Andreas Kuettel: Nie utknąłem w domu. Wiem, co mam robić

Newspix / Jerzy Kleszcz / Na zdjęciu: Andreas Kuettel
Newspix / Jerzy Kleszcz / Na zdjęciu: Andreas Kuettel

Są rejony w Europie, które pandemia omija szerokim łukiem. W małych duńskich miasteczkach ludzie żyją niemal, jakby koronawirusa nie było. - Nie ma co narzekać - przyznaje Andreas Kuettel, szwajcarski skoczek mieszkający w Danii.

W tym artykule dowiesz się o:

Barbara Toczek: Jak pan i pana rodzina radzicie sobie w czasie pandemii koronawirusa?

Andreas Kuettel: Mieszkamy w niewielkim miasteczku, prawie jak na wsi, więc tak naprawdę dla nas fakt, że należy teraz unikać innych ludzi nie robi większej różnicy - ich tu po prostu za wielu nie ma. W zasadzie możemy też w mniejszym lub większym stopniu kontynuować nasze wcześniejsze działania, ja w ramach pracy na uniwersytecie już wcześniej sporo pracowałem zdalnie.

Zajęcia ze studentami także prowadzi pan on-line?

Tak, niektóre przedmioty jeszcze przed pandemią odbywały się właśnie w ten sposób, więc dzięki temu pracę tę mogę wykonywać tak naprawdę z dowolnego miejsca. Dla mnie to nie jest aż tak drastyczna różnica, wprawdzie nie chodzę na uniwersytet i nie spotykam się z kolegami i koleżankami z pracy, ale nie jest też tak, że utknąłem w domu i nie wiem, co mam robić. W ostatnich tygodniach miałem wręcz całkiem sporo zadań.

ZOBACZ WIDEO: Koronawirus. Mistrz olimpijski jest strażakiem. Zbigniew Bródka opowiedział o pracy w czasach zarazy

Moja żona jest lekarzem, ale jej pacjenci to nie są przypadki stwarzające zagrożenie, więc nadal chodziła do pracy, choć w nieco zredukowanym wymiarze. W przeciwieństwie do innych lekarzy pracy nie miała teraz więcej i nie stała się też ona bardziej ryzykowna.

Nasz syn na początku był w domu, miał nauczanie domowe, a od dwóch tygodni znów chodzi do szkoły, wprowadzone zostały jednak pewne zasady dotyczące higieny i zachowywania odpowiedniej odległości. W Danii tak naprawdę sytuacja została dość szybko opanowana, zanim jeszcze pojawiło się więcej potwierdzonych przypadków, teraz także jest pod kontrolą i powoli wraca do normy. Nie ma co narzekać.

Jakie były pierwsze reakcje Duńczyków i Szwajcarów na nową rzeczywistość? Bez oporów dostosowywali się do wprowadzanych obostrzeń?

Część Szwajcarii graniczy z północnymi Włochami, a jak wiadomo Włochy były i są jednym z krajów najbardziej dotkniętych przez koronawirusa. Sporo Włochów pracuje w Szwajcarii i dojeżdża codziennie do pracy, więc kiedy na początku zaczęto się zastanawiać, czy granice powinny zostać zamknięte, ludzie się sprzeciwiali, twierdząc, że nie jest to problem. Ale one przecież natychmiast powinny zostać zamknięte. Mądrym jest się jednak zawsze już po fakcie, może gdyby zastosowano te bardziej drastyczne środki od początku, zachorowania nie rozprzestrzeniałyby się aż tak bardzo.

W każdym razie wiadomości są już teraz bardziej pozytywne. Miło jest widzieć, że wszystkie zarządzenia, takie jak konieczność zachowywania większej odległości czy kwestie higieny - przynoszą efekty. Jeśli chodzi na przykład o moją rodzinę: moja mama twierdziła, że nadal może odwiedzać wnuki, bo siostra także ma dzieci, ale musieliśmy jej powiedzieć, że teraz już nie powinna, bo przecież ma 65 lat i jest w grupie podwyższonego ryzyka. Jesteśmy rodziną, musieliśmy to jakoś ogarnąć.

Z kolei w Danii sytuacja wygląda pewnie inaczej w Kopenhadze, i innych większych miastach. Tam na pewno widać różnicę, ale tutaj, jakieś dwa dni po tym, gdy ogłoszono, że faktycznie trzeba będzie pozostać w domach, ludzie zaczęli robić szalone zakupy, a potem sklepy były puste. Tutaj, gdzie mieszkam, nie widzę zbyt dużej odmienności, oczywiście jest konieczność zachowywania większej odległości w sklepie. To jasne.

Jak pan zareagował w pierwszym momencie na coraz bardziej niepokojące wieści związane z pandemią? 

Byłem razem ze szwajcarskim teamem w Oslo i wtedy pojawiło się pytanie, co będzie dalej. Nie byłem pewien, czy będę mógł stamtąd wrócić bez problemu, na szczęście było to nadal możliwe. Drużyny biegaczy narciarskich i skoczków mieszkały w tym samym hotelu, więc mieliśmy świadomość, że jeśli ktoś zachoruje, wirus będzie mógł się rozprzestrzenić naprawdę szybko w poszczególnych teamach. Trwały już też wtedy dyskusje, czy mistrzostwa świata w Planicy dojdą do skutku, było wiele niepewności, ale ludzie i tak nie tracili optymizmu, choć kilka dni później okazało się, że wszystko zostało już odwołane.

Myślę, że tak naprawdę nikt się nie spodziewał, że szykuje się coś takiego. Trzeba było po prostu szybko dostosować się do nowych okoliczności i każdy przyjął jakąś tam strategię na przetrwanie sytuacji związanej z koronawirusem. Niektóre kraje zastosowały nawet dość drastyczne obostrzenia. Ja osobiście nie panikowałem, ponieważ miałem świadomość, że w tym wszystkim nie spotkają mnie takie życiowe problemy, jak na przykład utrata pracy, utrata dochodów. Dla mnie po prostu oznaczało to, że będę pracował z domu.

Internet obiegły zdjęcia pokazujące, w jaki sposób w obliczu zagrożenia ludzie zaczęli się wspierać, pomagać sobie, jednoczyć się. Czy podobne przejawy zauważył pan też w Danii?

Wiem o czym pani mówi, i także widziałem w Internecie tego typu zdjęcia oraz to, że ludzie starają się przetrwać ten okres niekiedy w nawet humorystyczny sposób, śpiewając itd. Ja niestety nie mogę podać zbyt wiele konkretnych przykładów, bo tak jak wspominałem, w tym moim malutkim miasteczku niewiele się dzieje, nawet jeśli chodzi o moich sąsiadów, nadal staramy się zamienić ze sobą kilka słów, oczywiście z zachowaniem odpowiedniego dystansu, może po prostu ta rozmowa wygląda nieco inaczej, w większej mierze dotyczy właśnie tego, jak sobie radzimy teraz. Ale moje życie w zasadzie wygląda tak, jak wcześniej.

Ilu mieszkańców liczy miasteczko, w którym pan mieszka?

Najbliższe miasto, Sønderborg, w którym znajduje się także mój uniwersytet, i w którym mam biuro, ma około 25 tysięcy mieszkańców. To około 10 minut drogi od Dybbøl, gdzie mieszkam - ono liczy około 800 mieszkańców. To takie naprawdę niewielkie senne miasteczko, z jednym sklepem, w którym można zrobić zakupy.

Ci, którzy mogą sobie na to pozwolić, starają się okres przestoju wykorzystać w możliwie pozytywny sposób: spędzając czas z rodziną odpoczywając nieco więcej, nadrabiając zaległości. Czy pana zdaniem sportowcy, którzy są przyzwyczajeni do treningowego reżimu, dyscypliny, napiętego grafiku, mogą mieć jakiekolwiek profity z tej sytuacji?

To zależy. Weźmy dla przykładu skoczków narciarskich. Oni mieli za sobą praktycznie 80-90 procent całego sezonu, więc dla nich tak czy siak, końcówka marca, kwiecień, początek maja to off-season, czas, w którym zajmują się innymi sprawami, niż skoki narciarskie. Większość skoczków w tym okresie faktycznie robi sobie porządną przerwę i gdzieś wyjeżdża. Wiem, że na przykład Szwajcarzy mieli w planach odwiedzić Kretę czy Fuerteventurę, oczywiście to nie mogło dojść do skutku.

Ci z kolei, którzy mają na przykład dziewczyny z Polski i po długim sezonie nie mogą się z nimi zobaczyć - dla nich to na pewno kiepska sprawa, bo chcieli nadrobić zaległości towarzyskie, a tymczasem muszą siedzieć sami w domu. To na pewno nie jest "cool", ale nie dotyczy tylko i wyłącznie sportowców. Czas taki jak ten to zasadniczo dobry moment, by zastanowić się nad ogółem: "dlaczego uprawiam ten sport? co jest moją pasją? Nie mogę startować, nie wiem nawet, kiedy odbędzie się kolejny konkurs, więc to dobra okazja, bym przyjrzał się nieco bardziej swojej wewnętrznej motywacji, a sam trening stał się w większym stopniu źródłem przyjemności".

Raz na jakiś czas takie zatrzymanie się w miejscu jest wskazane i warto je wykorzystać na przemyślenie dalszej przyszłości, a nie tylko myślenie o kolejnym weekendzie, i kolejnym, kolejnym... Próbuję tak robić ze szwajcarskimi skoczkami, w formie choćby warsztatów, tak by potrafili zwizualizować sobie na przykład kolejne dwa lata, do igrzysk olimpijskich w Pekinie. W sporcie, ale i w życiu trzeba znaleźć czas na przemyślenie, co jest dla ciebie ważne, zastanowienie się nad różnymi alternatywami, a także nauczyć się akceptować różnorakie sytuacje, których po prostu nie da się zmienić. Taka umiejętność jest ważna.

Oczywiście inną kwestią jest kondycja fizyczna, forma. Bo jeśli ktoś przez cztery lata przygotowywał się do letnich igrzysk, najważniejszego wydarzenia swojego życia, a one teraz zostały przesunięte, to w pierwszym momencie na pewno trzeba to jakoś przetrawić i się z tym oswoić, zaaranżować wszystko na nowo, bo pewnie dla części sportowców miały to być ostatnie zawody, a teraz muszą kontynuować swoje działania przez kolejny rok i znaleźć ku temu motywację. Trudno jednak mówić o tym generalizując. Jeśli chodzi o szwajcarskich skoczków, trenują, choć oczywiście nie razem, z wiadomych przyczyn. Niektóre sesje, takie jak treningi siłowe, czy choćby jazda na rowerze - to wszystko mogą cały czas wykonywać i okazuje się, że niekiedy w trakcie treningów indywidualnych jest im się łatwiej skupić, niż trenując w grupie, więc są złe i dobre strony.

Czytaj także: Skoki narciarskie. "Wybrał pieniądze zamiast honorowej umowy". Kuttin nie będzie jednak trenerem Francuzów

Pan nie musi już doświadczać tej sytuacji jako aktywny sportowiec - karierę zakończył pan 9 lat temu, w wieku 32 lat. Kiedy patrzy pan na to z perspektywy czasu, to był dobry moment na pożegnanie się zawodowym uprawianiem sportu? 

Często się nad tym zastanawiałem, prowadziłem też badania także z udziałem innych sportowców, czy był to właściwy moment, czy może było za wcześnie, czy za późno. Patrząc pod kątem sukcesów, to w zasadzie powinienem był zakończyć karierę dwa lata wcześniej, z perspektywy zawodnika zawsze jednak wydaje ci się, że jesteś jeszcze w stanie osiągać bardzo dobre wyniki, i w sumie w momencie, w którym kończyłem karierę także byłem w dobrej formie, nie było to już na tej zasadzie, że nie miałem już siły, by skakać, choć mój ostatni sezon, patrząc całościowo, nie był dobry.

Rok, dwa lata po tym jak zakończyłem karierę miałem takie myśli, że mogłem jeszcze skakać przez jeden sezon i że mógł on być lepszy, natomiast to wszystko to spekulacje, ale pewnie po prostu potrzebowałem chwili, by zaakceptować, że to czas na zmianę kariery, życiowej ścieżki, podjęcie się innego wyzwania. Nie powinienem skończyć ze skokami mając 20 lat, ani też 40, tylko gdzieś po środku, więc myślę, że to było rozsądne.

Pamiętam pana ostatni skok i ten mglisty dzień w Oslo. Kiedy siedział pan jeszcze na belce, komentator polskiej stacji powiedział: "Musi się teraz dużo dziać w duszy tego chłopaka". Zdaje się, że był też trochę wzruszony faktem, że sygnał do startu w tej ostatniej próbie dawał panu ojciec. Potrafi sobie pan jeszcze przypomnieć, jakie uczucia towarzyszyły panu w tamtym momencie?

Pamiętam nawet trzy ostatnie dni przed tym konkursem, a już szczególnie ostatni dzień... Wszystko przeżywałem z większą intensywnością, bo miałem świadomość, że jest ostateczne. Ostatnie przygotowania, ostatnie imitacje skoku, ostatnia rozgrzewka przez skokiem... To wszystko było takie intensywne.

Pamiętam, jak byłem już na górze, i tak jak pani powiedziała, była mgła. Popatrzyłem w dół i pomyślałem sobie, że to może być mój ostatni skok na nartach. Nie tylko ostatni konkurs, ale ostatni raz, gdy skaczę na nartach. Musiałem się też jednak oczywiście skupić na technice, by poprawnie wykonać skok, ale w mojej głowie działo się wiele. To były mistrzostwa świata, i tak jak pani wspomniała, był tam mój tata, moja rodzina. Skok sam w sobie nie był szczególny, potem czułem trochę pustkę, że nie byłem w stanie wykrzesać z siebie lepszego skoku, ale to już był koniec. To trochę podobne uczucie do tych, które miewa się w Planicy, podczas finału sezonu, ale tym razem miałem świadomość, że już nie będę miał szansy wrócić.

Pana kariera w Pucharze Świata trwała 16 lat. Gdyby miał pan wskazać jeden moment, którego nigdy pan nie zapomni i który wciąż wywołuje u pana gęsią skórkę, co by to było?

- Hmm... Tylko jeden, tylko jeden... Szczerze mówiąc, to był moment, w którym Simon zdobył złoty medal na skoczni K-90 w Salt Lake City podczas igrzysk olimpijskich. Dla nas to było istne szaleństwo.

To był magiczny moment chyba dla wszystkich.

To fakt. A jeśli chodzi już stricte o moją karierę i moje osobiste doświadczenia, myślę, że byłyby to dwa zdarzenia. Jeden na pewno ten z Planicy, kiedy musiałem schodzić i wchodzić na belkę kilka razy, było bardzo wietrznie, trwało to chyba z 15 minut i był to najbardziej emocjonalny moment, tam i z powrotem, z belki i na belkę, aż w końcu skoczyłem i cieszyłem się, że wyszedłem z tego cały i zdrowy. Potem konkurs został przerwany. Biorąc jednak pod uwagę stres i emocje, jakie mi wtedy towarzyszyły, był to taki najdrastyczniejszy moment w mojej karierze.

Było też jednak kilka highlightów, jak choćby moja pierwsza wygrana w Pucharze Świata w Lillehammer i rekord skoczni. Także zdobycie złotego medalu podczas mistrzostw świata w Libercu w 2009 roku, choć nie doświadczyłem tego tuż po skoku, bo przygotowywałem się już do drugiej próby, więc to było dość dziwne... Ale było jednak w mojej karierze kilka takich wyjątkowych chwil...

Czytaj także: "Nadchodzi Polak, który pokonał Małysza". Czesi zachwyceni transferem Roberta Matei

Tak na koniec: czy ten skok w Oslo faktycznie był pana ostatnim? Czy może to jednak prawda, że latem zdarza się panu skakać na skoczni swojego imienia?

Oslo 2011 to były moje ostatnie zawody. Od tamtego momentu każdego lata oddawałem 5-6 skoków na "mojej" skoczni w Einsiedeln, kiedy jesteśmy tam w wakacje. Wychodziło mi to... zaskakująco dobrze!

Komentarze (0)