Trenował z najlepszymi w Europie, a teraz szkoli talenty w Kazachstanie

Materiały prasowe / Archiwum zawodnika / Bartosz Such (z prawej) szkoli Kazachów
Materiały prasowe / Archiwum zawodnika / Bartosz Such (z prawej) szkoli Kazachów

Długą drogę przebył podczas swojej pingpongowej drogi Bartosz Such. Najpierw występował jako zawodnik, a obecnie przebywa w... Kazachstanie, gdzie szkoli tamtejsze talenty.

W tym artykule dowiesz się o:

Redakcja PZTS: Rozpoczynają się indywidualne mistrzostwa Europy w Monachium. Jakie są pana najprzyjemniejsze trzy momenty związane z występami w reprezentacji Polski?

Bartosz Such: Jeśli mam wskazać trzy, to z pewnością dwa związane będą właśnie z mistrzostwami kontynentu. W 2007 roku w Belgradzie, po świetnej grze, zdobyliśmy brązowy medal drużynowych ME, a ja byłem w składzie z Lucjanem Błaszczykiem, Danielem Górakiem oraz rezerwowymi Jakub Kosowskim i Pawłem Chmielem. Wygraliśmy m.in. z Rosją, a o medal pokonaliśmy mocną Austrię bez straty punktu. W półfinale przegraliśmy z późniejszym triumfatorem Niemcami, ale po bardzo zaciętych wszystkich pojedynkach.

Natomiast w juniorach, kilka lat wcześniej, dwukrotnie z kolegami zdobyliśmy tytuł drużynowych mistrzów Europy, a w singlu byłem drugi. To były znakomite rezultaty.
I wreszcie trzecie wydarzenie, otóż na Pro Tourze w Danii pokonałem Austriaka Wernera Schlagera, dla którego był to pierwszy turniej po wywalczeniu mistrzostwa świata w singlu. W 2003 roku w Paryżu ograł najlepszych Azjatów, a później przegrał ze mną, zaledwie 20-letnim zawodnikiem.

ZOBACZ WIDEO: Messi haruje na początku sezonu, a żona?! Te zdjęcia robią furorę

Cofnijmy się do... poprzedniego wieku. W 1999 roku w wieku 16 lat został pan srebrnym medalistą MEJ. To była "przepustka" do dorosłego tenisa stołowego?

Tak, zdecydowanie, odpowiedź jest twierdząca. Po awansie do półfinału zatelefonował Marcin Kusiński, doświadczony zawodnik seniorskiej reprezentacji. Kadra była wtedy w Brzegu Dolnym, gdzie trenowali Lucjan Błaszczyk, Tomasz Krzeszewski, Michał Dziubański, Piotr Szafranek i "Kusy". Same tuzy. I oni zainteresowali się sukcesem dużo młodszego kolegi. Zrozumiałem, że dzieje się coś niesamowite, że jestem w finale mistrzostw Europy U-19, mimo że miałem 16 lat.

W meczu o medal gładko pokonał Węgra Petra Fazekasa, a w półfinale strasznie biłem Bojana Milosevicia z dawnej Jugosławii. W pierwszym secie prowadziłem 16:4, w drugim 17:3. To były stare czasy, grało się do 21 punktów. A o złoto zmierzyłem się z Duńczykiem Michaelem Mazem. Przed meczem pytałem trenera: jak mam rywalizować z kimś, kto w lidze niemieckiej gra debla z moim idolem Władimirem Samsonowem? Miałem wtedy plakat Białorusina w domu. Niesamowitym przeżyciem była możliwość grania z Duńczykiem. Przegrałem, ale i tak byłem zadowolony.

Którzy trenerzy mieli największy wpływ na pana sportowy rozwój, począwszy od rodzinnego Brzegu Dolnego?

Pierwszym trenerem był Władysław Chrabąszcz, a w drużynie młodzików grałem m.in. ze starszym o 2 lata bratem Błażejem. To dzięki niemu zdobyliśmy mistrzostwo Polski młodzików, ja tylko pomagałem w deblu. Błażej był dużo lepszy, zresztą to dzięki niemu zacząłem trenować tenis stołowy. Kiedy przeszedłem do Odry Księginice opiekę nad nami przejął Marek Chrabąszcz, syn poprzedniego szkoleniowca. Tam mieliśmy wielu starszych sparingpartnerów, co nam, młodym chłopakom, bardzo pomogło w doskonaleniu umiejętności. W pewnym momencie dostrzegł mnie trener-legenda Leszek Kucharski i zaproponował przejście do ośrodka PZTS w Gdańsku.

Nie było to łatwe, gdyż swoją grupę miał silny rocznik 1982, a z mojego 1983 nie było nikogo. Chodziło o szkołę, o indywidualny tok nauczania, o opłaty za taką formę edukacji. Na szczęście pomógł prezes Odry Jerzy Wieczorek, który był wójtem gminy Miękinia. Trafiłem pod skrzydła Kucharskiego i Jarosława Kołodziejczyka, co było dobrym rozwiązaniem. Co ciekawe, z Leszkiem Kucharskim graliśmy później razem w Odrze.
Bardzo i w sporcie, i prywatnie pomógł mi Lucek Błaszczyk. Zabraknie mi życia, aby mu za wszystko podziękować. A jeśli chodzi o kolejnych trenerów, którzy dokładali cegiełki do moich sukcesów byli nimi szkoleniowiec naszej reprezentacji Stefan Dryszel oraz w Niemczech Chorwat Mario Amiżić i Chińczyk Chen Zhibin.

Po erze Błaszczyk-Krzeszewski, czyli pingpongistów z rocznika 74, wydawało się, że przyszłością krajowego tenisa stołowego będą zawodnicy urodzeni w 1982 i 1983 roku. I faktycznie tak było przez pewien czas.

Faktycznie, było wielu znakomitych tenisistów stołowych urodzonych na początku lat 80., część z nich dalej występuje w superlidze, mimo że już mają po 39-40 lat. Wszystkich nie sposób wymienić, ale byli to Górak, Kosowski, Szymański, Godlewski, Makowski, Matuszewski i inni. Z jednej strony bardzo dobrze się dogadywaliśmy, z a drugiej rywalizacja między nami sprawiała, że każdy chciał być jeszcze lepszy. I tylko należy żałować, że Wang Zeng Yi, też rocznik 83, trochę później przyjechał z Chin do Polski. Bo bylibyśmy jeszcze groźniejsi dla całej Europy.

Bartosz Such (z lewej), fot. archiwum zawodnika
Bartosz Such (z lewej), fot. archiwum zawodnika

Które mecze w Lidze Mistrzów wspomina pan najlepiej? Odra była pierwszym polskim klubem w elitarnych rozgrywkach.

W hali w Brzegu Dolnym gościliśmy m.in. belgijski klub Charleroi i niemiecki Gonnern, a w ich składach Jean-Michel Saive, Władimir Samsonow, Timo Boll i Joerg Rosskopf. Dla mnie to było nobilitacją i podwójną satysfakcją móc rywalizować na oczach rodziny i znajomych w Lidze Mistrzów. Z "Wandżim" i "Kusym" wygrywaliśmy niektóre pojedynki i radość była wielka, a nasze przyjaźnie przetrwały do dziś. Mnie było miło, bo okazało się, że zagraniczni trenerzy dostrzegli Bartosza Sucha... Byłem takim zawodnikiem, który lubił presję, grę w obecności wielu kibiców i najlepiej jeszcze wspierających przeciwnika. To wszystko pozytywnie mnie nakręcało.

Miał pan okazję grać i w lidze niemieckiej, i francuskiej.

Wspaniałym doświadczeniem były treningi w Duesseldorfie, jako zawodnik słynnej Borussii, oraz w Grenzau, gdzie trenowałem będąc graczem francuskiego Pontoise Cergy. To znów zasługa Lucka Błaszczyka, że mogłem tam ćwiczyć, a tylko na mecze latać do Paryża. Najlepszy ośrodek miała Borussia, a w pierwszym składzie Czech Petr Korbel, Niemiec Christian Suess, Holender Danny Heister, Japończyk Jun Mizutani i ja.

Poza nami było mnóstwo pingpongistów "dochodzących", a w tej grupie Kuba Kosowski i Filip Szymański, który z nami często trenowali. Oddzielny team mieli Japończycy, Kishikawa, Sakamoto, Takakiwa. To chyba wtedy osiągnął swój najwyższy poziom. Kiedy jechałem na Pro Tour, byłem tak pewny siebie, że mogłem grać z każdym. W Duesseldorfie nauczono nas, że zawodnik ma się zajmować tylko treningiem i przygotowaniem meczów, wszystko inne nie jest na jego głowie. Możemy cały czas korzystać z niemieckich wzorców.

Pańskim "znakiem firmowym" był zawsze backhand? Na kim się pan wzorował?

Myślę, że do dziś potrafię zagrać dobrą piłkę backhandem. Nie chcę urazić żadnego z trenerów, ale chyba po prostu miałem sporo talentu i nauczanie przychodziło mi łatwo. Tam popatrzyłem, gdzie indziej coś usłyszałem i zaraz potrafiłem wcielić to do własnej gry. Paradoksalnie jednak najlepsze pojedynki rozgrywałem, kiedy musiałem dużo uderzać forehandem.

Rywali znając moje atuty nie grali mi do backhandu i... mocno się dziwili, bo ja solidnie cisnąłem i drugą stroną rakietki. A co do drugiej części pytania, w młodości podobała mi się gra Belga Saive’a, choć to nie było kompletnie mój styl, czyli forehand i bardzo dobra praca nóg. Potem oglądałem występy Samsonowa, który miał niesamowite czucie piłki. Ja podobny stylowo nie byłem do nikogo, miałem swój styl. Oczywiście podziwiałem mistrzów tenisa stołowego, np. Szwedów Waldnera i Perssona.

W polskiej Lotto Superlidze też rywalizował pan z wieloma wysokiej klasy zawodnikami.

Z różnymi drużynami siedem razy sięgnąłem po mistrzostwo Polski i raz wygrałem indywidualnie. Rywali miałem zawsze silnych, wspomnianych Błaszczyka, Wanga, Góraka, Kosowskiego i innych. Szczególnie miło wspominam IMP w 2011 roku. Wygrywałem mecz po meczu, a w półfinale spotkałem się z Luckiem, którego pokonałem 4:3. W finale zaś triumfowałem z Wandżim 4:0. W deblu miałem kiedyś złoto z Kusińskim. Były głosy, że nie pasujemy do siebie w grze podwójnej, a jednak to my zwyciężyliśmy.

Od ponad roku pracuje pan jako trener w Narodowym Centrum Treningowym Kazachstanu w Karagandzie.

Potrzebowałem zmiany i nowego otoczenia, więc zbytnio nie wahałem się. Grający kiedyś w Polsce Dima Pieriewierziew powiedział mi wszystko, co chciałem wiedzieć i wsiadłem w samolot do Nur-Sułtanu, wcześniej znanego pod nazwą Astana. Trafiłem do ośrodka sportowego spełniającego najwyższe międzynarodowe standardy i dysponującego halą z 18 stołami. Na miejscu jest także zaplecze medyczno-rehabilitacyjne i konferencyjne.

Mam sporo pracy w Karagandzie, ale bywam też na turniejach w wielu miejscach Europy, ostatnio też w Afryce. Mimo wszystko udało mi się trochę zwiedzić Kazachstanu. Ogromny kraj, mnóstwo stepów, ale miasta są piękne, zwłaszcza Ałmaty (wcześniej Ałma-Ata). Zakochałem się w tym miejscu od pierwszego wejrzenia. Dawna stolica położona jest w otoczeniu gór, w dolinie, świetny klimat, dużo zieleni. Polecam nie tylko Ałmaty do zwiedzenia w Kazachstanie.

Czytaj także:
Za nami losowanie pucharów. Polskie kluby ponownie wśród najlepszych
Natalia Bogdanowicz przed nowym wyzwaniem. Bohaterka ME Kadetów zagra w lidze z mężczyznami

Źródło artykułu: