowiedział tak, jak prowadzącemu TVN-owskie show: - Więcej już chyba nie "bedzie", he, he.
Kiedy zaczął osiągać świetne wyniki, nie tylko popularności, ale także czysto sportowe, nie było już tak łatwo przeprowadzić z nim rozmowę. Często trzeba było nastawiać się wyłącznie na parę zdań po zawodach. Dziś trudno nawet o to.
Tym razem powodem zamknięcia się na media raczej nie była gigantyczna popularność, ale problemy prywatne. Rozstanie z żoną, medialne rozdrapywanie ran przez wszystkie plotkarskie portale i gazety w Polsce. Nagle przestał być sympatycznym skoczkiem, który zawsze rzuci jakimś nieporadnym, ale uroczym żartem. Każda, dosłownie każda nowa informacja o jego rodzinnych problemach, stała się tematem plotek, bezdennie głupich komentarzy na internetowych forach. Wyniki sportowe zeszły na drugi plan.
Kiedy na antenie TVP Info zapytano mnie, czy nie tęsknię do czasów roześmianego Żyły, odpowiedziałem, że nie. Na YouTube wystarczy wpisać imię i nazwisko skoczka, aby obejrzeć kilkuminutowe filmy z jego dawnych wypowiedzi. I to mi wystarczy.
Kiedy będę chciał się pośmiać, włączę stand up czy dobrą komedię. Kiedy zaplanuję wieczór z zawodami skoków narciarskich, obejrzę m.in. skoki Żyły, który z lekkością pokonuje czołówkę najlepszych skoczków na świecie. To jest jego rola i to, co zawsze chciał osiągać. A kiedy poczuję ochotę wchodzenia z butami w czyjeś prywatne życie, poczytam wywiad z którymś z celebrytów, w pełnym tego słowa znaczeniu. Mamy w mediach tylu pseudoaktorów i pseudopiosenkarzy, którzy czerpią olbrzymią satysfakcję z tego, że opowiadają o miłosnych podbojach i odsłaniają wszelkie możliwe kulisy swojej bezwartościowej działalności, że nie potrzebuję mieszać do tego sportu.
A że Żyła jest sportowcem z krwi i kości, pokazuje choćby obecny sezon. Jako dziennikarz irytuje mnie brak bezpośredniej informacji od niego, ale jako kibic, akceptuję to w stu procentach.
Lotnik
Zainteresowanie mediów nie przeszkadza natomiast Dawidowi Kubackiemu. Za ich pośrednictwem cierpliwie utrzymuje kontakt z kibicami. Nie dzieli się swoim życiem prywatnym, ale sportowe osiągnięcia i porażki potrafi dokładnie analizować nawet dzień po zawodach.
Zadzwoniłem do niego po jednym z konkursów w tym sezonie i poprosiłem o kilka minut rozmowy. Odpowiedział: - Dobrze. Ale żebyś ino ty dzwonił, to miałbym więcej czasu.
Przez brak jakichkolwiek kontrowersji podczas prowadzenia kariery, w rozmowach z mediami może skupić się wyłącznie na sporcie. Kubacki studiuje na Akademii Wychowania Fizycznego. W przyszłości będzie mógł zostać np. trenerem swoich następców. Jest w związku z Martą Majcher, która pracuje jako sprzedawczyni w jednym ze sklepów odzieżowych. Partnerka unika blasku fleszy.
Skakanie dla Kubackiego jest naturalne. Zawsze fascynowało go latanie, uwielbia składać modele samolotów. Wolny czas spędza na nowotarskim lotnisku, koniecznie chce zrobić licencję pilota. Nie buja jednak w obłokach, jest skupiony na pracy.
Po radach Stefana Horngachera i sztabu trenerskiego, w obecnym sezonie wreszcie osiągnął to, co daje mu znakomite wyniki na skoczni - utrzymanie wysokiej paraboli lotu. Z jej uzyskaniem nigdy nie miał problemów, ale wykorzystanie jej w locie dla osiągnięcia lepszych rezultatów, zawsze było jego problemem. Teraz, kiedy opanował sztukę latania niemal do perfekcji, ma zaskoczyć nas wszystkich w Innsbrucku i Seefeld podczas mistrzostw świata.
Kombinezony od Huli
Kadrę skoczków na MŚ uzupełniają Stefan Hula i Jakub Wolny. To między nimi rozstrzygnie się, kto będzie czwartym skoczkiem podczas austriackich konkursów.
Pierwszy z nich jest niezwykle istotny dla polskich skoków. Nie tylko ze względu na aspekt czysto sportowy. On i jego żona prowadzą firmę szyjącą kombinezony. Biznesem zajmuje się głównie Marcelina, ale kiedy tylko Stefan jest w Polsce, mnóstwo czasu spędza w pracowni. Tam zapomina o świecie i oddaje się pracy na produkcji.
Jeszcze niedawno sztab trenerski był mocno krytykowany za zabieranie Huli na kolejne zawody. Skoczek nie prezentował się dobrze, choć zawsze skakał ze sporą regularnością. Sytuacja zmieniła się podczas igrzysk w Pongczangu. Na skoczni normalnej wywalczył piątą lokatę, zdobył też brązowy medal z drużyną. Aktualnie jego forma mocno odbiega od optimum. Wszyscy liczymy jednak na to, że znowu czymś zaskoczy, a treningi w Polsce, na które odesłał go niedawno Stefan Horngacher, wreszcie przyniosą pożądany skutek.
Trzeci weekend PŚ w skokach w Polsce? Hofer ocenił szanse >>
Jakub Wolny przeżywał mały kryzys po tym, jak w Lahti zepsuł kolegom konkurs drużynowy. Ambicja poniosła go jednak wysoko i już w drużynówce w Willingen był skoczkiem... najlepszym w całej ekipie. Jeśli na mistrzostwach świata zdobędzie medal, niezależnie od tego, czy w drużynie, czy indywidualnie, jego Wilkowice długo będą świętować sukces. Choć jeszcze ma na to czas.
Wolny może być czarnym konie polskiej ekipy. I w dużej mierze od tego sukcesu będzie zależeć, czy życie 23-latka i zainteresowanie nim mediów i kibiców, będzie wyglądać podobnie jak w przypadku bardziej utytułowanych kolegów.
Dawid Góra z Innsbrucku