Choć w swojej karierze zdobywał tytuły mistrza Polski i mistrza Europy, dziś rzadko pojawia się publicznie. Po latach sukcesów wrócił do swojego wcześniejszego zawodu i dziś walczy głównie o los swoich podopiecznych z ośrodka wychowawczego w Malborku.
Jarosław Dymek po raz trzeci próbuje zdobyć także mandat radnego Malborka. Były sportowiec się nie poddaje, choć przez problemy z barkami nie może praktycznie podnosić rąk.
Mateusz Puka, WP SportoweFakty: Jeszcze trzy lata temu deklarował pan, że to koniec pana przygody z polityką. Teraz zmienił pan zdanie i walczy o trzecią kadencję w radzie miasta Malborka. Skąd ta zmiana?
Jarosław Dymek, były czołowy strongman świata: Tylko krowa nie zmienia zdania i przez całe życie je tylko trawę. Człowiek dla odmiany ciągle się uczy i zbiera doświadczenia. Nie chcę, by zabrzmiało to jak typowe odwracanie kota ogonem, ale po prostu otrzymałem ofertę od bardzo wartościowych ludzi i mam wielką wiarę, że tym razem uda się zrobić coś dobrego.
Wcześniej próbował pan dwukrotnie i sam dość krytycznie podchodził do swojej aktywności jako radnego. Wyciągnął pan wnioski?
Wcześniejsze dwie kadencje spędziłem jako radny opozycji. To oznaczało, że przez cztery lata nawet nasze najlepsze pomysły były wyrzucane do śmieci bez żadnych merytorycznych argumentów. Nasi konkurenci polityczni robili to dla zasady. To powodowało gigantyczną frustrację i sprawiło, że cztery lata temu miałem dość polityki samorządowej. Dziś znów wierzę, że jest szansa na zrobienie czegoś naprawdę pożytecznego.
A co, jeśli zdobędzie pan mandat radnego z listy Koalicji Obywatelskiej i znów trafi do opozycji?
Nauczyłem się już od innych, że w roli radnego kluczowe jest zaprezentowanie pomysłów mieszkańców w taki sposób, by przekonać najważniejszych lokalnych polityków. To trochę jak poseł w sejmie, który sam nic nie zrobi, ale może wpłynąć na kluczowe osoby i przekonać je do działania. Chcę poświęcić się przede wszystkim sprawom sportu, bezpieczeństwa, a także pomóc trudnej młodzieży i bardziej zintegrować ją z miastem. Chciałbym zapewnić im możliwość pracy i dać lepsze perspektywy.
ZOBACZ WIDEO: Brutalne słowa nt. polskiego pięściarza. "To powinien być absolutny koniec"
Nie mówi pan tego przypadkowo, bo od wielu lat pracuje pan w miejscowym ośrodku wychowawczym dla trudniej młodzieży. To nietypowa praca jak na niedawnego idola sportowej Polski.
Wcześniej prowadziłem sklep z odżywkami, a także miałem swoją siłownię. Ostatecznie sklep zamknąłem wcześniej, a z siłownią poddałem się w czasie pandemii. Nie dość, że to był trudny okres dla przedsiębiorców, to dodatkowo już od dawna nie byłem dobrą reklamą tej firmy. Przez problemy z barkami nie mogłem ćwiczyć, więc całymi godzinami siedziałem smutny w recepcji. Uznałem, że lepiej zrobię, jeśli po latach przerwy wrócę do mojej poprzedniej profesji, czyli pracy wychowawcy młodzieży.
Nie miał pan problemu z powrotem do miejsca, do którego przynajmniej w teorii nigdy miał pan już nie wrócić? Ludzie znają pana przecież jako największego rywala Mariusza Pudzianowskiego.
Przez problemy z barkami nie mogłem być nawet trenerem personalnym, więc nie miałem dużego wyboru. Zresztą ja tego nie traktuję jako porażki. Po powrocie zacząłem studiować resocjalizację, niedawno z kolei ukończyłem studia podyplomowe umożliwiające mi uczenie matematyki w szkołach podstawowych. Cały czas się rozwijam i czerpię z tego dużą radość. Podopieczni mają tyle pomysłów, że ta praca nigdy mi się nie znudzi. Nie mógłbym siedzieć w biurze i zajmować się papierami.
W pana pracy można w ogóle mówić o codziennej satysfakcji?
