6 stycznia każdego roku miliony Polaków odprawiają dwa rytuały. Wypisują kredą na drzwiach swoich domów litery K, M i B i oglądają finał Turnieju Czterech Skoczni.
Pierwszy zwyczaj ma wielowiekową tradycję. Drugi dopiero 20 lat, ale ten czas wystarczył, by dziś trudno było sobie wyobrazić Święto Trzech Króli bez konkursu w Bischofshofen. Zwłaszcza w ostatnich latach, w których polscy zawodnicy osiągają w niemiecko-austriackiej imprezie spektakularne sukcesy.
- Witam was z miejsca, które na ten jeden dzień w roku staje się stolicą Polski - powiedział David Goldstrom, legenda telewizji Eurosport, gdy w 2018 roku na początku transmisji pokazano morze biało-czerwonych flag. Celna uwaga - kiedy Polakom idzie w turnieju dobrze, wszyscy patrzymy na to, co dzieje się w małym miasteczku położonym niedaleko Salzburga.
Gdy Brytyjczyk wymyślił tę sentencję, turniej wygrał Kamil Stoch, po raz drugi z rzędu. Rok później lwi pazur pokazał Dawid Kubacki. Teraz zanosi się na piąty polski triumf w TCS na przestrzeni czterech lat i na trzecie w karierze zwycięstwo Stocha.
Dla młodszego pokolenia kibiców to on jest największym bohaterem. Dla starszych najważniejszy zawsze będzie protoplasta królewskiego rodu polskich skoczków Adam Małysz. Człowiek, który 20 lat temu rozkochał Polaków w Turnieju Czterech Skoczni. Jego młodsi koledzy swoimi sukcesami pielęgnują tę miłość, pilnują, by uczucie nie wygasło.
ZOBACZ WIDEO: Skoki. Stoch rozkręca się z konkursu na konkurs. "On zawsze ma słabszy początek sezonu"
Jak Turniej Czterech Skoczni wygrywali polscy trzej królowie skoków? Pewnie wciąż dobrze to pamiętacie, bo poza Małyszem mowa o nieodległej przeszłości. Ale do dobrych wspomnień zawsze miło jest wrócić.
Ratlerek wyszarpał wielką dziurę
Grudzień 2000 roku. Apoloniusz Tajner i Piotr Fijas, trenerzy polskiej kadry, jadą razem samochodem. Wracają do domu z Austrii. Ten pierwszy długo zbiera się na odwagę, ale w końcu mówi na głos: "Chyba mamy zawodnika, który wygra Turniej Czterech Skoczni". Wierzy, że Małysz, który na ostatnich treningach przed TCS skakał jak natchniony, nie zgubi doskonałej formy.
Fijas jest bardziej sceptyczny. Najpierw przez kilkadziesiąt sekund analizuje słowa Tajnera. W końcu odpowiada: "Nie martw się. Zaraz są święta, jeszcze się wszystko spieprzy".
Przełom XX i XXI wieku to był czas, w którym sukces Polaka w dyscyplinie bardziej popularnej niż zapasy czy judo wydawał się nierealny. W takich skokach narciarskich biedny Małysz rywalizował z opływającymi w dostatki Niemcami, Austriakami i Norwegami. Oni mieli wszystko, czego potrzebowali, on musiał kombinować. Sport profesjonalny kontra sport z dykty i paździerza. Na logikę zwycięzca w tym zestawieniu jest oczywisty. Ale czasem się zdarza, że logiczne myślenie nie daje dobrej odpowiedzi.
Kiedy na półmetku TCS 2000/2001 Małysz zajmował w klasyfikacji generalnej drugie miejsce, wciąż wśród kibiców więcej było Fijasów niż Tajnerów. Jednak jedni i drudzy przykuci do telewizorów marzyli o sensacji. I dostali to, czego chcieli. W Innsbrucku polski zawodnik ze sztubackim wąsem i kolczykiem w uchu zmiażdżył rywali i został liderem cyklu. W Bischofshofen, 6 stycznia 2001 roku, znów wygrał z ogromną przewagą. Zaczęła się "małyszomania", która miała potrwać ponad dekadę.
Gratulacjom nie było końca. Do Tajnera, którego jeszcze kilkanaście dni wcześniej traktowano jako szalonego optymistę, po konkursie zadzwonił nawet Aleksander Kwaśniewski. Rozmowa wyglądała tak:
- Kwaśniewski przy telefonie.
- Jaki Kwaśniewski? - pyta ze dziwieniem trener Małysza.
- No, Aleksander Kwaśniewski.
- Ale ja nie znam nikogo takiego - dziwi się Tajner.
- Prezydent, panie trenerze!
Dokonanie Małysza sprzed dwóch dekad dobrze opisują słowa innego wybitnego polskiego sportowca, Roberta Korzeniowskiego: - Myśmy byli w Polsce jak te ratlerki - kąsaliśmy, szczekaliśmy, mówiliśmy czego to my nie zrobimy. A świat mówił, że możemy sobie szczekać, ale na razie nas u siebie nie chce. Zrobiłem tak, że chciał.
"Orzeł z Wisły" ugryzł wtedy chyba najmocniej w całej historii polskiego sportu po 1989 roku. Wyszarpał dziurę dla następców, którzy po kilkunastu latach sprawili, że Turniej Czterech Skoczni znów stał się polskim świętem.
Chwile grozy, chwile szczęścia
65. edycję Turnieju Czterech Skoczni Kamil Stoch zaczął doskonale. Był drugi w Oberstdorfie, drugi w Ga-Pa i pierwszy w "generalce" przed austriacką częścią cyklu. Iluzoryczną przewagę 0,8 punktu czający się za jego plecami Stefan Kraft pokazywał na okładce jednej z austriackich gazet odmierzając dłońmi pół metra.
Jak to często w TCS bywa, decydujący miał być Innsbruck i konkurs na Bergisel. Zdradliwej i niewdzięcznej, o czym Stoch przekonał się w serii próbnej przed konkursem. Mocno się poobijał, ale na szczęście był w stanie wystartować w zawodach. Warunki na skoczni były wtedy bardzo trudne, wiatr kręcił, co chwilę zmieniał kierunek. Najlepszy los na tej loterii wyciągnął Daniel Andre-Tande. Stoch był czwarty i stracił prowadzenie w cyklu, ale świadomi okoliczności, wiedząc ilu faworytów tamtego dnia pogrzebało swoje szanse - wśród nich m.in. wspomniany Kraft - przyjęliśmy ten wynik z wielką ulgą.
W Bischofshofen, gdzie pogoda była bardziej sprawiedliwa, Stoch dał już popis. W pierwszej serii był najlepszy, w drugiej przypieczętował zwycięstwo. Tande do końca deptał mu po piętach, ale przed swoim ostatnim turniejowym skokiem źle zapiął jedną z nart, która wypięła mu się zaraz po wyjściu z progu. Norweg klapnął o zeskok na 117. metrze i załamany ukrył twarz w dłoniach. Rozpromienił się dopiero wtedy, kiedy na tablicy wyników zobaczył, że mimo tej katastrofalnej wpadki zakończył cykl na trzecim miejscu. Ale najszczęśliwszy był tego wieczoru Stoch, który w wieku 29 lat, już jako dwukrotny mistrz olimpijski, po raz pierwszy dostał w swoje ręce pięknego złotego orła.
Witaj w klubie, Kamil!
Pierwszy w karierze triumf Stocha w TCS był tylko preludium do tego, czego dokonał rok później. W 66. edycji prestiżowej imprezy polski skoczek walczył z rywalami tylko w dwóch pierwszych konkursach. Potem był już poza ich zasięgiem.
Na Bergisel z walki odpadł jedyny, który mógł Polakowi zagrozić. Richard Freitag w Oberstdorfie i Ga-Pa spisywał się doskonale, ale w obu przypadkach nieznacznie ze Stochem przegrał. W Innsbrucku wiedział już, że doskonałe skoki to za mało, żeby pokonać dwukrotnego mistrza olimpijskiego z Soczi. Że musi zrobić coś więcej, skoczyć na granicę geniuszu z szaleństwem. I to go zgubiło.
W pierwszej serii konkursowej tą granicą było 130 metrów. Wynik byłby rewelacyjny, gdyby Niemiec ustał swój skok. A on upadł, do tego mocno się potłukł. Wstał o własnych siłach. Przez kilka chwil stał jeszcze na dole. Gdy czekał na próbę Stocha, na jego twarzy widać było oszołomienie, frustrację i złość. Wyglądał tak, jakby chciał krzyczeć na cały stadion, wykopać w kosmos przypadkowy przedmiot, z całej siły walnąć pięścią w ścianę. Ale nie mógł, bo wszystkie oczy były skierowane na niego. Zobaczył jeszcze znakomity skok Stocha - też na 130. metr, ale dobrze wylądowany - i poszedł do kolejki. Kilka minut później ogłoszono, że nie wystąpi w serii finałowej.
Po wygranej w trzecim konkursie 66. TCS Stoch nie walczył już o wygraną w cyklu, a o powtórzenie wyczynu Svena Hannawalda, który w sezonie 2001/2002 jako jedyny wygrał wszystkie cztery konkursy. Legendarny rywal Małysza już po Ga-Pa zapowiedział, że stawia piwo każdemu, kto pokona Polaka. Dodał jednak, że jeśli Stochowi się uda, chce być pierwszym, który mu pogratuluje.
Jako że w tamtych dniach na zawodnika z Zębu "nie było gościa" - tak określił to Małysz - Hannawald nie miał komu postawić piwa. Dotrzymał za to danego słowa i po wygranej naszego reprezentanta w Święto Trzech Króli 2018 przeprosił swojego kolegę z niemieckiego Eurosportu Matthiasa Bieleka i popędził ze swojej budki na zeskok. Serdecznie wyściskał Kamila i powiedział "Witaj w ekskluzywnym klubie". - Na razie jest nas w tym klubie dwóch. Wielkiej imprezy to my nie zrobimy - żartował Stoch.
- Nareszcie mogę z kimś porozmawiać, do tej pory mogłem jedynie prowadzić monologi - z gracją poety komentował Hannawald wyczyn polskiego zawodnika. Rok później klub powiększył się do trzech osób, bo od Oberstdorfu do Bischofshofen najlepszy był Ryoyu Kobayashi. A w 2020 roku Turniej Czterech Skoczni znów należał do Polaka.
Przyboczny został królem
Dawid Kubacki nie jechał na 68. Turniej Czterech Skoczni jako faworyt. Jeśli ktoś z polskich zawodników miał wygrać, to raczej Stoch. Jego młodszy kolega przez lata przyzwyczaił się do roli przybocznego rycerza "króla Kamila". I wydawało się, że sam nie jest materiałem na króla. Owszem, pokazał już, że jest zawodnikiem, który w pojedynczych konkursach potrafi dokonywać cudów, ale na dłuższym dystansie nigdy nie zdziałał niczego spektakularnego.
I dlatego kiedy w Innsbrucku usiadł przed dziennikarzami jako lider TCS, po trzecich miejscach w dwóch konkursach niemieckiej części cyklu i drugiej pozycji na Bergisel, mało kto wierzył, że utrzyma tę pozycję. Ale sam Kubacki wierzył w to na pewno. Pewność siebie i luz blondwłosego nowotarżanina były dobrym znakiem. Pokazywały, że na prowadzeniu czuje świetnie, że rola tego, którego inni muszą gonić, bardzo mu odpowiada i dodaje animuszu.
- Byłeś 3. w Oberstdorfie, 3. w Ga-Pa, 2. w Innsbrucku, a w klasyfikacji generalnej jesteś na 1. miejscu - podsumował dokonania Polaka oficer prasowy turnieju. - Widzę w tym ciągu liczb pewien schemat - odparł Polak z szelmowskim uśmiechem. - Będę pracował nad tym, żeby w Bischofshofen dopisać do niego jedynkę - dodał.
Jak powiedział, tak zrobił. To nie Marius Lindvik, którego po wygranych w Ga-Pa i Innsbrucku uważano za mocniejszego, a właśnie Kubacki zdominował rywalizację w Święto Trzech Króli 2020 roku. 143 metry były najlepszym wynikiem pierwszej serii. W drugiej też wylądował najdalej - uzyskał 140,5 metra. Wygrał bezapelacyjnie i wreszcie sam przekonał się ile waży złoty orzeł - nagroda dla najlepszego skoczka TCS, którą wcześniej tylko podziwiał w rękach Stocha.
Piąty triumf na wyciągnięcie ręki
Przed finałem 69. edycji TCS, liderem jest Stoch, a Kubacki zajmuje drugie miejsce. Pierwszy wygrał konkurs w Innsbrucku, drugi był najlepszy w Garmisch-Partenkirchen. Za ich plecami czai się bardzo groźny Norweg Halvor Egner Granerud, ale najbardziej prawdopodobny scenariusz na środę to piąty w historii turniej wygrany przez reprezentanta Polski.
Turniej, o którym będziemy przypominać w kolejnych latach. O tym, jak "słabo pozytywny" wynik testu na koronawirusa Klemensa Murańki o mało nie wyeliminował Polaków z rywalizacji. O natchnionym narodzinami córki Zuzanny Dawidzie Kubackim i jego rewelacyjnym występie w Ga-Pa. O niemiłych słowach sfrustrowanego Graneruda pod adresem Biało-Czerwonych i jego szybkich przeprosinach. Ale przede wszystkim o tym, jak w Święto Trzech Króli w Bischofshofen skoki narciarskie znów sprawiły, że na kilka minut, godzin, dla niektórych może dni, staliśmy się odrobinę szczęśliwsi.
Czytaj także:
Co za słowa Horngachera o Stochu! "To idealny skoczek"
69. Turniej Czterech Skoczni. Kubacki żartobliwie o Stochu. "Cały czas ma farta"