Kiedyś wygrywał z Mariuszem Pudzianowskim, dziś nie może podnieść ręki

Newspix / GRZEGORZ MICHALOWSKI / Dymek i Pudzianowski podczas zawodów w 2005 roku
Newspix / GRZEGORZ MICHALOWSKI / Dymek i Pudzianowski podczas zawodów w 2005 roku

Nie tak dawno jego rywalizację z Mariuszem Pudzianowskim śledziły miliony Polaków. Po wspaniałej karierze Jarosław Dymek musiał ułożyć swój świat z dala od błysku fleszy i poza wielkim sportem.

W tym artykule dowiesz się o:

Był mistrzem Polski, mistrzem Europy, drużynowym mistrzem świata w parze z Mariuszem Pudzianowskim i jednym z czołowych zawodników globu indywidualnie. W rozpalającej wyobraźnię Polaków rywalizacji strongmanów to właśnie on był tym "walczakiem", który nigdy nie odpuszcza. I za to pokochali go kibice. Dziś Jarosław Dymek zawodowo pomaga młodzieży, gdzie - tak jak za czasów strongmanów - walczy o lepszą przyszłość swoich wychowanków.

Artur Mazur, WP SportoweFakty:  Kiedyś był pan gwiazdą, a dziś jest w cieniu.

Jarosław DymekTo duży komplement, ale twardo stąpam po ziemi. Nawet jak byłem gwiazdą, to ja ją raczej udawałem. Mówiąc żartem: jakoś żyję, więc można mnie nazwać żywą legendą. Taki już jest los sportowców, że na pewnym etapie muszą ułożyć życie na nowo. Mnie też to dopadło. Kiedy odeszli wielcy sponsorzy, najpierw z telewizji zniknęła moja twarz, później pojawiły się problemy, przez które musiałem się usunąć z czynnego sportu. Pracuję w ośrodku wychowawczym dla młodzieży, żona uczy w szkole, a syn studiuje. Już nie jestem Jarkiem Dymkiem sprzed lat.

Czy zdarza się, że ktoś pana zaczepia na ulicy, prosząc o zdjęcie?

Zdarza się, ale rzadziej. Zapuściłem brodę, więc może w tym tkwi problem. A mówiąc poważnie, od lat mojej świetności minęło całe pokolenie. Jeden z moich wychowanków zorientował się ostatnio, kim jestem i wypalił: panie Jarku, ma pan pozdrowienia od mojej babci, która zawsze oglądała zawody z pana udziałem i trzymała kciuki. Zatkało mnie. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Rzuciłem tylko: chłopie, mogłeś skłamać i powiedzieć, że to mama pozdrawia, a ty mi z babcią wyjeżdżasz. To mi tylko uświadomiło, na jakim etapie życia się znalazłem.

Jak pan sobie radził z rozpoznawalnością w szczycie kariery?

Cieszę się, że w tamtych czasach nie było smartfonów. Chyba nie wychodziłbym z domu. Kiedy pokazywałem swój pysk na antenie TVN-u i zagranicznych stacji, rozpoznawalność była ogromna. Pamiętam, jak pojechałem z żoną i 5-letnim synem nad morze. Po godzinie pozowania do zdjęć, czułem się jak wieloryb wyrzucony na brzeg. Byłem na tej plaży zjawiskiem, a kolejka nie miała końca. Kto miał aparat, cykał zdjęcie, inni przychodzili po autograf ze skrawkiem gazety znalezionej na plaży. Musieliśmy się ewakuować i to biegiem.

Bawił się pan nawet w politykę.

Przez dwie kadencje byłem radnym w Malborku. Za pierwszym razem poproszono o start mnie i Agnieszkę Cegielską, tę pogodynkę z TVN-u i byłą Miss Polski Nastolatek. Mówili na nas "piękna i bestia". Kompletnie nie wiedziałem, o co tam chodzi. Ograniczałem się do podniesienia ręki, kiedy trzeba było to zrobić. W drugiej kadencji byłem bardziej świadomy, ale byłem tłem w koalicji, którą stworzyliśmy. Dopiero po tych dwóch kadencjach zrozumiałem, na czym to polega. Ale rzuciłem politykę.

Czy jest coś, czego pan żałuje? Coś, co mógłby pan zrobić w trakcie kariery inaczej?

Żałuję tylko tego, że strongman trafił do Polski tak późno. Długo szukałem dyscypliny dla siebie. Było karate, po tym jak w ciągu tygodnia 21 razy obejrzałem "Wejście Smoka", później pojawiła się kulturystyka i studia na AWF-ie. Do strongmanów trafiłem w wieku 29 lat. W zasadzie uczyłem się tego sportu na zawodach i robiłem wszystko "na pałę". Gdybym zaczął wcześniej, myślę, że osiągnąłbym więcej. Być może wylądowałbym w MMA, bo ze sportami walki miałem styczność.

Które z trofeów daje panu największą satysfakcję?

Jestem trochę roztargnionym człowiekiem. Wiem, że całe poddasze jest wypełnione pucharami, ale które trofeum jest za co, już nie wiem. Największe emocje wciąż budzi wygranie Pucharu Polski tydzień po tym, jak "Pudzian" zdobył swoje pierwsze mistrzostwo świata. On w Malezji wygrał, ja byłem siódmy. Kiedy wróciliśmy do Polski, "Pudzian" był pewny, że nie będzie miał z kim przegrać. I przegrał ze mną o pół punktu. Wtedy łzy pojawiły się nie tylko w oczach moich, ale i moich przyjaciół. Ten sukces pozwolił mi też oddzielić ziarna od plew. Przekonałem się, kto się chce ogrzać w blasku lampy, a kto jest gotów stanąć za nią murem i dmuchać, żeby wzniecić ogień. Ale nie tylko to utkwiło w mojej pamięci.

Co jeszcze?

Zawody były rozgrywane blisko rodzinnej miejscowości Mariusza - jak ja to określam: w "Pudzianowie". Wszystko odgrywało się na plaży. Mariusz przywiózł całą wioskę z sołtysem na czele dwoma autobusami. Wielki festyn. Do wygrania był samochód. Wiadomo, kto miał być królem tej imprezy. Skończyło się tak, że to ja zgarnąłem auto, a na koniec wszyscy zawodnicy musieli mnie z tego piachu wypchnąć, bo inaczej nie mógłbym wyjechać. I "Pudzian" też pchał, ale nie było mu w smak. Później już zawsze miałem satysfakcję, jak zaczynał "huczeć" i mnie podgryzać. Wtedy mu przypominałem, jak mnie w "Pudzianowie" z piachu wypychał. Od razu się uspokajał.

Zakończył pan karierę w 2010 roku. Czy powodem były kontuzje?

Kontuzje to jedno. W trakcie kariery zerwałem dwa bicepsy w ciągu dwóch lat. Musieli mi je przyszywać do kości. Poważna sprawa. Ale za każdym razem wracałem silniejszy. W 2010 roku zbliżałem się do "czterdziestki" i zauważyłem, że ci, z którymi wygrywałem bez wysiłku, zaczęli mi deptać po piętach. Tak naprawdę to wiek zaczął mnie gonić. Rywalizację strongmanów można porównać do przedłużonego sprintu na 300 m. Różnica jest taka, że żaden sprinter nie biega tylu dystansów jednego dnia, a my musieliśmy odbębnić te sześć konkurencji. Niewielu widziało, co się działo w cieniu namiotów.

Co takiego?

Musieli mnie przywracać do życia tlenem. Czasem mdlałem i trzeba mnie było cucić. Zacząłem balansować na granicy. Od dramatu dzieliło mnie niewiele. Jak śpiewał Perfect: "Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść". Zrobiłem to w dobrym momencie, bo oprócz problemów fizycznych pojawiły się te mentalne.

Jakie?

Z niewolnika nie ma pracownika. Do pewnego etapu czekałem na ten trening, to była pasja, całe moje życie. W ostatnim roku kariery trening stał się zwykłą pracą. Straciłem gdzieś tę energię i przestało mi się chcieć. Wiedziałem, że trzeba kończyć.

Czy łatwo było się pozbierać po zakończeniu kariery?

Mam bardzo rozsądną żonę. Gdyby jej nie było, pewnie bym już nie żył, albo wylądowałbym w więzieniu. Ona potrafi mnie zdyscyplinować. Na pewnym etapie kupiłem i wyremontowałem dom. Rozwinąłem biznesy: sklep i siłownię. Niestety, ostatni lockdown je zabił i musiałem się ich pozbyć. Ale nie rozstałem się ze sportem tak do końca. Zająłem się sędziowaniem, prowadzeniem i organizacją zawodów. Złapałem "flow" i potrafię poprowadzić zawody z mikrofonem. Wróciłem też do resocjalizacji i zrobiłem studia podyplomowe. Na szczęście nie mam kredytów i wygórowanych potrzeb, dlatego do życia wystarcza mi normalna pensja w ośrodku wychowawczym i możliwość dorobienia do wypłaty. Biedy nie klepię.

Czy okres tuż po zejściu ze sceny był trudny mentalnie?

Nie, przestawiłem się dość szybko. Większym problem okazało się zdrowie, które zaczęło się sypać rok, dwa, trzy po zakończeniu kariery. Człowiek przez całe życie dźwigał te ciężary, a tu nagle przyszła kontuzja mięśnia piersiowego, który się zwyczajnie urwał. Potem posłuszeństwa odmówił mi prawy bark. Nie jestem w stanie normalnie podnieść ręki do góry. Konsultowałem to z najlepszymi lekarzami. Stwierdzili, że będę się już z tym musiał męczyć do końca życia. Taki los sportowca. To frustruje. Dziś nie mogę sobie normalnie pójść na siłownię i przerzucić trochę żelastwa. Dlatego spełniam się w inny sposób, żeby znaleźć równowagę.

Czy własna siłownia była dochodowym biznesem?

Kokosów nie było, ale to było miejsce, które miało być dla mnie sposobem na spokojną emeryturę. Sala nie była duża - dwieście metrów kwadratowych. Nie było też możliwości do rozwoju. Lockdown tylko przyśpieszył decyzję o sprzedaży. Ale pozbyłbym się jej również bez względu na restrykcje.

Na zdjęciu: Jarosław Dymek
Na zdjęciu: Jarosław Dymek

Dlaczego?

Przestałem być reklamą i magnesem dla tej siłowni. Sam to zauważyłem. Nie mogłem trenować, a musiałem tam być i pracować. To mnie mocno frustrowało. Nagle z idola stałem się takim gburem, który siedzi za ladą, bawi się telefonem i z zazdrością patrzy na tych, którzy ćwiczą. Musiałem się usunąć w cień i odejść. Na dodatek ten biznes nie był na tyle dochodowy, żebym mógł kogoś zatrudnić.

Zapłacił pan ogromną cenę za dźwiganie żelastwa.

Mój mentor i wielki strongman Svend Karlsen zawsze powtarzał, że w każdej najgorszej rzeczy trzeba się doszukiwać pozytywnych aspektów. Może ten bark był ostatnim ostrzeżeniem, żebym sobie dał spokój z tym żelastwem. Gdybym tego nie zrobił, mógłbym sobie zniszczyć kręgosłup i kolana. Wtedy dopiero byłby dramat. Dziś mogę normalnie funkcjonować, nie licząc tej ręki. No i mam robotę, która daje mi dużą satysfakcję.

Jest pan wychowawcą w ośrodku dla trudnej młodzieży.

To jedyna zawodowa praca, jaką w życiu wykonywałem. Rozpocząłem ją po studiach, ale po kilku latach przerwałem ze względu na karierę w strongmanie. Wróciłem w listopadzie 2019 roku. W naszym ośrodku przebywają chłopcy, którzy nie chodzili do szkoły, popełniali drobne przestępstwa, ale nie te ciężkie. Nie jest to "poprawczak". Zabieramy tych chłopaków ze środowisk, w których mieli złe wzorce, i chcemy nauczyć normalnego życia. Budzę ich rano, później gimnastyka, odprowadzam ich do szkoły w tym samym budynku. A po szkole jestem dla nich kaowcem: spędzamy czas wolny, idziemy na boisko, spacer, kajaki, odrabiamy lekcje, sprzątamy swoje otoczenie, kolacja, film i idziemy spać.

Jak się pracuje z taką młodzieżą?

Hukiem i krzykiem nic się nie da osiągnąć. Trzeba być dla tych chłopaków autorytetem. Wtedy pracuje się lekko. Jak się ma problemy z samym sobą, oni od razu to dostrzegają, bo są świetnymi obserwatorami. Potrafią odnaleźć słabe ogniwo bardzo szybko. Trzeba być stabilnym i konsekwentnym: z jednej strony zło, z drugiej dobro, i nie ma drogi pośrodku. Praca z nimi to ciągłe wyzwanie, ale ja to lubię. Trochę przypomina mi to rywalizację w sporcie: jest smak zwycięstwa i gorycz porażki.

Na czym polega porażka?

Są takie sytuacje, kiedy wydaje się, że coś zaczyna ci fajnie wychodzić, że ktoś, z kim się pracuje, łapie kontakt. I wtedy przychodzi wyjazd na święta, ferie lub wakacje. Po takiej przerwie zdarza się, że jakiś chłopak nie wraca, albo wraca i widać, że ćpał przez dwa tygodnie, bo aż mu krew leci z nosa i jest blady. Wtedy wiem, że przegrałem, że cała moja praca poszła na marne.

Kiedy ostatnio poczuł pan się zwycięzcą?

Przed wakacjami tego roku. Nagle ktoś się zaczął dobijać do drzwi ośrodka. Ale to nie był chłopiec. Okazało się, że to był już pan z kilkuletnim dzieckiem. Mój wychowanek sprzed 20 lat i to jeden z tych krnąbrnych. Przyszedł pokazać synowi miejsce, dzięki któremu ma swój własny biznes, rodzinę i normalne życie. Rzuciliśmy się sobie w ramiona. To była jedna z najwspanialszych chwil w życiu.

Trudno było wrócić do pracy w resocjalizacji po tylu latach?

Dzisiejsza młodzież jest zupełnie inna. Są chłopcy, którzy stale muszą przyjmować leki psychotropowe. Muszę się zmagać z różnymi niełatwymi sytuacjami. Rok temu mocno zaburzony chłopak wstał w bardzo złym humorze. Nie chciał iść do szkoły i próbował rozbijać całą robotę. Próbowałem jakoś go przekonać i wtedy wyzwał mnie od najgorszych na oczach całej grupy. Klął, na czym świat stoi. Nikt nigdy mnie tak nie wyzwał. Musiałem zachować zimną krew i tak poukładać tę sytuację, żeby to on zrozumiał, że zrobił źle. W takich sytuacjach nie można odpowiedzieć agresją, bo to byłaby porażka.

Czy strongman jako dyscyplina też przegrał? Dlaczego zawodnicy dziś nie są idolami jak pan i Pudzianowski kiedyś?

Bo wtedy strongman był czymś nowym, powiewem świeżości, czymś z Zachodu. Kiedy w Polsce pojawiły się pierwsze dekodery i można było obejrzeć coś innego niż "Jedynkę" i "Dwójkę", oglądałem rywalizację gości, z którymi później rywalizowałem. Oni wydawali mi się herosami, półbogami. I to się później przeniosło na nas. Przecież my podnosiliśmy samochody, przeciągaliśmy samoloty i ciężarówki. To się wydawało nieosiągalne dla normalnego człowieka. Polacy odnosili sukcesy w tym sporcie, a "Pudzian" był dominatorem. Mieliśmy swoje pięć minut, byliśmy pokazywani w mainstreamowych mediach.

Jest taka teoria, że ta dyscyplina skończyła się wraz z odejściem "Pudziana". Zgadza się pan z nią?

Kiedyś rozmawiałem z bratem Mariusza - Krystianem, który powiedział takie zdanie: Jarek, słuchaj, on jak odpadł z "Tańca z Gwiazdami", to uważał, że go oszukali. "Pudzian" jest przekonany o swojej wielkości i wyniki w sportach siłowych to potwierdzają, ale nie dlatego dyscyplina straciła na znaczeniu. Strongman skończył się wtedy, kiedy wycofał się wielki sponsor z branży piwowarskiej. Oni budowali markę piwa na rywalizacji strongmanów, ale nie trafili ze smakiem trunku. Faceci, którzy sięgnęli po to piwo, nie wracali do niego, bo smak był raczej skierowany do kobiet. Dlatego browar zrezygnował z pompowania kasy w dyscyplinę. Mniejsi sponsorzy nie byli w stanie udźwignąć kosztów zorganizowania wielkiej produkcji i wtedy też odeszła telewizja TVN. Wraz ze zniknięciem wielkiej telewizji, strongmani zniknęli z ogólnej świadomości. Odszedł też "Pudzian", ale on też zdawał sobie sprawę z tego, że inni zaczynają mu deptać po piętach. Zdarzało mu się przegrać, a pamiętajmy, że w czasach świetności nie miał sobie równych.

Ale chyba była satysfakcja, że był ktoś taki jak Jarek Dymek, który nigdy nie odpuszczał w rywalizacji z "Pudzianem".

To w Polsce napędzało rywalizację sportową. Nie było takiej sytuacji jak w skokach, czyli "Małysz i długo nikt". W strongmanie liczyło się kilka osób i nigdy tak do końca nie było wiadomo, kto wygra. Było duże prawdopodobieństwo, że wygra "Pudzian", ale nikt nie był tego pewien.

Co pan czuje, kiedy pan wchodzi na poddasze z trofeami?

Bardzo dobrze się tam czuję. Rozwiesiłem hamak, mam wygodne fotele, komputer. Lubię tam spędzać czas, bo wiem, że w życiu miałem swoje pięć minut. Ale to obecne życie wcale nie jest gorsze.

Źródło artykułu: