Kibice wchodzili na drzewa, Małysz całował śnieg, a Tajner zjechał z Wielkiej Krokwi. Tak rodziła się legenda Zakopanego

Newspix / PIOTR NOWAK / Adam Małysz całuje zeskok Wielkiej Krokwi po zwycięstwie w 2001 roku
Newspix / PIOTR NOWAK / Adam Małysz całuje zeskok Wielkiej Krokwi po zwycięstwie w 2001 roku

10 tysięcy fanów było pod skocznią już o świcie. W czasie zawodów kibice siedzieli nawet pod progiem i na drzewach. A po zwycięstwie Adama Małysza szczęśliwy Apoloniusz Tajner zjechał głową w dół z Wielkiej Krokwi. Tak rodziła się legenda Zakopanego.

- Jest blisko, ale czy jest wystarczająco? - mówił Włodzimierz Szaranowicz. - Styl był ładny. 123,5 metra, będzie wszystko blisko. Noty po 19,5, może zyskać na notach... Jest pierwszy! - wykrzyknął z ogromną radością komentator Telewizji Polskiej. Akompaniował mu ogłuszający ryk 80 tysięcy kibiców. Ryk euforii po pierwszym zwycięstwie na własnej ziemi najbardziej ubóstwianego sportowca w historii naszego kraju.

Igrzyska ku czci Adama

To nie była zwykła impreza sportowa. To były igrzyska. Prawdziwe Ziimowe Igrzyska Olimpijskie miały się zacząć miesiąc później w Salt Lake City. W trzecim tygodniu stycznia w Zakopanem odbyły się igrzyska ku czci Adama Małysza. Sportowca, który jako pierwszy po upadku komunizmu porwał cały naród.

Styczeń 2002 roku był szczytowym momentem "małyszomanii". Zaledwie rok wcześniej drobny skoczek narciarski wygrał Turniej Czterech Skoczni i od tego czasu nieustannie pokazywał, że Polak może być najlepszy i niezawodny również w popularnej dyscyplinie sportu. Że może bić Niemca, Austriaka i Fina, może być podziwiany na bogatym Zachodzie, a w sporcie i życiu nie jest nam pisany bolesny los Andrzeja Gołoty, poprzedniego narodowego bohatera, choć nie w aż takiej skali.

ZOBACZ WIDEO: PŚ w skokach narciarskich. Co kluczem do sukcesów Andrzeja Stękały? Skoczek zwrócił uwagę na ważny element

I za to ludzie pokochali swojego "Adasia". Milionami zapraszali go co tydzień na niedzielny rosół, niektórzy zaczęli jeździć za nim na wszystkie skocznie świata, choć polski paszport oznaczał wtedy wiele godzin spędzonych na kontrolach granicznych. Ale dopiero Zakopane, pierwszy start "Orła z Wisły" we własnym kraju od czasu eksplozji uwielbienia, miało być miłosną pieśnią dla Małysza.

Cała Polska w Zakopanem

Zaloty były mało subtelne, za to pełne determinacji i prawdziwego uczucia. Na każde zawody, konkursy jak zwykle były dwa, organizatorzy przygotowali po 40 tysięcy biletów. O wiele za mało. W tych dniach można było odnieść wrażenie, że do Zakopanego zjechała cała Polska i nawet 100 tysięcy biletów mogłoby nie wystarczyć. Pod kasami z biletami działy się dantejskie sceny, dochodziło do omdleń, przepychanek, nawet do bójek. Jedni wchodzili na fałszywe bilety. Inni kupili prawdziwe, a mimo to ich nie wpuszczono.

W sobotę, w dniu pierwszego konkursu, kibice zaczęli schodzić się pod Wielką Krokiew jeszcze przed świtem. - Jak porządkowi przyszli o szóstej rano do pracy, na skoczni było już dziesięć tysięcy ludzi, których nie dało się wyprosić. Ile wtedy przyszło kibiców, nawet nie wiem. 60, 70, może 80 tysięcy. Skocznia nie była wtedy ogrodzona, więc ludzie schodzili się ze wszystkich stron. Siedzieli wszędzie - koło progu, na skarpach, na drzewach. Do naszej szatni przyszli chyba wszyscy nasi znajomi z Zakopanego. Stały tam nawet wózki z dziećmi. Zawodnicy nie mogli spokojnie się przebrać - opowiada Apoloniusz Tajner, wówczas trener Małysza, dziś prezes Polskiego Związku Narciarskiego.

- Przez cały ten chaos poszedłem do gniazda trenerskiego bez krótkofalówki, przez dziesięć minut nie miałem łączności z grupą, potem ktoś mi ją w końcu przyniósł - wspomina Tajner.

Anegdota z tamtych czasów głosi, że największy w historii najazd na Zakopane skończył się źle dla okolicznej przyrody. Jako że ludzi przyszło dużo więcej, niż zakładali organizatorzy, nie było szansy na stworzenie odpowiednich warunków sanitarnych. Przenośnych toalet było ponoć za mało, więc część naglonych potrzebą panów musiała wybrać łono natury. Wedle tej opowiastki efekt był taki, że niektóre drzewa w bezpośrednim pobliżu Wielkiej Krokwi uschły niedługo po konkursach.

"Hanni" - wróg publiczny

W punkcie kulminacyjnym było wtedy w Polsce nie tylko uwielbienie dla Małysza, ale też wrogość w stosunku do Svena Hannawalda. Niemiec przed konkursami w Zakopanem przerwał dominację naszego reprezentanta, jako pierwszy w historii wygrał wszystkie cztery konkursy TCS. Bardziej niż zwycięstwami irytował jednak agresywną radością po udanych skokach.

Hannawald jako jedyny był pod Wielką Krokwią wygwizdywany, bo już na przykład jego rodaka Martina Schmitta witano owacjami. W jego kierunku latały też śnieżne "piguły", choć na szczęście żadna go nie trafiła. - Nic z tego nie rozumiem, byłem w szoku. Pierwszy raz w życiu kibice tak mnie wygwizdywali - mówił największy wówczas rywal Małysza po jednym z zakopiańskich konkursów. Na skoczni nieustannie towarzyszyła mu ochrona, przez tłum dla bezpieczeństwa przechodził tylko razem z "Orłem z Wisły", który był oburzony nienawistną postawą części kibiców.

- Jak można się tak zachowywać? Przecież ja jestem szanowany na wszystkich skoczniach - złościł się, gdy na podium sobotniego konkursu Hannawalda powitały gwizdy i wyzwiska. Niemiecki skoczek był w nim drugi, może i dobrze, że przegrał z Finem Mattim Hautamaekim o 0,4 punktu, bo jego zwycięstwo jeszcze bardziej podburzyłoby co mniej rozumnych kibiców. Małysz zajął dopiero 7. miejsce.

Niedziela była dla nas

Po sobocie "Orzeł z Wisły" był mocno rozczarowany. Uważał, że zawiódł kibiców. Ci następnego dnia obudzili go już o 4 nad ranem. Grupa amatorów nocnych przygód pod oknami Centralnego Ośrodka Sportu w Zakopanem śpiewała głośno: "Adam, nic się nie stało". Takie zachowanie mogło jeszcze bardziej zirytować Małysza, ale wywołało u niego zupełnie inną reakcję.

- Poczułem głębokie wzruszenie, wdzięczność dla tych rodaków, którzy może ledwo co wyszli z knajpy i ruszyli prosto na skocznię, żeby tam czekać godzinami na mrozie, a potem dmuchnąć nam pod narty - wspominał po latach.

Niektórzy dmuchali spod samego progu skoczni - zebrała się tam spora grupa kibiców. Zrobiło się niebezpiecznie. - Flagi, które mieli ze sobą ci ludzie, sięgały aż do progu. Walter Hofer (dyrektor Pucharu Świata - przyp. WP SportoweFakty) przerwał konkurs, wysłał mnie do tych kibiców, żebym z nimi porozmawiał. Byli bardzo grzeczni, kiedy ich poprosiłem o zmianę miejsca, wycofali się spod progu i można było skakać dalej - opowiada Tajner.

W niedzielnym konkursie Hannawald znów wysoko zawiesił poprzeczkę. W pierwszej serii skoczył tak dobrze, że jego trener, Reinhard Hess, w geście triumfu odpłacił zakopiańskiej publiczności za gwizdy i z wymalowaną na twarzy wściekłością pokazał w jej stronę zaciśniętą pięść.

Małysz odpowiedział jednak jeszcze lepszym skokiem i prowadził z niewielką przewagą. W rundzie finałowej warunki się pogorszyły, skoki były wyraźnie krótsze. Hannawald uzyskał 125 metrów i objął prowadzenie. Po chwili Małysz wylądował 1,5 metra bliżej.

Pamiętne chwile oczekiwania na końcowe wyniki tak relacjonowała "Gazeta Wyborcza": "Najpierw trybuny Wielkiej Krokwi zagrzmiały jak żywy wulkan, a po lądowaniu Adama Małysza zastygły w niemej niepewności. - Jeeeeeeeeeest! Adam pierwszyyyyyyyy! - zawył spiker, gdy pokazał się wynik Małysza - 262,1 pkt.
(...)

Czekający na to, co się stanie, Hannawald pierwszy podbiegł z gratulacjami. Obaj mistrzowie ukłonili się sobie nisko. Na trybunach w nieprzytomnym ze szczęścia tłumie były łzy i nieustające wiwaty.

W pewniej chwili ktoś rzucił się ze skoczni na zeskok. Poleciał głową w dół, spadł i leżał. Podbiegli do niego ochroniarze. Okazało się, że to trener Polaków Apoloniusz Tajner, tak jak kibice nieprzytomny ze szczęścia".

- Nie wiem, co mnie napadło - śmieje się prezes PZN. - Zrobiłem to ze szczęścia. Schodziłem z Piotrem Fijasem z buli, z buli wskoczyłem na zeskok. Zsuwałem się w dół na plecach, głową w dół. Porządkowi chcieli mnie ustawić do pionu, ale jak poznali, że to ja, dali mi spokój - wspomina swoją spontaniczną radość.

Prezydent też w euforii

Chwilę po zwycięstwie Małysz uklęknął i ucałował śnieg. - Ta ziemia dała mi zwycięstwo, ta ziemia mi pomogła i chciałem jej podziękować. To była większa radość, niż gdy wygrałem rok temu Turniej Czterech Skoczni - tłumaczył przed kamerami swój gest, wciąż ze śladami białego puchu na słynnych wąsach. Euforii, jaką wywołał jego triumf, nie sposób opisać. Dała się jej ponieść nawet obecna na skoczni prezydencka para - Jolanta i Aleksander Kwaśniewscy - która zachowywała się bardzo żywiołowo. A ryk 80 tysięcy ludzi po podaniu końcowych wyników był tak potężny, że słychać go było chyba nawet na Słowacji.

- Było wtedy ogromne zapotrzebowanie na coś, co ogrzeje Polakom serca. Czas przełomu, przemian ekonomicznych i politycznych. Nasi jeździli wtedy pracować na czarno do Austrii i do Niemiec. Kiedy rozmawialiśmy z tymi ludźmi, oni często płakali - zdradza Tajner. - Opowiadali nam, jak to na Zachodzie ich przeganiali, robili na nich obławy. A dzięki Adamowi mogli po weekendzie zapytać szefa Niemca, czy przypadkiem nie wie, kto wygrał skoki w Innsbrucku czy w Bischofshofen. Polak bił Austriaków i Niemców tam, gdzie nasi rodacy często bywali źle traktowani.

Hannawalda Małysz wyprzedził w Zakopanem zaledwie o 0,6 punktu. Notami, bo za stosunkowo krótki skok wszyscy sędziowie dali mu 19,5 punktu. To bardzo nie podobało się Niemcom - popularny tabloid "Bild" napisał, że "Hanni" został oszukany, trener Hess zachowanie sędziów nazwał bezczelnym. Stwierdził też, że zrobiono to celowo, w obawie przed reakcją polskich kibiców na przegraną ich idola z najbardziej znienawidzonym przeciwnikiem. "Bild" swojej publikacji o konkursach dał bardzo wymowny tytuł: "Skoki nienawiści w Zakopanem".

Zmiany, zmiany, zmiany

Dla Małysza pierwsza wygrana na Wielkiej Krokwi była przełomowa - sprawiła, że starty przed własną publicznością przestały w nim wywoływać paraliżujący stres. - Były zastrzykiem dobrej energii. Mogłem przyjeżdżać w Tatry bez formy, a i tak skakałem dalej niż gdzieś indziej. Niósł mnie ten tłum, te trąby. Nie ma nic ważniejszego dla sportowca niż świadomość, że kibice stoją za nim - mówił "Gazecie Wyborczej", gdy kończył karierę jako czterokrotny medalista olimpijski i czterokrotny mistrz świata. W Zakopanem wygrywał jeszcze trzykrotnie. Właśnie tam w 2011 roku odniósł ostatni triumf w karierze.

Zwycięstwo "Orła z Wisły" zmieniło też samo Zakopane. W kolejnych latach organizatorzy byli już dużo lepiej przygotowani na kibicowskie najazdy, skocznię, która w pierwszych latach "małyszomanii" była ruiną, sukcesywnie modernizowano. W pierwszej kolejności ogrodzono ją, co sprawiło, że chaos z 2002 roku już się nie powtórzył.

Dziś tatrzańskie konkursy są ozdobą Pucharu Świata. Sven Hannawald, który festiwalu wrogości doświadczył na szczęście tylko raz, Zakopane i Polaków polubił z wzajemnością szybciej, niż sam się tego spodziewał. Rok później przyjechał z czterema uzbrojonymi ochroniarzami, a był witany jak bohater. Od kilku fanów w ramach przeprosin dostał nawet miskę śnieżek i usłyszał od nich: "Masz Sven. Możesz w nas teraz rzucać, ile chcesz".

Po Małyszu polscy skoczkowie wygrywali na Wielkiej Krokwi jeszcze dziewięciokrotnie. Sam Małysz triumfował ponownie w 2005 (ex aequo z Roarem Ljoekelsoeyem) i w 2011 roku. Także w roku 2011, a potem w 2012, 2015, 2017 i 2020 najlepszy był Kamil Stoch. Z kolei w 2018 roku nasz zespół w składzie Maciej Kot, Stefan Hula, Dawid Kubacki i Kamil Stoch wygrał konkurs drużynowy.

Można się tylko zastanawiać, czy sukcesy Stocha, Kubackiego czy polskiej drużyny byłyby możliwe, gdyby nie bariery, które na początku XXI wieku złamał "Orzeł z Wisły". - Dla następców Adama Niemiec, Austriak czy Norweg to nie są przeciwnicy, z którymi nie da się wygrać, bo wszystko mają lepsze. Są inaczej nastawieni mentalnie. Wiedzą, że z każdym można wygrać - podkreśla Tajner.

Czytaj także:
Polscy kibice nie zawsze dawali dobry przykład. Adam Małysz był oburzony
Puchar Świata w Zakopanem bez kibiców. Adam Małysz apeluje do fanów skoków

Źródło artykułu: