Z powodu zagrożenia epidemią koronawirusa, apelujemy do Was, byście unikali dużych skupisk ludzkich, uważali na siebie, poświęcili czas sobie i najbliższym. Zostańcie w domu, poczytajcie. Pod hasztagiem #zostanwdomu będziemy proponować Wam najlepsze teksty WP SportoweFakty z ostatnich lat.
1999 rok. "Fantastycznie, w japońskim stylu!" - krzyczą Krzysztof Miklas z Włodzimierzem Szaranowiczem po skoku Roberta Matei w Zakopanem. Polak prowadzi! Radość trwa jednak tylko kilkanaście sekund. Nie dlatego, że Mateję zdyskwalifikowano czy anulowano mu wynik. Dziennikarze po prostu przypominają sobie, że kadrowicz cierpi na syndrom jednego skoku. Najprawdopodobniej drugi wyjdzie słabo.
Brak wiary komentatorów nie był na wyrost. 99 metrów w serii finałowej i spadek z pierwszego na... 16. miejsce. Wielka Krokiew gaśnie.
Skoczył jak nigdy, przegrał jak zawsze.
ZOBACZ WIDEO: Rafał Kot krytycznie o szkoleniu młodych skoczków. "Przepaść sprzętowa jest ogromna. Nie ma zaplecza"
"Kapitan grawitacja"
- Proszę zwrócić uwagę, że to były zupełnie inne czasy. W pierwszej serii mieliśmy znakomite warunki, wiatr pod narty. Miałem świetny dzień. A drugi skok? Presja, stres. Dzisiaj też się zdarza, że zawodnik spada z pierwszego miejsca do drugiej dziesiątki - tłumaczy Mateja w rozmowie z WP SportoweFakty.
Dziś jednak nikt nie analizuje jego pojedynczych skoków. Wpisując "Robert Mateja" na YouTube więcej jest parodii niż wspomnień po dobrych zawodach Polaka. Pojawia się nawet przezwisko "Kapitan grawitacja".
- To czasem boli. Ale jakoś sobie z tym radzę. Moje krótkie skoki to były fakty. Nie dało się ich ukryć. A czasy były takie, że nawet w słabej dyspozycji trzeba było startować w zawodach. Nie mogłem spokojnie potrenować, schować się choćby na chwilę - wyznaje Mateja.
Internet jest też pełen przeróbek ze skoczkiem w roli głównej. Popularne są widea ze skokami Matei i komentarzem pod starty Adama Małysza.
- Widziałem to, ale nie tylko o mnie robiono takie przeróbki. Na szczęście to było dawno. Człowiek się przyzwyczaja. Staram się tego nie oglądać i nie myśleć, że takie filmiki istnieją - tłumaczy były reprezentant Polski.
Gdyby przenieść się w czasie i zobaczyć, w jakich warunkach trenowali Polacy 20 lat temu, widea prawdopodobnie natychmiast zniknęłyby z sieci. Historie, które dziś wspominają skoczkowie są nie do uwierzenia. Polacy skakali w kombinezonach po swoich kolegach z Zachodu, a kiedy Małysz wygrał w Turnieju Czterech Skoczni, kadra miała do dyspozycji... dwa passaty.
- Każdy z nas umiał skakać. Kiedy do polskiej kadry przyszedł Stefan Horngacher, wspominaliśmy naszą rywalizację na skoczniach. Przyznał, że śmiał się widząc ówczesny sprzęt Polaków. Nie wierzył, że z czegoś takiego można korzystać i czasem skakać, jak równy z równym z najlepszymi. Czasy w Polsce były takie, że po każdego zawodnika trzeba było podjechać pod dom. A kiedy wracaliśmy z Harrachowa, gdzie zająłem piąte miejsce w konkursie Pucharu Świata, trener zostawił nas o drugiej w nocy w Bielsku na peronie i kazał wracać pociągiem. Czekaliśmy cztery godziny - śmieje się Mateja.
W klasyfikacji generalnej 45-latek tylko raz wywalczył miejsce w pierwszej trzydziestce. Najwyższej w konkursie zajął piąte miejsce. Piąty był także na mistrzostwach świata w 1997 r.
Niespełniony talent był już asystentem pierwszego trenera głównej kadry oraz szkoleniowcem młodzieżowców. Dzisiaj pełni rolę asystenta trenera w kadrze A kombinatorów norweskich. Tam pracuje pod okiem innego reprezentanta Polski. Zresztą on też osiągał wyniki poniżej swoich możliwości.
Dwa upadki
- Każdy myśli o tym, co było kiedyś, co można było zrobić lepiej. Na dłuższą metę nie ma to jednak sensu. Człowiek powinien żyć tym, co jest teraz, nie mącić sobie w głowie - twierdzi dziś Tomasz Pochwała.
Trener kombinatorów jeszcze kilka lat temu sam nie dowierzał w sukces tej dyscypliny w Polsce. Była tylko jedna kadra, niewielu zawodników. Mimo niepewności w pełni zaangażował się w projekt i dziś wiąże z nim spore nadzieje. Ma pod sobą jednego punktującego w PŚ seniora i kilku zawodników z perspektywami.
Tyle że on też kiedyś dawał nadzieje na sukcesy. I na tym się skończyło. Kariera Pochwały posypała się po katastrofalnie wyglądającym upadku podczas treningu w Planicy. Polak stracił panowanie nad nartami wysoko nad zeskokiem. Z ogromną siłą uderzył o bulę, a potem kilkakrotnie przekoziołkował.
- Moja forma sukcesywnie szła w górę. Niestety, wszystko się zatrzymało po upadku. Możliwe, że nie miałem nawet świadomości, jak bardzo upadek został w mojej głowie. Oczywiście nie wiem, czy był powodem spadku formy, ale na to już nikt nie znajdzie odpowiedzi. To, co działo się podczas skoku wyglądało bardzo groźnie, ale nie odczułem praktycznie żadnych konsekwencji zdrowotnych. Przecież nie potrzebowałem operacji. Byłem tylko potłuczony i miałem trochę naciągnięte więzadła - przypomina Pochwała w rozmowie z WP SportoweFakty.
Kiedy po przerwie wrócił do skoków, odczuwał lęk siedząc na belce startowej. Wbrew obawom, niepokój szybko przeszedł i można było wrócić do budowania formy.
- Zdecydowanie bardziej wpłynął na mnie upadek na małej skoczni w Klingenthal, po którym miałem problem z kolanem. Wtedy faktycznie odczuwałem blokadę przed dalszymi skokami - zaznacza Pochwała.
Kadrowicz tylko cztery razy wywalczył punkty PŚ. Lepiej radził sobie jako kombinator. W tej dyscyplinie zdobył srebrny medal na uniwersjadzie w 2011 r.
W narodowych kadrach kombinacji norweskiej znalazło się miejsce dla jeszcze jednego skoczka, który przepadł w świadomości kibiców skoków. Trenerem kadry młodzieżowej jest człowiek o popularnym w świecie polskich skoków nazwisku - Tajner.
"Nie mam niczego na sumieniu"
- Nie było mnie na kogo wymienić na konkursy pucharowe. Kiedy nie szło, my jechaliśmy na kolejne zawody mimo braku dyspozycji. Bywało, że skakaliśmy w dwudziestu konkursach PŚ z rzędu bez porządnego treningu - podkreśla Tomisław Tajner.
- Były fajne starty. Punkty zaczęły się pojawiać. Z Tomkiem Pochwałą mieliśmy jednak po 19 lat i powinniśmy wracać do systematycznego treningu, a my cały czas startowaliśmy. Szkoda było marnować miejsca w zawodach, jakie przydzielono Polsce.
Dziś nie czuje zazdrości śledząc dokonania Kamila Stocha, Dawida Kubackiego czy Piotra Żyły.
- Mamy sześciu zawodników w topowej trzydziestce, w dziesiątce jest trzech-czterech. Tyle się mówi o braku zaplecza, tymczasem w Pucharze Kontynentalnym chłopaki też dobrze sobie radzą. Jest to coś, czego kiedyś nie było. Mamy kadrę juniorów, która współpracuje z kadrą A. Jest do tego kadra B. Kiedy któryś z młodszych skoczków wybija się swoimi wynikami, ma możliwość wejścia w te szeregi. Za moich czasów była tylko jedna kadra...
... a kibice jakby mniej wyrozumiali. Na każdym kroku ktoś wypominał Tajnerowi powiązania rodzinne. To w końcu syn Apoloniusza, prezesa Polskiego Związku Narciarskiego. Tomisław tylko pięć razy zdobył punkty PŚ, co dawało łatwe powody do spekulacji. Ojciec załatwiał synowi miejsce w kadrze?
- Były takie wypowiedzi, ale nigdy nic nie miałem na sumieniu. Jeśli ktoś tak mówił to oznaczało, że nie wie, jak wyglądała rzeczywistość. Nie przejmowałem się tym. Wiedziałem, że skaczę na tyle dobrze, że jestem w miejscu, w którym powinienem być - kwituje 36-latek.
Tajner jest przedsiębiorczy. Poza trenowaniem kombinatorów, prowadzi jeszcze wypożyczalnię nart biegowych przy trasach na Kubalonce w Wiśle. Wcześniej przez trzy lata był przedstawicielem firmy produkującej obuwie, odzież i sprzęt sportowy.
Nie wszyscy byli skoczkowie nadal są związani ze sportem. Jeden z najpopularniejszych reprezentantów Polski dziś pracuje jako... budowlaniec w Niemczech.
ABW, Niemcy i... wyskoki
Wojciech Skupień po zakończeniu kariery przez dwa lata trenował dzieci w TS Wisła Zakopane. Szybko okazało się, że kokosów z tego nie będzie. Obecnie wyjeżdża do Niemiec na budowy. Prowadzi też pensjonat w Poroninie. Wcześniej pracował w ABW, jednak to, czym się dokładnie zajmował, utrzymuje w tajemnicy.
- W kadrach miejsca trenerów były już zajęte, a skoki mają to do siebie, że jest fajnie wtedy, kiedy jest fala. Potem fala przechodzi i już nie jest tak kolorowo - tłumaczy Skupień.
Na pytanie, dlaczego mu nie wyszło w karierze zawodniczej, odpowiada krótko: - Prowadziło się wyskokowy tryb życia. Nie ukrywam tego.
- Czasu nie cofnę. Choćbym chciał. Jakbym prowadził swoje życie inaczej, to może udałoby się zdziałać więcej. Trzeba jednak też podkreślić, że nie mieliśmy wtedy takich warunków, jakie skoczkowie mają dzisiaj.
Żartów o swoich skokach stara się nie czytać. Chciałby pracować w sporcie, ale zdaje sobie sprawę z tego, że prawdopodobnie nie będzie mieć szansy powrotu. Zaznacza stanowczo, że cieszy się z tego, co ma.
Szczęścia w skokach próbował też syn 43-latka. Bez powodzenia. Damian zakończył karierę w marcu ubiegłego roku w wieku 20 lat.
- Namawiałem syna, żeby został przy skokach, ale on sam nie widział sensu. Miał tendencję do tycia i nie mógł utrzymać wymaganej przez trenerów wagi. Widziałem, że się męczy - twierdzi Skupień.
Stolarz na ustach kibiców
Skoczków z dużym potencjałem, którym nie wyszło, jest w Polsce mnóstwo. I tylko żal ich porównywać z zawodnikami ciągle wymieniającymi się w kadrach Austrii, Niemiec czy Norwegii. Zachodni skoczkowie dostali szanse rywalizacji z najlepszymi, zostali wybrani z mnóstwa adeptów, od których dzieli ich tylko kilka dobrych skoków. No i od samego początku mieli znakomite warunki, z jakich czasami wręcz nie dało się nie skorzystać.
O ile Marcin Bachleda i Łukasz Kruczek pozostali w skokach na stanowiskach trenerskich w kadrze kobiet, o ile szkoleniowcem jest dzisiaj też choćby Krzysztof Biegun, to daleko od sportu pozostał np. Jan Ziobro. Pokłócił się ze sztabem i PZN. Twierdził, że jest gorzej traktowany od pozostałych kadrowiczów. Dziś pracuje w swojej firmie meblarskiej. I zapewne wielokrotnie wspomina chwile, kiedy w 2013 r. zwyciężył w konkursie PŚ w Engelbergu i jego nazwisko było na ustach wszystkich kibiców sportów zimowych na świecie.
Walter Hofer wróci do Zakopanego. "Zajmuje całe moje serce" >>
Wielki projekt Ewy Bilan-Stoch. 30 zdjęć i 12 tys. przemierzonych kilometrów >>