Isia nie jest już jedyną tenisistką w czołowej piętnastce bez wielkoszlemowego półfinału na koncie. Dziś może zawołać: "Hipokryty, pieniacze; niech każdy przychodzi". Bestialsko dotknięci brakiem w jej CV występu na takim szczeblu, dogłębnie poruszeni kolejnymi zawodami, jakie sprawiała, gdy przychodziło do walki w późnych fazach największych imprez - patrzcie na wyzwoloną Radwańską.
Bezcenny jest ten uśmiech po przebrnięciu przez piekło toczonego na przestrzeni bez mała siedmiu godzin pojedynku, trzykrotnie przerywanego, nawet właściwie przeniesionego już na kolejny dzień, ale w końcu dokończonego w halowych warunkach. Uśmiech na twarzy dziewczyny, która na korcie się nie uśmiecha, a mimo to została wybrana ulubioną tenisistką fanów na całym świecie, staje się symbolem przełomu, jaki właśnie nastąpił.
Nie bójmy się słów: Kirilenko była w ćwierćfinale nie gorsza, a pewnie i lepsza. W rwanej rozgrywce pod przeciekającym niebem nic nie dałaby Isi taktyczna mądrość, architektonika tenisowej akcji, gdy rywalka za cel obrała sobie jedynie "wkładanie" kolejnych piłek w narożnik kortu. Drżenie przy 5:5 w decydującym secie, punkt rozstrzygnięty na taśmie - krakowianka wygrała wojnę nerwów.
Nie ma dyskusji: nie grając swojego najlepszego tenisa, Radwańska awansowała do najlepszej czwórki Wimbledonu. W pierwszych rundach nie musiała tak grać, we wtorek nie mogła. Wykorzystała atrakcyjną drabinkę: Kirilenko (nr 19) była jej najwyżej do tej pory sklasyfikowaną i najbardziej utytułowaną rywalką.
Powiedzmy sobie szczerze: to się musiało stać i dobrze, że się stało. Musiała w końcu kiedyś dobić do wielkoszlemowego półfinału. Stało się to na ukochanej przez nią wimbledońskiej trawie - tam, gdzie wygrała rywalizację juniorek, gdzie zadebiutowała w Wielkim Szlemie, gdzie notowała w nim najlepsze wyniki.
Liczy się to, co tu i teraz: trzy tygodnie po narodowej klęsce w Euro polski sport może pochwalić się w świecie Radwańską.
W czwartek powróci do kort centralny, być może i pod jego dach (tak by wolała), zmierzyć się z Andżeliką Kerber. Nie z Sereną i nie z Azarenką (przeciw którym brak siły w ramieniu byłby niewątpliwie gorszą perspektywą niż w wypadku potyczki z Niemką), nawet nie z Szarapową czy inną Kuzniecową. Te dwie ostatnie to jedyne zawodniczki z Top 10, jakie Isia pokonywała w Wielkim Szlemie; z Kuzniecową zagrała faktycznie swój jedyny w Wimbledonie mecz przeciw faworytce z kategorii epickich - w 2008 roku.
Radwańska nie ma blond warkocza i modnej opaski na czole, ale też walczy o swój wizerunek. Nie chce być ciągle postrzegana tylko jako "mała Hingis". Chce być kojarzona z wielkim sukcesem, co w tenisie oznacza: wygrać turniej Wielkiego Szlema. Tytuł w Miami był wyczynem, ale każda tenisistka oddałaby wszystkie swoje trofea za Rosewater Dish, srebrną paterę, która stała się spełnionym marzeniem największych w historii: Lenglen, Graf, B. J. King, Navrátilovej, w końcu sióstr Williams.
Wimbledoński tytuł daje nieśmiertelność. Daje najwyższą legitymację dla miejsca w czołówce. Isia ma tuż przed sobą ścieżkę, którą wchodzi się do tej chwały. Ale by zmierzyć się z legendą Jadwigi Jędrzejowskiej (finał 1937), będzie musiała nie tylko przetrwać mecz z Kerber - najtrudniejszy w karierze, ale i przeciwstawić się swojej zmorze - czy byłaby to Azarenka czy Serena.