W ATP mamy najbardziej wyrównaną czwórkę w historii, w WTA piątą kolejną nową wielkoszlemową mistrzynię. U kobiet może jest większa konkurencja(?), ale to nie przekłada się na poziom rozgrywek, który leci na łeb na szyję. Po odejściu takich gwiazd, jak Justine Henin, Lindsay Davenport, Amélie Mauresmo i Martina Hingis, przy rozregulowanej i walczącej z kontuzjami Kim Clijsters, przy słabnącej Serenie Williams i nieobecnej od dłuższego czasu jej siostrze Venus kobiece finały Wielkiego Szlema stały się groteską. W Melbourne w 2009 i 2012 roku mieliśmy wygrane sety do zera i miażdżące zwycięstwa, odpowiednio Sereny i Wiktorii Azarenki. Nic więc dziwnego, że kibice i eksperci coraz częściej zadają sobie pytanie: jak to możliwe, że Maria Szarapowa za to, że w finale zachowała się jak debiutantka, dostanie takie same pieniądze, jak Rafael Nadal za swój heroiczny bój z Novakiem Đokoviciem? Były tenisista, a obecnie komentator Eurosportu Lech Sidor mówi wprost, że to jest skandal i trudno się dziwić jego słowom. Anna Niemiec twierdzi, że kobiety zarabiają tyle samo co mężczyźni, bo ktoś im chce tyle dać i jej też trudno odmówić racji. Skoro sponsorzy decydują się im tyle płacić, to znaczy, że kibice od kobiecego tenisa nie zamierzają się odwracać i ciągle mają do niego anielską cierpliwość.
Przeciwko dyskryminacji na wszelkich płaszczyznach przez lata wytaczano ciężkie boje i trudno się teraz spodziewać, by nagle kobietom znów zaczęto płacić mniej, choć same się o to coraz bardziej proszą. W ostatnich latach gwiazdy i gwiazdeczki skutecznie dają pole do popisu malkontentom coraz mocniej podważającym to, o co z taką zawziętością walczyły dawne sławy (z Billie Jean King na czele). Kiedy po raz ostatni mieliśmy naprawdę spektakularny finał Australian Open? 2002 i Jennifer Capriati kontra Hingis? 2003 i siostrzany bój Sereny z Venus (różnie z nimi bywało, ale akurat ten pojedynek panien Williams jest godny wspominania)? W Rolandzie Garrosie od 2001 roku, gdy doszło do epickiego boju pomiędzy Capriati a Clijsters, nie było trzysetowego meczu o tytuł. Na Wimbledonie po dwóch wspaniałych pojedynkach (2005 Venus - Davenport, 2006 Mauresmo - Henin) kolejne finały rozstrzygały się w dwóch setach i w większości nie miały historii. A w US Open już w ogóle tragedia: ostatni trzysetowy finał miał miejsce w 1995 roku pomiędzy Steffi Graf a Monicą Seles.
Może to nie do końca sprawiedliwy system oceniania (w końcu i w dwóch setach można dostarczyć wielu emocji), lecz w jakimś stopniu pokazuje, że ten poziom nie jest tak wyrównany, jakby się mogło wydawać, skoro dwie najlepsze zawodniczki turnieju tak rzadko tworzą zapadające w pamięć widowiska. Dominacja i paraliż - w ostatnich latach te dwa słowa najlepiej oddają poziom meczów o wielkoszlemowy tytuł. Kiedyś mieliśmy wielkie wojowniczki niczym się nie zrażające, teraz dominują stękające i płaczące panny, którym po jednym zepsutym forhendzie czy bekhendzie cała gra się rozsypuje jak domek z kart. Wszystko się sprzysięgło przeciwko nim akurat w wielkoszlemowym finale, jak to możliwe?
Jak to wygląda u mężczyzn? Od 2000 roku w Melbourne mieliśmy siedem co najmniej czterosetowych bitew, w tym dwie epickie na przestrzeni ostatnich czterech lat (w 2009 Nadala z Rogerem Federerem i oczywiście tegoroczna Đokovicia z Nadalem), a w Rolandzie Garrosie osiem. W Wimbledonie od 2000 roku byliśmy świadkami pięciu pięciosetowych spektakli, w tym przez wielu określanego meczem wszechczasów finału 2008 pomiędzy Nadalem a Federerem oraz batalii Federera z Roddickiem rok później. Na Flushing Meadows tenisiści uraczyli nas sześcioma co najmniej czterosetowymi finałami, w tym gigantyczną bitwą Juana Martína del Potro z Federerem w sezonie 2009.
Różnice pomiędzy tenisem kobiecym a męskim zawsze były i będą, ale chyba jeszcze nigdy ATP i WTA nie dzieliła taka przepaść. Pojawiają się nawet głosy, że coraz mocniej wytrenowane kobiety powinny w Wielkich Szlemach grać do trzech wygranych setów. Skoro panie kopią piłkę przez pełne 90 minut oraz rzucają przez godzinę to czemu nie może być podobnie u tenisowych dam? Czemu w tym przypadku feministki nie protestują?
Trudno się dziwić pojawiającym się głosom oburzenia, lecz wszystkiemu winne są kobiety. Współcześnie nie ma tenisistek, które porywały by za sobą tłumy. Mamy gwiazdki bez charyzmy i bez wyraźnie zarysowanego stylu, stosujące te same schematy, a o wiktorii coraz częściej decyduje przypadek. Dwa tygodnie konia w połączeniu z wykorzystaniem słabości rywalek, a potem zjazd po równi pochyłej. Gdy kobiety tworzyły zapierające dech w piersiach widowiska (nawet te dwusetowe rzadko kończone miażdżącym zwycięstwem jednej z nich) nikt nawet się nie zająknął o zasadności wyrównania płac. Pozostaje czekać aż zasypie nas cała masa takich osobowości, jak tylko w ostatnich 30 latach i wszystko wróci do normy. Tylko ile jeszcze razy niedźwiedzie zapadną w sen zimowy, a kangury będą musiały przetrwać wojnę na decybele, zanim hibernacja antyosobowościowa w WTA dobiegnie końca?
Czy godnie je zastąpią gwiżdżące i kwiczące Azarenka i Petra Kvitová oraz coraz mocniej zaznaczające swoją obecność Niemki? Na razie kręcę nosem, bo tak naprawdę nie ma podstaw, by twierdzić, że to co się działo w Australian Open 2012 czy pół roku wcześniej w Wimbledonie jest czymś więcej niż jednorazowym wyskokiem Białorusinki i Czeszki (mimo, że wygrała Mistrzostwa WTA, wcześniej odpadła w I rundzie US Open). Zwiastun końca przejściowego okresu (kryzysu?) w kobiecym tenisie? Udzielenie twierdzącej odpowiedzi jest obarczone bardzo dużym ryzykiem popełnienia błędu. Po Australian Open wiemy, że ciągle nic nie wiemy. Wciąż mało śmieszne komedie drugiego bądź trzeciego gatunku dominują nad trzymającymi w napięciu thrillerami. Jak postępu nie było, tak go nie ma.