Strach przed lataniem

Głuche uderzenie ciała o zeskok. Potem cisza. Po upadku skoczka narciarskiego to ona zapada w pamięć dziennikarzom i kibicom. Ale ten, który cudem uniknął śmierci nie pamięta nic. W głowie zostaje najgorsze uczucie, jakiego doświadczył - strach.

Dawid Góra
Dawid Góra
Upadek Jana Mazocha na Wielkiej Krokwi w Zakopanem East News / NORBERT ROZTOCKI/REPORTER / Na zdjęciu: Upadek Jana Mazocha na Wielkiej Krokwi w Zakopanem
Oto #HIT2020. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.

Na belce startowej siada Jan Mazoch. Czech po pierwszej serii konkursu w Zakopanem zajmuje 15. miejsce. Jeśli je utrzyma, będzie to jego najlepszy start w Pucharze Świata. 20 stycznia 2007 roku może być pierwszym dniem wyczekanej zmiany w karierze. W życiu. Ma już 22 lata.

Rusza. Powoli przybiera pozycję najazdową. Miękko układa się na kolanach. Sekundy. Błyskawiczne wyprostowanie nóg. Mocne odbicie.

Chwila lotu i potężny podmuch wiatru. Wysoko uniesione narty momentalnie opadają. Mazoch utrzymał lewą nogę w bezpiecznej pozycji, ale prawa nie ma szans. Narta opada coraz niżej, ustawia się w pionie, zaraz nad zeskokiem wykręca nogę w tył. Skoczek nie ma szans zareagować. Spada.

ZOBACZ WIDEO: Skoki. Maciej Kot wróci do dobrej formy? "Bardzo mocno został poprawiony element, który powodował krótkie skoki"

Wymachy rękoma. Czech próbuje zamortyzować upadek na twardy, jak beton zeskok, ale przy 90 km/h to niemożliwe. Niemal bezwładnie uderza o zeskok. Głowa z impetem tłucze w nawierzchnię. Ciało odbija się od zmrożonego śniegu, wzlatuje na kilka centymetrów i znów uderza.

Mazoch koziołkuje. Mięśnie nie działają. Widać, jak ręce szorują po śniegu. Skoczek stracił przytomność już po pierwszym uderzeniu.

Służby medyczne układają 22-latka na noszach. Na śniegu zostaje plama krwi.

Cisza. Jedynie widzowie przed telewizorami słyszą niewyraźny głos Włodzimierza Szaranowicza komentującego zawody: - To jest niestety druga twarz skoków.

Otwierają się drzwi

Lekarze wprowadzają Mazocha w stan śpiączki farmakologicznej. Wcześniej przewieziono go do Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie.

Do skoczka przyjeżdżają bliscy. Lekarze zauważają pierwszą reakcję po tym, kiedy rodzina zwróciła się do Mazocha "Honza". Polskie zdrobnienie imienia Jan niewiele mu mówiło, mózg nie rejestrował go, jak czeskiego odpowiednika.

Po pięciu dniach Mazocha wybudzono ze śpiączki.

- Od samego rana tego feralnego dnia, nie pamiętam dosłownie niczego. Całą sytuację zobaczyłem dopiero w telewizji. Niewiele pamiętam nawet z pobytu w krakowskim szpitalu. Mam przebłyski momentów, kiedy odwiedziła mnie rodzina i jak byłem przewożony do Pragi. Nie ma to związku z chęcią wymazania swojej przeszłości - byłem bardzo mocno poturbowany, zapadłem w stan śpiączki. To jest powód. Dopiero po wszystkim starałem się połączyć kilka momentów i na ich podstawie wspominać wszystko, co wtedy się zdarzyło. To było jak odtwarzanie filmu. Tyle że to ja grałem w nim główną rolę - opowiada dziś Mazoch.

Szybko doszedł do siebie. Jeszcze w tym samym roku znów zaczął skakać. W następnym sezonie, przy okazji Pucharu Kontynentalnego, wrócił na Wielką Krokiew. Usiadł na belce. Oddał skok. Nie czuł strachu.

To nie Wielka Krokiew była problemem, ale to, co pozostawiła po sobie w umyśle skoczka. Mazoch mógł startować w zawodach, jednak tylko przy idealnych warunkach. Kiedy zaczynało wiać, tracił pewność siebie, a wydarzenia z zakopiańskiej skoczni wracały, jak bumerang. Gdziekolwiek by nie był.

- Starałem się nie myśleć o tym, co się stało. Ale miałem to w podświadomości i to bardzo głęboko. Nie byłem w stanie skoncentrować się na tym, co mam poprawić, czego unikać. Moja podświadomość mnie straszyła. Ilekroć pogarszały się warunki pogodowe, zadawałem sobie pytania: czy na pewno dam radę? Czy nie za mocno wieje? Jak będzie wyglądać skok? - wspomina Mazoch.

Decyzję o zakończeniu kariery podjął podczas zawodów Pucharu Kontynentalnego w Velenje i Kranju. Od wypadku w Zakopanem minął niemal rok. Przyszedł do trenerów między konkursami i powiedział, że po nich kończy ze skakaniem. Na świecie była już jego córka, co przyspieszyło rozbrat z zawodowym uprawianiem sportu.

Przez strach zastygał w miejscu. Dosłownie i w przenośni, bo lęk uniemożliwia dokonanie postępu, naprawę błędów. - On nigdy nie jest sprzymierzeńcem. Do każdego sportu należy podchodzić z szacunkiem, mieć do niego respekt. Ale uczucie strachu zawsze trzeba traktować, jak przeszkodę.

Dziś Mazoch ma 35 lat. Pracuje w klubie Jedličkova, wspiera niepełnosprawnych sportowców. I znacznie częściej niż kiedyś myśli o tym, "co by było gdyby".

- To znaczy, że gdybym wtedy nie upadł, być może dalej bym skakał. Nie robiłbym tego, co teraz, być może nie miałbym drugiej córki. Wydarzenia w Zakopanem zamknęły przede mną pewne drzwi, ale otworzyły drugie. Na skrzyżowaniu życia musiałem wybrać inną drogę.

Nic nie może się z tym równać

29 listopada 2003 r. Ruka w Finlandii. Przez warunki pogodowe jurorzy zawodów odwołują kwalifikacje. Sam konkurs próbują jednak przeprowadzić za wszelką cenę. Groźny upadek zalicza Andreas Kofler, który po uderzeniu w bulę łamie sobie narty. Problemy w powietrzu ma Martin Schmitt. Mimo tego 17-letni Thomas Morgenstern  dostaje zgodę na wejście na belkę startową.

Zielone światło, przejazd po rozbiegu, atomowe wyjście z progu. Morgenstern popełnia jednak błąd przy odbiciu, a gwałtowny wiatr niemal zdmuchuje chłopaka ze skoczni.

Austriak runął. Przekoziołkował jeszcze w powietrzu i grzmotnął plecami o zeskok. Potem wielokrotnie obracał się na twardym śniegu. Szczęście w nieszczęściu - o zmrożoną nawierzchnię nie uderzył głową. Obrażenia są stosunkowo niewielkie. Morgenstern wznawia udział w Pucharze Świata już miesiąc później. O wydarzeniu szybko zapomina.

Wspomnienia wracają dopiero po dziesięciu latach, kiedy upada znowu.

15 grudnia 2013 r. Titisee-Neustadt w Niemczech. Morgenstern ma 27 lat. Jest uznawany za jednego z najlepszych skoczków w historii. Ma w dorobku m.in. trzy złote medale olimpijskie i osiem z mistrzostw świata. Kolejny sezon rozpoczął nieźle, ale pierwszy raz wygrał dopiero w sobotnim konkursie w Neustadt. W niedzielę miał więc szansę na dublet.

Pierwsza seria. Nienaganna pozycja dojazdowa, agresywne ułożenie ciała w powietrzu i długi lot. Austriak ląduje daleko poza linią oznaczającą miejsce, które należy przeskoczyć, aby prowadzić w konkursie. Stylowy telemark i... nagłe zachwianie. Lewa narta odjeżdża pozbawiając skoczka stabilności. Morgenstern upada i uderza głową o podłoże. Traci przytomność. Nosze, karetka, szpital.

Badania wykazują złamany mały palec i potłuczenia. Austriak odpuszcza tylko zawody w Engelbergu. Wraca już w Oberstdorfie i startuje w Turnieju Czterech Skoczni. Dwa razy staje na podium. W żadnym z konkursów nie wypada z czołowej dziesiątki.

10 stycznia 2014 r. Tauplitz, Austria. Niecały miesiąc po upadku w Niemczech. Trening przed kwalifikacjami na mamuciej skoczni Kulm. Morgenstern pewnie wychodzi z progu, ale zaczyna się chwiać zaraz po przyjęciu pozycji w locie. Przechyla się na lewą stronę, nie jest w stanie ustabilizować narty, która ściąga go w dół. Z potężną siłą uderza plecami i głową o zeskok. Bezwładnie ześlizguje się w okolice band reklamowych.

Prędkość po wyjściu z progu na skoczniach mamucich sięga 105 km/h.

Po przewiezieniu do szpitala stan skoczka był krytyczny. Urazy czaszki i płuc. Po wybudzeniu także zaniki pamięci. Ze szpitala wyszedł po sześciu dniach. Rozpoczął rehabilitację.

Nie startował już w Pucharze Świata, jednak wziął udział w igrzyskach olimpijskich w Soczi. 17 lutego zdobył srebrny medal w konkursie drużynowym. W lecie rozpoczął przygotowania do kolejnego sezonu, jednak zakończył je po kilku miesiącach. 26 września ogłosił zakończenie kariery.

Strach wreszcie okazał się silniejszy.

- Kiedy przygotowywałem się do nadchodzącego sezonu, zauważyłem, że treningi nie są już dla mnie tak łatwe, jak kiedyś. Nie czułem, że już nigdy więcej nie będę mógł skakać, ale na pewno nie byłbym w stanie osiągnąć poziomu sprzed lat. Wtedy zdecydowałem o zakończeniu kariery - tłumaczy Morgenstern.

Ze swoich upadków nie pamięta nic. Po pierwszym i drugim musiał jednak nauczyć się "kasowania" strachu przed skokami. Pomógł mu psycholog sportowy.

- Najgorsze w skokach jest to, że są okoliczności takie, jak wiatr, którego w żaden sposób nie możesz kontrolować. Dajesz z siebie wszystko, a jednak czasami inny czynnik decyduje o twoim wyniku. A najlepsze? To uczucie, jakie daje sam lot i przecinanie powietrza. Nic nie może się z tym równać - przyznaje Austriak.

Nie żałuje żadnej decyzji z czasów swojej kariery. Powtarza, że doprowadziły go do miejsca, w którym znajduje się teraz. A emeryturę uwielbia. Prowadzi firmę, która organizuje komercyjne loty śmigłowcem.

- Moim najgorszym wspomnieniem sprzed lat nie jest żaden upadek, ale mistrzostwa świata w 2009 roku. W Libercu byłem na najlepszej drodze do zwycięstwa, jednak ostatecznie zakończyłem zawody na piątym miejscu. Czułem olbrzymie rozczarowanie! - kwituje Morgenstern.

Siatka bezpieczeństwa

Daria Abramowicz, psycholog sportowa, podkreśla, że strach przed lataniem w oczywisty sposób związany jest z samym odczuwaniem wysokości, ale także ryzykiem upadku, odniesienia kontuzji i poczuciem zagrożenia. Dlatego często zaczyna kiełkować dopiero po pierwszym złym doświadczeniu. Nie jest to domena wyłącznie sportów ekstremalnych. Pojawia się również choćby u kolarzy.

- Współcześnie w sporcie hi-performance trzeba odpowiednio ułożyć puzzle w postaci szkolenia, przygotowania motorycznego, regeneracji, suplementacji, nowych technologii, kwestii związanych z medycyną. Jeden z tych puzzli warto definiować jako pomoc psychologa, choć to oczywiście sam zespół decyduje, czy ona będzie wartością dodaną. Moje doświadczenie daje mi przekonanie, że pomoc psychologa, i to na najwyższym poziomie, jest potrzebna. Szczególnie, kiedy sportowiec funkcjonuje w warunkach dużego napięcia i tak istotna jest "głowa" zawodnika - zaznacza specjalistka.

Odporność psychiczna to kwestia indywidualna. Dlatego jedni sportowcy nie potrzebują nawet pomocy psychologa, a inni korzystają wręcz ze wsparcia psychiatrów. Terapia po upadkach przypomina pracę z osobami dotkniętymi traumą.

- Możemy stosować wiele narzędzi treningu mentalnego. Jednym z nich jest trening wyobrażeniowy. Może polegać na wizualizowaniu sobie udanego lotu i skoku dobrego technicznie. Chodzi o wywołanie pozytywnych emocji z tym związanych, uderzenie hormonów, które temu towarzyszy. Istotne są też techniki relaksacyjne polegające na redukowaniu napięcia. Lęk powoduje usztywnienie ciała, a wtedy trudno o poprawny technicznie manewr czy skok. Potrzebny jest więc właściwy oddech, może medytacja. Czasami także praca terapeutyczna ze specjalistą, przyjrzenie się przyczynom, które generują niepokój. Jednak rozmowa to jedno, a drugie to wsparcie sztabu szkoleniowego, partnerów, bliskich. Oni tworzą swego rodzaju siatkę bezpieczeństwa - podkreśla Abramowicz.

Tabu

- Oczywiście, że miałem takie momenty - natychmiast odpowiada Adam Małysz zapytany o strach przed skokiem.

I dodaje, że odczuwał go głównie po upadkach albo trudnych sytuacjach podczas lotu. Tak było choćby w Oslo w 2007 r., kiedy po wyjściu z progu w Małysza uderzył potężny podmuch powietrza. Polak zachwiał się w locie, co przypominało sytuację z upadków Mazocha i Morgensterna. Doświadczenie jednak wygrało. Małysz bezpiecznie wylądował, tracąc, zamiast zdrowia, jedynie korzystny wynik.

Strach pokonał szybko. Po feralnym konkursie trzy razy z rzędu wygrał zawody na mamucie w słoweńskiej Planicy.

Lęk pamięta jednak doskonale. - On zawsze występował. Myślę, że każdy skoczek przeżywa coś podobnego. Jeśli ktoś nie boi się samego skoku, to może obawiać się nie najlepszego przygotowania skoczni – tłumaczy Małysz. - Pamiętam, jak po jednym z upadków wracałem do domu i czułem, że przed końcem sezonu muszę jeszcze poskakać. Nie mogłem zakończyć sezonu upadkiem. Na wiosnę pojechałem z Łukaszem Kruczkiem do Zakopanego i oddałem pięć skoków. Wtedy mogłem uznać sezon za zakończony. Wiedziałem, że nowy mogę rozpocząć bez problemów i tamtego upadku w myślach.

Sposobem Małysza na radzenie sobie ze strachem było pozytywne myślenie i często powtarzanie sobie, że doświadczonemu skoczkowi nie może przytrafić się nic złego. Jednak na głos o tym nie mówił. Lęk w świecie skoków jest swego rodzaju tabu.

- Skoczkowie o tym nie mówią głośno. A jeśli już to tylko w żartach. Przychodzą ze skoczni i śmieją, że mocno wiało i bali się, jak cholera. Na tym cała sytuacja się kończy - przyznaje Małysz.

Mitem jest również, że skoczkowie nie reagują na wydarzenia na skoczni. Posiadają co prawda niepełne informacje, ale wiedzą, że przed ich skokiem, na dole stało się coś niedobrego.

- Uczucie jest tym gorsze, że nie wiadomo, dlaczego poprzedni skoczek się przewrócił. Poza tym widać, jakie są warunki, że mocno wieje i skok może nie wyjść tak, jak chcemy. Im bardziej doświadczony zawodnik, tym mniej się boi, ale mózg nie pozwala zapomnieć o możliwości upadku - podkreśla czterokrotny zwycięzca klasyfikacji Pucharu Świata.

Słowo

Jan Mazoch i Thomas Morgenstern cudem uniknęli śmierci. Czech otwarcie opowiada o dramacie, który przeżył przecież nie tylko on, ale także jego bliscy. Austriak jest bardziej powściągliwy, jednak łączy ich słowo, którego użyli obaj niezależnie od siebie.

Jana zapytałem, co zmieniłby w swoim życiu. Odpowiedział: - Nic. Każdy ma tak, że życie coś mu daje, a coś zabiera, ale zawsze pokazuje też możliwości. Również w sporcie. To my decydujemy, którą drogą iść - przekonuje Mazoch. - Jestem wdzięczny za wszystko, czego doświadczyłem w życiu.

Thomasowi zadałem pytanie o pierwszą myśl, jaka przychodzi mu do głowy, kiedy wspomina karierę skoczka. Odpowiedź była krótka: - Wdzięczność.

Życie wisi na sześciomilimetrowej lince i kosztuje 3,5 tys. zł >>
Do trzech razy śmierć >>

Kibicuj polskim skoczkom w Pilocie WP (link sponsorowany)

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×