Sukcesem tym większym, że przeciw Polsce w pokonanym polu od piątku do niedzieli znalazła się, i to na własnej ziemi, Wielka Brytania. Oprócz Wimbledonu i Andy'ego Murraya (Szkota nacjonalisty) podwładni królowej Elżbiety II nie mogą się wprawdzie dziś czym pochwalić, ale ich degradacja w prestiżowych rozgrywkach jest z pewnością wydarzeniem.
Gwóźdź do trumny gospodarzy wbił w Liverpoolu Michał Przysiężny, gorzowianin z zupełnie zadziwiającą historią. Nawet kapitan brytyjskiej ekipy pytał się Radosława Szymanika, opiekuna Polaków, o co chodzi z tym człowiekiem, który właśnie wygrał 9. z 13 swoich meczów w Davis Cup, choć w rankingu światowym trzeba jego nazwiska szukać w siódmej setce.
Tak jak rok temu przeciw Białorusi, też gdy walczyliśmy o uniknięcie spadku i to w identycznym składzie jak w Liverpoolu, Przysiężny udowodnił, że postawienie na niego nie było błędem. Wtedy zwycięstwo zapewniła już drugiego dnia para deblowa Mariusz Fyrstenberg / Marcin Matkowski, ale cały mecz zaczął się od triumfu Przysiężnego.
O, chyba mamy zawodnika na wysokim poziomie - pojawiły się głosy po turnieju ATP w Sopocie w 2006 roku, w którym Przysiężny dotarł do ćwierćfinału, jako pierwszy po 20 latach Polak w tym cyklu. Rok potem pokonał w eliminacjach US Open Łukasz Kubota i zagrał w US Open. Ale wkrótce odezwało się kolano i o marszu w górę rankingu trzeba było zapomnieć.
Gdy w tym roku w challengerze we Wrocławiu, gdzie mieszka, brutalnie jego słabości obnażył Alejandro Falla, natychmiast uciekł z obiektu nie chcąc wystawiać się na niczyje spojrzenia. W Bytomiu w czerwcu żal było patrzeć na ubranego w barwy narodowe 25-latka, podopiecznego Sebastiana Bułata, gdy zmiótł go z kortu Borys Paszański. W potrzebie znalazła się jednak ojczyzna i to Przysiężny, a nie wyżej notowani (ale nie robiący w wieku 21 lat wielkich postępów) Marcin Gawron i Grzegorz Panfil został jednym z dwóch singlistów na mecz Pucharu Davisa.
Pewniakiem w talii Szymanika jest na dziś Jerzy Janowicz, który w tym roku został według rankingu ATP drugą rakietą kraju. Mając 18 lat łodzianin wie czego chce. Idzie drogą profesjonalisty, opuszczając mistrzostwa Polski (choć jest drużynowym mistrzem kraju w barwach Górnika Bytom), gdy w kalendarzu pojawiają się szanse kwalifikacji na ciekawe turnieje zawodowe. Był o krok, w debiucie, od przejścia eliminacji US Open, ale nie ma wątpliwości, że jego czas jeszcze nadejdzie. Wkrótce.
Bez żadnych posądzeń o brak obiektywizmu trzeba przyznać, że numerem jeden polskiego tenisa jest jednak Kubot. Matkowski i Fyrstenberg są znanymi twarzami gry podwójnej, grali w Masters, ale siła oddziaływania singla jest dalece potężniejsza. 27-letni Kubot wygrał 19 z 24 gier w Pucharze Davisa i musi być naturalnym liderem polskiej kadry, która nie będzie cierpieć z powodu jego braku do czasu gdy polska federacja nie postawi sobie ambitniejszego celu w międzynarodowych rozgrywkach.
Bo absurdalność sporu na linii Kubot - PZT będzie bolała dopiero gdy kadra znajdzie się w prawdziwej biedzie. Jednym z głównych zadań nowego prezesa związku tenisa, Jacka Ksenia, powinno być nawiązanie współpracy z Kubotem. Jak wiadomo, w chaosie (czy może umyślnie?) organizacyjnym turnieju ATP w Warszawie w ubiegłym roku nie przyznano lubinianinowi dzikiej karty, którą wcześniej mu obiecano. Wtedy zerwał stosunki z federacją, a w Pucharze Davisa po raz ostatni wystąpił przed dwoma laty przeciw Grecji.
Żeby grać w Grupie Światowej Davis Cup, wśród szesnastu najlepszych ekip globu, nie trzeba mieć kilkunastu zawodników w pierwszej setce rankingu, jak Hiszpania albo Francja. Należy mieć jednego bardzo solidnego singlistę i albo drugiego takiego samego albo mocny debel. Wierzę i widzę, że Polska może pokusić się o skok na elitę. Z pięknie rozwijającym się Janowiczem, wciąż jeszcze jedną z czołowych par deblowych świata oraz, last but not least, Kubotem odciążonym od niepoważnych zatargów, może się udać. Polski tenis mężczyzn nie zatrzymał się na Fibaku: pokażmy to światu.