Do dziś pamiętam, gdy przy bramie ośrodka stanął dorosły facet ze swoim dzieckiem, a po krótkiej rozmowie okazało się, że to mój wychowanek sprzed 15 czy 17 lat. Chciał pokazać dziecku miejsce, dzięki któremu wyszedł na ludzi. Wyściskaliśmy się i długo porozmawialiśmy. Do dziś jestem wzruszony, gdy myślę o tamtym spotkaniu. Moja praca ma sens i potrafi zmieniać ludziom życie.
Domyślam się, że to nie jest łatwe zajęcie.
Dzisiaj wstałem o piątej rano. Muszę dojechać do pracy, obudzić wychowanków i zapewnić im zajęcie aż do rozpoczęcia lekcji w szkole. Później mam kilka godzin, by odespać wczesną pobudkę. Po powrocie ze szkoły znów jest mnóstwo roboty. Często pojawiają się u mnie wyrzuty sumienia, że więcej czasu i uwagi poświęcałem mojej grupie w ośrodku niż własnemu synowi. Niedługo będzie bronił pracę dyplomową na Politechnice Warszawskiej na wydziale energetyki atomowej. Był na stażach w Korei Południowej i Francji, a już teraz zarabia więcej niż ja. To moja duma.
Z jakimi problemami zmagają się pana wychowankowie?
Trafiają do nas nastolatkowie, którzy mieli problemy w szkole, popełniali drobne przestępstwa i nie rokowali zbyt dobrze. Niedawno miałem podopiecznych, którzy w wieku 17 lat mieli skończone zaledwie siedem klas. Trafia do nas sporo dzieciaków po długich okresach przyjmowania używek. Są wymęczeni, jedzą jak opętani i potrafią spać kilka dni. Naszą rolą jest to, by wskazać im właściwą drogę i pokazać, jak wygląda normalne życie.
Oni tego nie wiedzą?
Mówiąc eufemistycznie ich rodzice albo nie poświęcali im zbyt dużo uwagi, albo nie wykazywali się konsekwencją. Efekt jest taki, że nastoletnich podopiecznych muszę uczyć podstawowych czynności jak mycia zębów, prania, prasowania, czy używania antyperspirantu. Najtrudniejsze jest jednak przekonanie do tego, by nie uciekali z ośrodka, a po urlopach wracali do nas na czas. Głód używek jest czasem wielki, ale my każdy przypadek zniknięcia musimy zgłaszać policji, a to potem działa na niekorzyść podopiecznych.
Ma pan duże doświadczenie w swojej pracy. Młodzież faktycznie jest teraz dużo trudniejsza niż jeszcze kilkanaście lat temu?
Gdy przełożeni witali mnie w ośrodku po długiej przerwie, to od razu zapowiedzieli, że dziś nasz ośrodek przypomina bardziej przedszkole. Mieli rację. Kiedyś podopieczni byli dużo bardziej zdemoralizowani niż obecnie. Starsi ludzie dużo narzekają na nastolatków, ale prawda jest taka, że swoim zachowaniem sami pchają ich w złą stronę. Nie uczą ich odpowiedzialności, czy szacunku do starszych, a przez to dzieci często czują się bezkarne.
Pan też nie był aniołkiem. W wywiadach przyznawał pan, że gdyby nie żona, to mógł pan skończyć w więzieniu. Ta perspektywa pomaga w kontaktach z trudną młodzieżą?
Nie robię z siebie jakiegoś guru, ale czasem opowiadam im o moich mrocznych epizodach. W 2004 roku spędziłem pół roku w areszcie pod zarzutem przekazania funkcjonariuszowi policji korzyści majątkowej, w zamian za odstąpienie od czynności służbowych. Próbowano wmówić mi, że przemycałem anaboliki, ale później wycofano się ze wszystkich zarzutów. Swoje jednak w areszcie spędziłem i nie był to przyjemny czas. Wcześniej wiele lat spędziłem na bramkach w klubach, a wiadomo, że tam działa się na pograniczu prawa. Nie jestem z tego dumny. Zdaję sobie sprawę, że w wielu sprawach hamowała mnie moja żona. Wiele jej zawdzięczam.
Jak dzisiaj wygląda pana sytuacja zdrowotna?
Mam gigantyczne problemy z barkami i to do tego stopnia, że ból uniemożliwia mi normalny sen. Praktycznie nie mogę podnosić rąk do góry. Jest tak źle, że naprawdę poważnie obawiam się, że za kilka lat nie będę w stanie podrapać się po tyłku. Moje mięśnie i stawy mają coraz bardziej ograniczone zakresy. Ostatnio zaobserwowałem zapaść, jeśli chodzi o moją sylwetkę. Może to nie jest dobry przykład, ale w dni treningowe zacząłem zażywać mocne środki przeciwbólowe. Wszystko po to, by móc poćwiczyć choćby 1-2 razy w tygodniu. Czuję, że to niezbędne.
Ma pan dopiero 53 lata. Co mówią lekarze?
Z barkami nie da się niestety zbyt wiele zrobić, ale na szczęście poza nimi nie mam większych problemów. Co ważne, w przeciwieństwie do wielu moich kolegów nie mam kłopotów z bólem pleców. Teraz muszę po prostu zacząć spokojnie ćwiczyć dla utrzymania zdrowia. Niestety płacę bardzo wysoką cenę za lata wyczynowego uprawiania sportu. Gdy z bliska obserwuję zmagania nowego pokolenia strongmanów, to już nie potrafię ekscytować się tym tak mocno jak kiedyś. Dziś młodszym kolegom życzę po prostu dużo zdrowia. Do swojej sytuacji się już przyzwyczaiłem i mogę normalnie funkcjonować.
Jak prezentują się ich umiejętności w porównaniu do tego, co wy robiliście kilkanaście lat temu?
Mało kto wie, ale w sezonie wciąż praktycznie co tydzień rozgrywane są w Polsce jakieś zawody strongmanów. Na świecie wszystko poszło do przodu, ale w naszym kraju poziom chłopaków jest mocno zróżnicowany. Współczuję im trochę, bo my dźwigaliśmy walizki 115-175 kg, ale do takich ciężarów dochodziliśmy stopniowo przez lata. Dziś nawet początkujący od razu są rzucani na 130-150 kg. Oby nie przypłacili tego problemami ze zdrowiem. Nie zniechęcajmy jednak nikogo do sportu, może oni będą mieli więcej szczęścia.
Czy lata sukcesów jako strongman uczyniły z pana bogatego człowieka?
Powstało mnóstwo legend, że niby dorobiliśmy się fortun. Prawda jest taka, że budżety większości zawodów były bardzo skromne. Czasem zdarzało się wygrać samochód, ale zwykle zwycięzca zgarniał cztery tysiące złotych, a ostatni zawodnik około tysiąca złotych. My z Mariuszem Pudzianowskim startowaliśmy w sezonie 20-30 razy, więc faktycznie wychodziły niezłe pieniądze, ale absolutnie nie takie, by odłożyć duże kwoty. Inni zawodnicy mieli problemy, by w ogóle pokryć koszty przygotowań i dojazdu na zawody. Paradoksalnie lepiej zarabialiśmy na wizytach podczas wyjazdów integracyjnych wielkich korporacji, czy mów motywacyjnych. "Pudzian" od zawsze miał smykałkę do interesów i dobrze inwestował te pieniądze. U mnie rozchodziły się na bieżąco, a dziś muszę pracować, by opłacić rachunki. Nie narzekam jednak, bo naprawdę mam fajne życie.
Dużo mówiło się o waszym konflikcie. Jak dziś wyglądają wasze relacje? Podajecie sobie dłonie na przywitanie?
Podajemy sobie, choć przez lata zapierałem się, że nie będę tego robił. Ostatecznie uznałem, że jeśli ktoś zaprasza nas na jakieś wydarzenie, to byłoby nieelegancko, gdybym zaczął manifestować swoją niechęć do niego. Powiedzmy więc, że witamy się, ale przyjaciółmi nie jesteśmy.
Poszło o pieniądze?
Mariusz jest specyficznym gościem, a nikt ze środowiska nie chce głośno mówić o nim źle, bo wiadomo, że byłoby to odebrane jako atak na całą naszą dyscyplinę. Mariusz wyrządził jednak ogromną przykrość mojemu przyjacielowi, gdy ten był w szpitalu. Zresztą to był nasz wspólny przyjaciel. Zrobiła się afera, a szczegóły były dużo dramatyczniejsze. Od tego momentu nasze relacje już na zawsze uległy pogorszeniu.
We wcześniejszych wywiadach wspominał pan legendarną już oszczędność Mariusza Pudzianowskiego. To prawda?
Takiego go poznałem i wszyscy w środowisku akceptowali tę cechę. On taki po prostu był. Gdy reszta chłopaków wykładała pieniądze na imprezy, to Mariusz chował wygrane pieniądze. Czasem musieliśmy sporo dyskutować, by wyprostować pewne sprawy finansowe związane choćby z organizację naszych wspólnych imprez. Akceptowałem jednak tę cechę i dogadywaliśmy się przez lata bez większych problemów.
Rozmawiał Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty
Czytaj więcej:
LM. Lewandowski przybił pieczątkę
Uczeń Karkosika załatwił już 500 mln złotych