Skoki narciarskie. Wypadek pozostawił trwały ślad w psychice Jana Mazocha. "Częściej zastanawiam się, co by było, gdyby"

Newspix / Paweł Ulatowski / Na zdjęciu: Jan Mazoch opuszcza szpital w Krakowie
Newspix / Paweł Ulatowski / Na zdjęciu: Jan Mazoch opuszcza szpital w Krakowie

Upadek, cisza i przerażenie na twarzach kibiców w Zakopanem. Katastrofy Jana Mazocha sprzed 13 lat nie sposób zapomnieć. - Gdyby lekarze nie postarali się o moje zdrowie, do dziś jeździłbym na wózku - mówi były skoczek w rozmowie z WP SportoweFakty.

W tym artykule dowiesz się o:

Z powodu zagrożenia epidemią koronawirusa, apelujemy do Was, byście unikali dużych skupisk ludzkich, uważali na siebie, poświęcili czas sobie i najbliższym. Zostańcie w domu, poczytajcie. Pod hasztagiem #zostanwdomu będziemy proponować Wam najlepsze teksty WP SportoweFakty z ostatnich lat.

- Proszę państwa, to jest fatalna informacja. Fatalna! Ten upadek jest straszny. To wygląda gorzej niż źle, od początku stracił przytomność. Cisza... To mogą być poważne obrażenia wewnętrzne i złamania. Proszę zwrócić uwagę na to, co się dzieje! - słychać z głośników telewizorów w całej Polsce. Włodzimierz Szaranowicz z przerażeniem w głosie relacjonuje to, co dzieje się na Wielkiej Krokwi. Chwilę wcześniej z potężną siłą Czech grzmotnął o zeskok i nieprzytomny zjeżdżał na sam dół kilkukrotnie się przy tym obracając.

Do 22-latka natychmiast ruszają służby medyczne. Kibice, dziennikarze, trener Czechów Richard Schallert doskonale zdają sobie sprawę z powagi sytuacji. Mazoch leży bez ruchu. Cisza, która zapadła w Zakopanem, rezonuje. Ratownicy podnoszą Czecha z zeskoku i układają na noszach. Na śniegu zostaje plama krwi, która potem stanie się symbolem dramatu.

Lekarze wprowadzają Mazocha w stan śpiączki farmakologicznej. W tym czasie w Polsce trwa walka o najmniejszą nawet informację. Dopiero po pięciu dniach Czech zostaje wybudzony. Zaskakująco szybko odzyskuje sprawność. Po tygodniu próbuje chodzić, zaczyna rozmawiać. Przecież zaledwie kilka dni temu walczył o życie.

ZOBACZ WIDEO: Skoki narciarskie. Kubacki goni lidera Pucharu Świata. "Postawiłbym duże pieniądze, że Polak zdobędzie kryształową kulę"

Pierwszą reakcję lekarze zanotowali po tym, kiedy rodzina odezwała się do skoczka "Honza". Polskie zdrobnienie imienia Jan niewiele mu mówiło, mózg "twierdził", że nie jest kierowane do niego.

Dziś nie pamięta prawie nic z dramatycznych wydarzeń. Ma przebłyski ze Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie, ale są na tyle niewyraźne, że nie jest w stanie stwierdzić, co działo się z nim przez te kilka dni.

Dawid Kubacki sporo zarobił, ale podatek jest bezlitosny. Sprawdziliśmy, ile Polak na tym stracił >>

Dawid Góra, WP SportoweFakty: Nienawidzi pan Zakopanego?

Jan Mazoch: Niby dlaczego?

Nie wiem, czy potrafiłbym ciepło myśleć o miejscu, w którym o mało nie straciłem życia.

Ale w Polsce zawsze świetnie mi się skakało. Uwielbiałem Wielką Krokiew! Wypadek z 2007 roku to był wyłącznie nieszczęśliwy zbieg okoliczności.

Wrócił pan na miejsce tego straszliwego zdarzenia.

Co więcej, ja nawet znów tam skakałem! To były zawody Pucharu Kontynentalnego. Proszę mi wierzyć, że nie miałem z tym żadnego problemu.

To jednak musiało być dla pana swego rodzaju katharsis.

To akurat prawda. Byłem w Zakopanem również na letnim Grand Prix i pamiętam, jak chodziłem po skoczni z Miranem Tepesem. Patrzyłem na obiekt, myślałem, wyciągałem wnioski. Dałem sobie kilka chwil na to, aby na nowo przywyknąć do tego, co tak kochałem. Ale, kiedy już usiadłem na belce, skok był dla mnie najnormalniejszą rzeczą na świecie. Nie miałem lęku wysokości, pamiętałem, jak się skacze.

Pamięta pan cokolwiek z wypadku?

Od samego rana tego feralnego dnia, nie pamiętam dosłownie niczego. Całą sytuację zobaczyłem dopiero w telewizji. Niewiele pamiętam nawet z pobytu w krakowskim szpitalu. Mam przebłyski momentów, kiedy odwiedziła mnie rodzina i jak byłem przewożony do Pragi. Nie ma to związku z chęcią wymazania swojej przeszłości - byłem bardzo mocno poturbowany, zapadłem w stan śpiączki. To jest powód. Dopiero po wszystkim starałem się połączyć kilka momentów i na ich podstawie wspominać wszystko, co wtedy się zdarzyło. To było jak odtwarzanie filmu. Tyle że to ja grałem w nim główną rolę.

W Krakowie lekarze walczyli o pana życie. Jak ocenia pan opiekę w szpitalu?

Na podstawie przebłysków i tego, jak szybko udało mi się stanąć na nogi, oceniam, że opieka była na wysokim poziomie. Zarówno w Krakowie, jak i potem w Pradze. Po pół roku zresztą wróciłem do Krakowa, aby podziękować lekarzom za ich pracę.

Do skakania wrócił pan jeszcze w tym samym roku. Dziwię się, że nie nadano panu pseudonimu "cyborg".

To prawda, dość szybko się pozbierałem. Zresztą, dzięki temu stałem się prawdziwym celebrytą! Mówiono o mnie nie tylko w Czechach i Polsce, ale w całej Europie. Wszyscy trzymali kciuki i chcieli wiedzieć, co u mnie słychać. Śledzili medialne doniesienia, czekali na jakąkolwiek pozytywną informację ze szpitala. Jeszcze kiedy dochodziłem do siebie, dostawałem mnóstwo maili i listów. To była dla mnie dodatkowa motywacja, aby szybko wrócić na skocznię i w ten sposób podziękować wszystkim, którzy ofiarowali mi dobre słowo.

Niestety, mój powrót nie udał się. Zauważyłem, że kiedy na skoczni zaczynał wiać wiatr, od razu myślałem tylko o nim, a nie o dobrym skoku. Jak wspomniałem wcześniej, nie miałem problemu z tym, aby wyjść z progu, odpowiednio ułożyć się na nartach. Kłopot był jednak w koncentracji, której nie potrafiłem na nowo wypracować. Co to za skok, kiedy myśli się tylko o własnym bezpieczeństwie?

Łomoczące serce i szybki oddech stawały się najmniejszym problemem, kiedy siedział pan na belce.

Akurat, jeśli chodzi o nerwy, nie było z tym żadnego problemu. Wiedziałem, że chcę i muszę skoczyć. Nie byłem jednak w stanie skupić swojej uwagi na tym, jak to zrobić. Myślałem tylko o warunkach pogodowych, a w ten sposób nie dało się budować formy. Bardzo chciałem oddać świetny skok, ale ważniejsze było to, aby bezpiecznie wylądować. Nie potrafiłem tej myśli wyrzucić z głowy. Po jakimś czasie zorientowałem się, że już nigdy sobie z tym nie poradzę. Walka z samym sobą nie miała sensu.

Domyślam się, że w szybkim zakończeniu kariery "pomogła" też córeczka.

Decyzję o zakończeniu kariery podjąłem podczas zawodów Pucharu Kontynentalnego w Velenje i Kranju. Przyszedłem do trenerów między zawodami i powiedziałem, że po konkursach kończę ze skakaniem. Zastanawiałem się nad tym naprawdę długo, gdzieś w tyle głowy miałem kontuzję, jakiej doznałem w Zakopanem. Poza tym, jak pan wspomniał, nie byłem już sam. Na świecie przecież była już moja córka. Rozważyłem wszystkie okoliczności i postanowiłem, że to koniec. Trzeba było iść dalej.

Czym dziś pan się zajmuje?

Pracuję w Klubie sportowym Jedličkova, wspieramy niepełnosprawnych sportowców. Reprezentuję też sportowców startujących w zawodach paraolimpijskich.

Co zmieniło się w pana życiu przez wypadek?

Uświadomiłem sobie, że do wszystkiego, co się robi, trzeba podchodzić w pełni profesjonalnie. Gdyby lekarze nie postarali się o moje zdrowie, do dziś jeździłbym na wózku. Wypadek sprawił, że teraz częściej myślę, "co by było gdyby". Zastanawiam się nad konsekwencjami swoich czynów. To była dla mnie prawdziwa szkoła życia. Przewartościowałem je na nowo. To, co się robi, można wykonywać znakomicie, można też być w tym słabym, ale najważniejsze to liczyć się z efektami. To jest dla mnie nowe pojęcie słowa profesjonalizm. Każdy potrafi bezmyślnie wykonywać swoją pracę. Umiejętność przewidywania konsekwencji, to już umiejętność, którą posiadają nieliczni.

Jan Szturc: Dawid Kubacki może się zbliżyć nawet do Ahonena >>

Kiedy ostatni raz był pan w Polsce?

W zeszłym roku na zawodach Pucharu Świata w Wiśle.

Rozumiem, że przyjedzie pan jeszcze kiedyś?

Jasne, to dla mnie żaden problem! Mam jednak mnóstwo pracy i półrocznego syna. Często oglądam skoki w telewizji, podziwiam, co dzieje się podczas zawodów na waszych obiektach. Cieszę się, że waszym trenerem jest Michal Doleżal. Zawsze był dla mnie mentorem. Jeszcze w Czechach pokazywał mi, jak działają skoki reprezentacyjne, na co powinienem zwrócić szczególną uwagę. To dobry człowiek na właściwym miejscu. Życzę wam powodzenia!

Komentarze (1)
avatar
Szef na worku
23.01.2020
Zgłoś do moderacji
0
1
Odpowiedz
Dobra promocja skoków. Teraz młodzi rzucą się na zapisy do szkółek.