Niedawno skończyły się Finały ATP World Tour, a w decydującym meczu Novak Djoković pokonał Rogera Federera. Szwajcar po przegranej negatywnie wypowiedział się o panującej od kilku lat tendencji zwalniania gry m.in. poprzez coraz to wolniejsze nawierzchnie kortów. Wielu zarzuciło mu, że narzeka, tłumaczy swoje porażki, bo coraz trudniej nadążyć mu za młodszymi: Serbem, Nadalem czy Murrayem. Rację ma Szwajcar czy jego krytycy? Według mnie prawda jak zwykle leży po środku.
Nie ma dwóch takich samych tenisistów. Są tacy, którzy grają podobnie, ale zawsze znajdą się niuanse, które będą ich różnić. Dlatego nie każdemu w tych samych warunkach będzie się grało tak samo dobrze. Niektórzy lubią grać na powietrzu, inni w hali. Są tacy, którzy w upale zupełnie tracą siły, a innym w ogóle on nie przeszkadza. No dobrze, nie znam tenisisty, który lubiłby grać przy wietrze, ale na pewno jedni radzą sobie z nim lepiej niż drudzy. Tak samo jest z nawierzchnią.
Kozioł a szczur
Nie powstała chyba jeszcze nawierzchnia na tyle uniwersalna, żeby wszyscy byli nią zachwyceni. Jedni wolą grać na korcie ziemnym, bo tam piłka odbija się wolno i wysoko, inni preferują dywan, bo piłka odbija się szybko i nisko. Jedne korty sprawiają, że piłka po koźle wyskakuje i wtedy opłaca się grać dużo topspinów. Gdzie indziej piłka po kontakcie z podłożem będzie gasła i wtedy zamiast wysokich piłek lepiej grać slajsy i innego rodzaju "szczury". Łatwiej grać na korcie, który wydobędzie zalety stylu gry, a zniweluje wady. Są zawodnicy, z którymi wolimy grać na kortach twardych, pomimo tego, że naszą ulubioną nawierzchnią jest "cegła". Tenisiści dobrze wyszkoleni poradzą sobie w każdych warunkach. Problemy będą mieć ci z brakami technicznymi, bo niektóre korty potrafią bezlitośnie je obnażyć.
Od pewnego czasu można zauważyć tendencję do spowalniania kortów, które uchodziły kiedyś za bardzo szybkie. Nawierzchnie, na których rozgrywane są największe tenisowe turnieje, stają się coraz bardziej podobne do siebie. Ani szybkie, ani wolne - średnie. Promują one zawodników, którzy nie są nastawieni ani bardzo ofensywnie, ani bardzo defensywnie. Wszyscy zaczynają grać podobnie. Poruszają się głównie po linii końcowej i stamtąd prowadzą wymiany ciosów, ale nie na tyle silnych, żeby skończyć punkt w trzech, czterech uderzeniach.
Kiedyś korty ziemne, również wielkoszlemowy Roland Garros, to było królestwo tenisistów z Hiszpanii i Ameryki Południowej. Ktoś pamięta finał Roland Garros 1994 pomiędzy Sergi Bruguerą a Alberto Berasateguim? Tenisiści z innych krajów nie bardzo mieli czego tam szukać. Wydawało się, że ta armada to najlepsi zawodnicy świata i nikt nie jest w stanie ich pokonać. To przekonanie trwało jednak zawsze tylko do momentu, kiedy światowy tenis przenosił się na korty trawiaste. Wtedy do akcji wkraczały "wielkie strzelby": Pete Sampras, mój ukochany Goran Ivanisević, Richard Krajicek, Andy Roddick czy Roger Federer. Hiszpanie albo w ogóle tam nie przyjeżdżali, albo bardzo szybko odpadali, a na czołówki gazet dostawali się tylko dzięki wypowiedziom typu "trawa nadaje się dla krów, a nie do gry w tenisa". Dzisiaj nikogo nie dziwi, gdy król ziemi, Rafael Nadal (nic mu nie ujmując oczywiście) ogrywa na trawie Federera, jednego z ostatnich zawodników, którzy potrafią grać w stylu serw&wolej.
Roger: Nie jestem samobójcą
Po przegranym finale Mastersa, w Londynie, Szwajcar skrytykował tendencję do zwalniania kortów, na których odbywają się największe turnieje. Agnieszka Radwańska również wspominała w tym roku, że wimbledońska trawa z każdą imprezą staje się coraz wolniejsza. W Melbourne całkowicie zmieniono nawierzchnię na wolniejszą. Inna sprawa, że poprzednia w połączeniu z upałami tam panującymi była bardzo kontuzjogenna. Oprócz tego zawodnicy stają się szybsi, sprawniejsi, wytrzymalsi. Teraz niektórzy mogą być gorzej wyszkoleni technicznie, ale wszyscy są fizycznie przygotowani na 110% i mogą biegać praktycznie bez końca.
Federer stwierdził, że te zmiany są złe, bo zabijają różnorodność w tenisie. I trzeba przyznać, że ma trochę racji. Gdzie są kolejni Patrick Rafter, Tim Henman czy Pete Sampras? Wielu fanów mówi, że tęskni za czasami, gdy można było oglądać takich zawodników, ale ich naśladowców nie widać. I raczej nie zapowiada się, żeby nagle jacyś się pojawili, bo gra w tym stylu jest dla młodych zawodników po prostu nieopłacalna. Nawet Roger Federer to już nie ten sam Roger, co kiedyś. Wielu fanów i ekspertów zarzuca mu, że zmienił styl gry na zachowawczy. Zatracił gdzieś swoje ofensywne usposobienie na korcie, które miał na początku kariery. Szwajcar odbija piłeczkę i tłumaczy, że gdyby mógł, to nadal bardzo chętnie i często biegałby do siatki, ale to strategia samobójcza, gdy po drugiej stronie na wolnym korcie stoi Novak Djoković czy Rafael Nadal.
Oczywiście, zmiany nawierzchni to nie jedyna przyczyna porażek Szwajcara. Federer z "Wielkiej czwórki" jest na korcie najbardziej nierówny. Potrafi zagrać bajecznie, tak że rywale przecierają oczy ze zdumienia, ale zdarza mu się popsuć piłki całkiem łatwe. Czasami po prostu nie wytrzymuje wymiany ciosów z linii końcowej, którą proponują mu najgroźniejsi rywale. Wydaje mi się, że kluczem do gry Szwajcara jest serwis, który chyba nie jest już tak groźny jak w przeszłości. Nie zdobywa nim takiej przewagi, jak to było kiedyś. Możliwe, że rywale częściowo rozszyfrowali podanie Rogera i nauczyli się lepiej returnować. Kilka lat temu byłoby nie do pomyślenia, że Federer przegrywa seta lub mecz mając dwie okazje na wygranie partii lub spotkania przy własnym serwisie. Istotna jest również psychika Szwajcara, który ku rozpaczy swoich najwierniejszych fanów nie zawsze popisuje się nerwami ze stali.
Byłaby wielka szkoda, gdyby tenis zatracił swoją różnorodność, która jest przecież największą zaletą tej dyscypliny. Przecież najlepsze pojedynki, mecze przechodzące do historii, to te, w których spotykały się zupełnie odmienne style gry: ogień i woda, Sampras i Agassi, Federer i Nadal. Ciekawa jest również obserwacja, jak zawodnicy próbują zaadaptować swój styl gry do warunków czy nawierzchni, która niekoniecznie im odpowiada. Pamiętam jak Tim Henman podczas Roland Garros 2004 dotarł do półfinału, gdzie przegrał dopiero z Guillermo Corią. W międzyczasie pokonał kilku graczy, którzy uchodzili za specjalistów od gry na mączce i nikt się nie spodziewał, że przegrają z grającym głównie pod siatką Henmanem. Ale Brytyjczyk znalazł na nich sposób: grał mnóstwo skrótów, ściągał ich do siatki, czyli tam gdzie nie czuli się komfortowo, i bezlitośnie mijał.
New balls, please
Trochę racji mają ci, którzy narzekają, że tenis męski stał się do bólu przewidywalny. Ujednolicanie kortów umacnia czołówkę, szczególnie u panów. Najlepsi meldują się w półfinałach, finałach z niezwykłą regularnością. We wcześniejszych fazach turniejów bardzo rzadko dochodzi do niespodzianek, a przecież ludzie uwielbiają bohaterów, którzy wygrywają pomimo tego, że byli skazani na pożarcie, bohaterów nawet jednodniowych. Od kilku lat brakuje świeżej krwi, takich "New balls", które kiedyś potrafiły namieszać w turniejowych drabinkach, zburzyć - wydawałoby się - ustalony porządek. Nie ma nowych twarzy, które na sprzyjającej nawierzchni, przy dobrym dniu, potrafiłyby zagrozić nawet najlepszym z najlepszych. Wyczyn Jerzego Janowicza w Paryżu to wyjątek potwierdzający regułę. Wystarczył odrobinę szybszy niż normalnie kort pod dachem, a okazało się, że czołowych graczy może pokonać niebawiący się w "przebijanki" młokos z potężnym serwisem. Nie da się ukryć, że taką odmianę entuzjastycznie przyjął cały tenisowy świat, nie tylko fani w Polsce.
Szwajcarskiemu mistrzowi nie chodziło chyba o to, żeby teraz odwracać tendencję i promować tych, którzy szybko lubią kończyć wymiany, ale o to, żeby zachować umiar i nie karać tych, którzy od czasu do czasu mieliby ochotę pójść do siatki. Nole i Rafa są mistrzami w swoim stylu i cieszę się, że mam okazję oglądać tych dwóch tenisistów w akcji - ich finał Australian Open przejdzie do historii. Brakuje mi tylko kogoś, kto zastąpi Rogera, gdy ten zakończy karierę. Kogoś, kto przeciwstawi się wspaniałej defensywie Hiszpana i niesamowitej regularności Serba, pokaże trochę ułańskiej fantazji w ataku. Dlatego dobrze by było, gdyby w kalendarzu ATP, i WTA również, znalazło się miejsce dla imprez rozgrywanych zarówno na nawierzchniach trochę wolniejszych, gdzie przewagę będą mieli ci z żelaznymi płucami, trochę szybkich, gdzie łatwiej będą mieli bombardierzy, oraz takich gdzie szansę będą wyrównane. Oczywiście bez popadania w przesadę. Pojedynki złożone wyłącznie z asów serwisowych czy półgodzinnych topspinowych wymian po krosie też nie zwiększą atrakcyjności tenisa. Jednak każdy turniej powinien się czymś wyróżniać i charakteryzować. Przeciętność nigdy nie jest dobra. A chwała tym zawodnikom, którzy wszędzie sobie poradzą.