Pożegnanie czasów niecierpliwości

Czyż każda wielka epoka w historii nie powinna mieć swojego spektakularnego końca, który spiąłby klamrą wszystkie jej rozdziały?

[b]

Droga

[/b]W lecie 2001 roku, trawiaste korty All England Lawn Tennis and Croquet Club zdawały się nieustannie przeglądać w zwierciadle ponad stuletniej wówczas przeszłości. Od pierwszych rund męskiej odsłony turnieju singlowego działy się rzeczy szczególne. Tak jakby cała historia turnieju wimbledońskiego, upływająca w corocznym cyklu oczekiwania i celebracji, zmierzała nieuchronnie właśnie do tego momentu.

A czegóż te korty nie widziały? Nie zabrakło na nich przecież nikogo z Największych tenisa. Od tych prawie anonimowych, należących już niemal do sfery legend, Spencera Gore'a, Maud Watson czy Lottie Dod, znanych nam jedynie z archiwalnych zdjęć, przez czempionów "wieku średnich", Lavera, Emersona czy Billie Jean King, wyznaczających nowe standardy tenisowej formy i treści, po mistrzów współczesnych, choć wciąż tak integralnych z duchem i naturą turnieju, Pete'em Samprasem czy Steffi Graf. Kto mógł przypuszczać, że od czasu tryumfu Freda Perry'ego w 1936 roku aż do dziś, żaden z brytyjskich zawodników nie sięgnie po najbardziej prestiżowe trofeum w tenisie? Kto spodziewał się, że to właśnie na tych kortach Martina Navratilova ustanowi rekord wszech czasów dziewięciu zwycięstw w jednym turnieju wielkoszlemowym?

To tu właśnie, Navratilová wraz z Evert, zapisywały fascynujące rozdziały swej wielkiej rywalizacji, być może nawet największej w całej historii dyscypliny.
To tutaj Björn Borg i John McEnroe rozegrali pamiętny finał 1980 roku, mecz-symbol zderzenia dwóch skrajnych biegunów tenisowego świata, w którym klasyczny, niedościgniony ideał jeszcze raz zatryumfował nad drapieżną, młodą, niepokorną nowoczesnością.

To tutaj niepozorna Czeszka Jana Novotná zdobyła swój upragniony tytuł wielkoszlemowy, zalewając soczyście zieloną murawę Kortu Centralnego najradośniejszymi z tenisowych łez.

Korty All England Club widziały wiele przemian. Od czasu przełomu wieku XIX i XX, gdy turniej był symbolem klasowego podziału społeczeństwa, minęło wiele lat. Niezmąconą spójność klasycznej wimbledońskiej publiczności zastąpiły kontrasty i różnorodność. Długą drogę przeszła kortowa moda: wizytowe spodnie i salonowe suknie, w jakich ponad wiek temu grali William Renshaw i Charlotte Cooper Sterry ustępowały miejsca ubiorowi coraz bardziej liberalnemu, by wreszcie przeistoczyć się w ekstrawagancki styl Agassiego czy szokujące odwagą, prowokujące stroje Martiny Hingis, pięknej i genialnej nastoletniej innowatorki tenisa.

Tak, trawiaste korty Świątyni Tenisa widziały w ciągu wielu dekad swego istnienia wiele przemian, stawały się ich areną, dawały im świadectwo. Ale esencja turniejowej rywalizacji, czyli sam tenis, wraz z jego filozofią i mentalnością, przez wszystkie te lata pozostawał niezmieniony. Rok 2001 na kortach Wimbledonu miał się stać ostatnią w historii afirmacją owej niezmienności.

Oczekiwanie

Błędem byłoby sądzić, że, jak to się w powszechnym dyskursie utrwaliło, wraz z finałem Wimbledonu 2001 zakończyła się jedynie dominacja pewnego stylu gry w tenisa. Przyczyną tego błędu jest... inny błąd - postrzegania wyjątkowości londyńskiego turnieju jako opartej na specyficznych elementach jej tradycji, takich jak określony dress code (wyłącznie białe ubrania z ewentualnymi kolorowymi wstawkami), osławione truskawki w śmietanie, czy okazjonalne wizyty brytyjskiej Królowej. Kwestie te miały rzecz jasna niemałe znaczenie w kształtowaniu specyficzności londyńskich zawodów. Ich wyjątkowość jednakże zbudowana została na tym, co stanowiło esencję rywalizacji na kortach Wimbledonu – samym tenisie.

Richard Krajicek, Pete Sampras, Andre Agassi, Pat Cash, John McEnroe, Rod Laver, Arthur Ashe, Michael Stich... Przez 124 lata istnienia turnieju na All England Club wszyscy jego tryumfatorzy, ci legendarni i ci zapomniani, bohaterowie jednej edycji i postaci, które zmieniały bieg historii całej dyscypliny. Wszystkich połączyło coś, co sprawiło, że tenis na Wimbledonie nabrał innego, pozasportowego wymiaru. Stał się ideą. Choć zasada ta nigdzie nie została zapisana, niejako oczywistością było to, iż stając na wiosennie zielonych kortach Świątyni Tenisa , uczestnicząc w najstarszym turnieju tenisowym świata, dążyło się do prowadzenia gry. Do przejęcia inicjatywy. Defensywa była koniecznością, od której jak najszybciej pragnęło się uwolnić. Precyzja, siła, spryt, taktyczna inteligencja, determinacja, technika, refleks, szybkość... Wszystkie środki mogły zostać zastosowane, by osiągnąć przewagę nad przeciwnikiem.

Przez 12 i pół dekady istnienia turnieju ryzyko było na arenach Wimbledonu ideą nadrzędną, swoistym "obowiązkiem moralnym". Wychodząc na kort, zawodnicy niejako przyjmowali na siebie ten obowiązek. Zwycięzcy zawodów nie byli graczami zachowawczymi. Nieustannie, niezależnie od preferowanego stylu gry, balansowali na cienkiej granicy pomiędzy odwagą a brawurą.

Polub i komentuj profil działu tenis na Facebooku, czytaj nas także na Twitterze!
[nextpage]
Podczas, gdy inne turnieje wielkoszlemowe wygrywało przed 2001 rokiem wielu zawodników prezentujących bardziej zachowawczą metodę gry (przede wszystkim dotyczy to Roland Garros, który z racji posiadania wolnej ceglanej nawierzchni promował tenis bardziej regularny, bezpieczniejszy), Wimbledon do początku XXI wieku pozostawał świątynią ofensywnego tenisa.

25 czerwca 2001, na starcie pierwszej w nowym millenium edycji turnieju, mało kto zapewne sądził, że już za rok najstarszy turniej tenisowy świata zmieni się bezpowrotnie.

Tak, zmiany nadchodziły, a ich nadejście wyczuwalne było od dłuższego czasu. W początkach 2001 roku w rozgrywkach dominowali baselinerzy - klasyczni (Agassi) i nowocześni (Hewitt); uwaga kibiców ogniskowała się przede wszystkim wokół rywalizacji wciąż zajmującego pozycję lidera Pete'a Samprasa z Hewittem, Safinem czy Roddickiem, z których każdy pokonał go w ciągu poprzedzających miesięcy choć raz w sposób niepozostawiający doświadczonemu mistrzowi złudzeń.
By jednak ktoś mógł dokonać podobnego wyczynu na Wimbledonie, wciąż trudno było sobie wyobrazić. Korona króla poprzednich czterech edycji turnieju wciąż wydawała się nienaruszalna.

Pete Sampras symbolicznie "przekazał pałeczkę" Rogerowi Federerowi
Pete Sampras symbolicznie "przekazał pałeczkę" Rogerowi Federerowi

Wiele pytań i wątpliwości dręczyło miłośników tenisa przed startem The Championships w roku 2001. Sampras wydawał się słaby, słabszy niż kiedykolwiek, jego opozycja zaś rosła w siłę. Wielu upatrywało w tej sytuacji szansy na przełamanie dotychczasowych schematów gry na trawie. Sądzono, że dokona tego któryś z młodych zawodników. Safin już miał turniej wielkoszlemowy na swoim koncie, Hewitt i Roddick wydawali się zbliżać do formy koniecznej, by myśleć o zdobyciu jednego z czterech głównych tenisowych trofeów. Kuerten świetnie grał na kortach ceglanych, ale na nawierzchniach szybszych, pomimo posiadanej znakomitej techniki, nie czuł się już tak pewnie. Tytuł mógł też paść łupem któregoś z baselinerów - Agassiego czy Kafielnikowa. Bardzo wiele mówiło się też o szansach znakomitych woleistów - Henmana i Raftera, dla których szybka, charakteryzująca się niskim odbiciem piłki nawierzchnia trawiasta była niejako środowiskiem naturalnym. O występie powracającego byłego trzykrotnego finalisty, ekspresyjnego Chorwata Gorana Ivanisevicia mówiło się raczej w kategoriach ciekawostki.

Większość z tych legendarnych już postaci odegrała znaczącą rolę w tworzeniu historii pierwszej w nowym wieku edycji turnieju na kortach All England Lawn Tennis and Croquet Club.

Święto

Wciąż uznawany za wielkiego faworyta, 7-krotny zwycięzca turnieju Amerykanin Sampras rozpoczął zawody od pewnego, acz nie – komfortowego zwycięstwa nad hiszpańskim specjalistą od wolnych nawierzchni, Fernando Vincente. W drugiej rundzie czekał na niego niezbyt dobrze znany nawet publiczności rodzimej Brytyjczyk Cowan, na co dzień występujący w turniejach niższej rangi.

Słynny Amerykanin nie wiedział zapewne zbyt wiele o swoim przeciwniku; choćby tego, że do pojedynku z nim Cowan przystąpił po szczegółowej konsultacji z psychologami sportowymi, dokonanej właśnie z okazji zbliżającego się spotkania z Samprasem. Po zgodnie z przewidywaniami łatwo przegranych dwóch pierwszych setach rywalizacji, w 3. odsłonie spotkania potężnie i precyzyjnie uderzający Brytyjczyk wreszcie osiągnął oczekiwany przez siebie poziom koncentracji. Kiedy na tablicy wyników pojawił się rezultat 6:6, wydawać się mogło, że czeka kibiców jeden z wielu tie breaków, w których zdecydowany faworyt wykorzysta swoje doświadczenie, a skazywanego na porażkę pretendenta przerośnie emocjonalny ciężar pojedynku. Ale tak się nie stało. Wspierany emocjonalnie dopingiem kibiców oraz brzmieniem słuchanego w przerwach krzepiącego hymnu kibiców Liverpoolu "You'll never walk alone" Cowan grał w dogrywce 3.seta jeszcze lepiej niż dotychczas, obnażając słabości dyspozycji Samprasa. Wygrał 7:5 i choć już w tej chwili osiągnął więcej niż ktokolwiek mógłby od niego oczekiwać, nie zamierzał na tym poprzestawać. Przy stanie 2:2 w czwartym secie rozegrał najlepszy gem returnowy w całym meczu i wyszedł na prowadzenie. Pozostało "jedynie" utrzymać pozostałe serwisy, co stało się wkrótce potem i na tablicy wyników ukazał się rezultat 2:2 w setach.

Polub i komentuj profil działu tenis na Facebooku, czytaj nas także na Twitterze!
[nextpage]
Jakkolwiek Cowan zapewniał, że do gry w 5. secie wyszedł równie skoncentrowany, jak w dwóch poprzednich setach, jego dyspozycja nie wyglądała już tak imponująco. Bogowie tenisa tym razem ujawnili swoje pragmatyczne oblicze, ratując legendarnego zawodnika z opresji. Cowan, który na co dzień grywał na o wiele niższym poziomie, nie był w stanie wytrzymać intensywności rywalizacji przez trzy ciężkie sety. Ów moment krytyczny, jedyny, ale decydujący gem miał miejsce przy 2:1 dla Samprasa w 5.secie. W poczynania serwisowe Cowana wkradły się brak polotu i niepewność. Przy żelaznej konsekwencji Amerykanina, przełamanie było dla jego rywala jak wyrok. Finałowy set nie odcisnął swego piętna na historii Wimbledonu tak, jak uczyniły to dwa poprzednie.

Grę wielu ofensywnych zawodników cechowała błyskotliwość. W najlepszych swoich latach Sampras wyróżniał się z tego grona, łącząc ją z żelazną konsekwencją. Mecz z Cowanem udowodnił, że podczas Wimbledonu AD 2001 Amerykanin mógł polegać już tylko na drugiej z wymienionych.

Nawet pomimo relatywnie łatwej wygranej z Ormianinem Sargsjanem w trzeciej rundzie, 7-krotny zwycięzca imprezy nie mógł czuć się pewnie, wkraczając do jej dalszych faz.

Pozostali faworyci podążali za Samprasem; znakomite wrażenie sprawiał zwłaszcza czołowy reprezentant gospodarzy, Tim Henman. Po bardzo pewnym pokonaniu trzech pierwszych przeciwników wydawało się, że Henman nareszcie wysuwa się na pozycję lidera wśród pretendentów do odebrania Samprasowi mistrzowskiego tytułu.

Na jednym z dalszych kortów swój pojedynek drugiej rundy rozgrywało dwóch młodych zawodników - Belg Malisse i Szwajcar Federer. Obaj niezwykle utalentowani, prezentujący wysublimowane technicznie, bardzo ofensywne, choć wyraźnie odmienne style; obaj też dopiero wkraczający we właściwą fazę kariery i nie zawsze jeszcze potrafiący rozwiązywać trudne kortowe sytuacje we w pełni opanowany sposób. Po pięciu setach walki zwyciężył Federer; niewielu wówczas mogło przypuszczać, że tenisowe drogi obu zawodników będą tak odmienne.
Zbliżony do nich wiekiem Amerykanin Roddick również nie miał łatwego startu do turnieju. Ze względu na skłonność do kontrowersyjnych zachowań oraz efektowny, dynamiczny styl gry, zawodnik z Nebraski kreowany był na jedną z największych gwiazd młodego pokolenia. Wielu doświadczonych miłośników tenisa nie obdarzało jednak Roddicka kredytem zaufania; nadmierna ekspresja emocji nie była co prawda na tych kortach niczym nowym, niezbyt wysublimowany technicznie styl gry nie pozwalał mu jednak w oczach wielu na zostanie prawowitym kandydatem na miano następcy słynnego Johna McEnroe.

W II rundzie Wimbledonu, w starciu prezentującym rzadkie połączenie sprytu i solidności Szwedem Johanssonem, który przed turniejem wykazywał się bardzo dobrą dyspozycją, zwycięstwo popularnego A-Roda wcale nie było oczywiste. Przekonująca ostateczna 4-setowa wygrana była jednak wyraźnym sygnałem, iż metoda na tenis Roddicka, a zwłaszcza jego atomowe, często przekraczające 230 km/h podanie, które wówczas stanowiło swego rodzaju novum, będą na Wimbledonie silnymi argumentami.

Niewielu mogło się wówczas spodziewać, że uważany za średniej klasy tenisistę Szwed za kilka miesięcy w sensacyjnych okolicznościach sięgnie po trofeum na Australian Open, Roddick zaś na swój pierwszy i - jak się później okaże - jedyny tytuł wielkoszlemowy czekać będzie jeszcze ponad dwa lata.

W trzeciej rundzie czekał na Amerykanina specyficzny, trudny do "rozgryzienia" przeciwnik. Choć Chorwat Ivanišević rozprawił się w drugiej rundzie ze słynnym Carlosem Moyą, w pojedynku z "młodym gniewnym" tenisa zza oceanu nie był faworytem. Legendarny, trzykrotny zwycięzca Wimbledonu McEnroe, w swoim stylu, bez najkrótszego wahania wytypował Roddicka na zwycięzcę pojedynku. Ale tenisista ze Splitu, którego występ miał być jedynie ciekawostką turnieju, zaskoczył po raz pierwszy. Tenis Ivaniševicia, niewygodny dla wielu, okazał się zbyt niewygodny również dla Roddicka.

W 4. rundzie znaleźli się więc czołowi rozstawieni za wyjątkiem słabo radzących sobie na nawierzchni trawiastej Rosjanina Kafielnikowa i Brazylijczyka Kuertena. Uwagę brytyjskiej publiczności skupiały zwłaszcza pojedynki rodzimych zawodników - Henmana i Rusedskiego z niewygodnymi rywalami - specjalistą od 5-setowych maratonów, doświadczonym Toddem Martinem oraz wspominanym wcześniej rekonwalescentem Ivaniševiciem. O ile w drugim z tych spotkań szanse na zwycięstwo zdawały się rozkładać wręcz idealnie równo, w pierwszym to Henman postrzegany był jako dość wyraźny faworyt. W momencie rozpoczęcia 5. seta, do którego swoim zwyczajem doprowadził Martin, nie było to jednak już tak oczywiste - Brytyjczyk nie uchodził bowiem za gracza silnego psychicznie. Tym razem jednak Henman udowodnił swoją klasę: serwował bardzo pewnie, zaś agresywnie usposobionemu Martinowi brakowało dokładności. Zdecydowane zwycięstwo oksfordzkiego tenisisty odniesione nad trudnym rywalem zostało odebrane przez wielu jako oznaka tego, iż faworyt gospodarzy dojrzał już mentalnie do wielkich zwycięstw, jakie od dawna mu przepowiadano.

Polub i komentuj profil działu tenis na Facebooku, czytaj nas także na Twitterze!
[nextpage]
Niepokorny Ivanišević tymczasem nie przestawał zadziwiać. Z batalii z prezentującym podobny styl i poziom sportowy Gregiem Rusedskim wyszedł zwycięsko w trzech setach, mimo że żaden z nich nie był jednostronny. Było to tym bardziej zaskakujące, iż Rusedski zdawał się posiadać od niego nawet więcej czysto tenisowych atutów (choćby w grze z linii końcowej).

Wyczyn Ivaniševicia pozostał jednak w cieniu spektaklu, jaki miał się rozegrać na Korcie Centralnym. Miłośnicy Pete'a Samprasa mieli się przed spotkaniem z Rogerem Federer czym martwić: słynny Amerykanin doznawał już dotkliwych porażek z rąk gwiazd młodego pokolenia. Z 19-letnim wówczas Szwajcarem spotykał się jednak po raz pierwszy i przed tym pojedynkiem większość atutów zdawała się znajdować po jego stronie. Z czołowych reprezentantów nowej tenisowej generacji to właśnie Federer prezentował styl najbardziej zbliżony do filozofii gry Samprasa, a przy tym w chwili rozgrywania meczu obu zawodników dzieliła pod względem wyrachowania i taktycznej biegłości niemała przepaść. Szwajcar nie był uznawany za gracza o silnej psychice; sądzono też, że swą brylantową technikę wolał on wykorzystywać raczej do zabawiania publiczności niż regularnego zdobywania punktów.

Od pierwszej minuty pojedynku na Korcie Centralnym jednak wszystkie sądy i przewidywania straciły swoje znaczenie. Federer dyktował tempo, jego returny i minięcia regularnie niepokoiły Samprasa swą siłą i precyzją. Obrońca tytułu pozostał w grze dzięki serwisowi i doświadczeniu, które wciąż pozwalały mu wykorzystywać chimeryczność i niedociągnięcia taktyczne młodego Federera. Z każdą chwilą jednak stawało się coraz bardziej oczywiste, że panowanie Samprasa tak w światowym tenisie, jak i na samym Wimbledonie nie potrwa już długo.

W piątym, decydującym secie batalii Szwajcar wzniósł się na wyżyny, o które niewielu go wówczas posądzało. Przy stanie 6:5 przełamał Amerykanina, który jednak nietypowo dla siebie nie wyglądał już na zmobilizowanego do walki, tak jakby czuł, że stało się to, co nieuchronne.

Porażka Samprasa była jednym z wielkich "znaków czasu" Wimbledonu 2001. Pokonując go, Federer połączył tenisowe wizjonerstwo z taktycznym wyrachowaniem. Choć bazylejski tenisista był zawsze, a zwłaszcza w swoich początkach z popularnym "Pistol Pete'em" zestawiany, do owego dziedzictwa wnosił nową jakość - jego klasyczny jednoręczny backhand był znacznie pewniejszy, jego gra z linii końcowej - bardziej dynamiczna. Choć mieścił się wówczas w szerokich ramach stylu serwis-wolej, nietrudno było zauważyć, że jego gra niemal całkiem wolna jest od wszelkich ograniczeń.

Tuż po spotkaniu odezwały się, prorocze, jak się później okazało, głosy, nominujące Federera na następcę Samprasa na Wimbledonie. Niewielu mogło wtedy przypuszczać, że wielka wimbledońska historia Federera rozpocznie się dopiero za dwa lata, wielka historia Samprasa na All England Club zaś jest już definitywnie zakończona.

Ćwierćfinały, odmiennie od reszty turnieju, przebiegały zgodnie z przewidywaniami, spokojnie, jakby w oczekiwaniu na akty główne wielkiego spektaklu. Australijczyk Rafter bez większych trudności pokonał specjalizującego się w grze na nawierzchniach twardych Szweda Enqvista; Andre Agassi w czterech setach wywalczył tryumf nad późniejszym francuskim bohaterem Pucharu Davisa, Nicolasem Escudé. Zadziwiać nie przestawał odrodzony Goran Ivanišević, który tym razem zwyciężył enfant terrible tenisa, Marata Safina. Rosjanin nie lubił jednak nawierzchni trawiastej, czego przy nadarzających się okazjach nie wahał się wyrażać. Słowa te zostały wcielone w czyn - do końca swej bogatej kariery Safin miał nigdy nie znaleźć się w finale The Championships.

W najbardziej oczekiwanym wśród pojedynków tej fazy, wielokrotnie tytułowany mianem "zbawcy brytyjskiego tenisa" Tim Henman mierzył się z pogromcą legendarnego Samprasa – Federerem. Tym razem przedmeczowe oczekiwania sprawdziły się: choć młody Szwajcar dzielnie szachował rywala wciąż świetnie funkcjonującym serwisem, w kluczowych momentach doświadczenie Henmana brało górę. Po czterech setach walki stawka półfinalistów była kompletna.

Stało się tak, że zwycięstwo każdego spośród wszystkich półfinalistów turnieju, miałoby wymiar symboliczny, wykraczający poza granice tenisowej rywalizacji.

29-letni Australijczyk Patrick Rafter, symbol gry fair play i kortowego optymizmu, finalista Wimbledonu sprzed roku, od dawna uznawany był za zawodnika, któremu przeznaczone jest wygrać londyńskie zawody. Miał stać się kontynuatorem długiej linii australijskich mistrzów gry przy siatce, porzuconej na Wimbledonie od czasu zwycięstwa Pata Casha w roku 1987.

28-letni Brytyjczyk Tim Henman, raz po raz usiłujący stać się finalistą Wimbledonu, mógł zostać pierwszym od 65 lat brytyjskim zwycięzcą The Championships, przywrócić dawną świetność pozostającemu od wielu lat w niebycie brytyjskiemu tenisowi.

29-letni Chorwat Goran Ivanišević, zawodnik-enigma, 3-krotny finalista wcześniejszych edycji Wimbledonu i wielka sensacja turnieju, rozpoczynający go jako 125. zawodnik świata, wracający po ciężkich kontuzjach, wystąpił w nim dzięki przyznanej przez organizatorów dzikiej karcie. Mógł stać się jedynym w historii tenisistą, który legitymując się nią, wygrał turniej wielkoszlemowy.

Skład półfinalistów uzupełniał 31-letni gwiazdor amerykańskiego tenisy Andre Agassi, jedyny pozostający w grze były mistrz turnieju (tryumfator edycji 1992), starał się sprawić niemiłą niespodziankę trzem czołowym woleistom owych lat, znajdującym się na "swoim terenie".

Polub i komentuj profil działu tenis na Facebooku, czytaj nas także na Twitterze!
[nextpage]
Półfinałowy mecz Patricka Raftera z Andre Agassim okazał się być wielkim widowiskiem, stojącym na najwyższym poziomie sportowym. Ceremonią tenisowych przeciwieństw, zderzeniem finezyjnej, wysublimowanej gry Raftera ze stabilnością, soczystością i potęgą uderzeń Agassiego. Gdy w decydującym secie Amerykanin prowadził 5:4 i przystępował do serwisu meczowego, kamery telewizyjne pokazały roześmianego, zrelaksowanego Brada Gilberta, jednego z najsłynniejszych trenerów w historii dyscypliny, opiekującego się wówczas właśnie Agassim. Ale reakcja Gilberta była przedwczesna. Przy stanie 30:15 Andre, mistrz akcji z linii końcowej przegrał długą wymianę prowadzoną właśnie w tej strefie. To był punkt zwrotny decydującej fazy spotkania. W ostatnich gemach naturalne umiejętności gry na trawie Raftera okazały się decydujące. Australijczyk wygrał 8:6 po pojedynku, który dorównał wspaniałemu meczowi tej pary, rozegranemu na tych samych kortach, w tej samej fazie rywalizacji rok wcześniej. I wciąż jest uznawany za jeden z wzorcowych przykładów wielkiego widowiska tenisowego na kortach trawiastych.

Pojedynek ten miał być wstępem do święta, jakie brytyjskiej publiczności miał podarować jej wielki faworyt - Tim Henman. Ale święto nie nastąpiło.
Od pierwszej piłki meczu działo się to, czego tutejsi kibice obawiali się najbardziej. Ivanišević, zapomniany wielokrotny finalista Wimbledonu, na którego bardzo niewielu przed turniejem liczyło, znów grał niepokojąco pewnie. Dawne demony zawodnika z Oksfordu obudziły się; w decydującym momencie pierwszego seta Brytyjczyk oddał serwis, by przegrać tę odsłonę meczu 5:7; publiczność szykowała się na długi, pełen dramatyzmu spektakl. Dwa sety później sytuacja była już jednak całkiem inna. Pełen emocji tie break drugiego seta znalazł się na koncie Henmana, podobnie jak trzeci set, w którym Chorwat niemal nie stawiał oporu. Zdawało się, że powiedział już swoje ostatnie słowo w tym turnieju. Ale Ivanišević odbił się od dna raz jeszcze w swojej zadziwiającej karierze; doprowadził do gema dogrywkowego w czwartym secie i wygrał go. Tim Henman, ukochany syn brytyjskiego tenisa lat 90., zachwycający klasyczną techniką uderzeń, wymarzony dla wielu tryumfator Wimbledonu znów oddalił się od największego celu w swojej karierze. W ósmym gemie finałowego seta Brytyjczyk jeszcze jeden raz w swojej karierze przegrał z sobą samym – stracił serwis, a w grze z dobrze dysponowanym Ivaniševiciem oznaczało to wyrok. Po kolejnym gemie wyspiarski świat tenisowy jeszcze raz pogrążył się w niedowierzaniu.

Finał męskiej odsłony Wimbledonu 2001 nie był jedynie ważnym meczem tenisowym. Był świętem; świętem obchodzonym w sposób dotychczas na tych obiektach niewidziany. Barwne, głośne rzesze fanów Ivaniševicia i Raftera wypełniły trybuny głównej areny All England Club w oczekiwaniu na występ tych, którzy na ten tytuł zasługiwali już od dawna.

Cały turniej, jak i wydarzenia go poprzedzające niosły ze sobą atmosferę nadchodzących przemian; Federer, Safin i pozostali reprezentanci młodego pokolenia, zwanego New Balls, przynosili do tenisa, również tego wimbledońskiego, zupełnie nowe wartości. Któż mógł jednak wówczas przypuszczać, że to ten mecz będzie ostatnim spotkaniem z dawnym obliczem turnieju?

Nieoczywista taktycznie, po wimbledońsku piękna i drapieżna gra Raftera raz po raz ścierała się z tenisem Ivaniševicia, nerwowym, chimerycznym, szalonym jak sam chorwacki tenisista. Raz wydawało się, że kontrolę nad spotkaniem przejmuje Australijczyk; w innym momencie to tenisista ze Splitu zdawał się być bliżej dopełnienia swego niezwykłego dzieła. I wreszcie w piętnastym gemie ostatniego seta, przy stanie 7:7 Rafter pozwolił się przełamać. Po chwili przerwy jego rywal wyszedł ponownie na kort dołożyć ostatni element gigantycznej tenisowej konstrukcji, którą przez ostatnie dwa tygodnie misternie, a zarazem tak spontanicznie budował. Podczas owego długiego, granego na przewagi gema Goran Ivanišević modlił się i rozmawiał sam ze sobą, serwował asy i popełniał podwójne błędy, wznosił oczy ku niebu i prawie płakał, aż wreszcie, po błędzie z returnu Raftera upadł na zieloną murawę Kortu Centralnego w geście ostatecznego tryumfu. Koniec tej historii okazał się być tak jak ona sama - dziwny i piękny w całej swojej niedoskonałości.

Kolejny rok przyniósł na kortach Wimbledonu rewolucyjne zmiany. Nawierzchnia została spowolniona, co wzburzyło wielu zawodników, między innymi samego Tima Henmana. To otworzyło drogę do zwycięstw zawodnikom prezentującym tenis daleki od dotychczasowych wimbledońskich standardów. Tryumfator edycji 2002, Lleyton Hewitt, mimo całej swojej waleczności i nieustępliwości był mistrzem innym od swych poprzedników – prezentującym tenis nieco zachowawczy, nastawiony na regularność. Jego następca i nowy wieloletni Król Kortu Centralnego, Roger Federer, choć przez wielu uważany za doskonałego kandydata na kontynuatora tradycji dawnych czempionów, wybrał inną drogę - ewoluował od skrajnej ofensywy w kierunku nowoczesnego, niezwykle urozmaiconego, ale też i wyraźnie mniej ryzykownego tenisa. Opowieść, której ostatni rozdział napisali Goran Ivanišević i Patrick Rafter, po dziś dzień nie doczekała się swojej kontynuacji.

Pętla

Z czasów staroegipskich znany nam jest symbol Uroborosa: wąż zjadający własny ogon, tworzy zamkniętą pętlę, której koniec stapia się z początkiem. Historia Wimbledonu, tak długa i bogata niemal jak sam tenis, była wędrówką przez rozmaite fazy, z których finał każdej stanowił zarazem swoistą introdukcję do następnej. Przed czasami wielkich woleistów, wizjonerów techniki: Roda Lavera, Billie Jean King, Pete'a Samprasa były jeszcze inne, których na własne oczy niemal nikt z nas nie widział i o których nasza wiedza jest tak znikoma. Kto wie, jaka następna tenisowa epoka oczekuje, by zagościć na arenach All England Club?

Choć deszcz przerywający zawody to prawdopodobnie najstarsza z wimbledońskich tradycji, mnie londyński turniej przywołuje na myśl zupełnie inne obrazy. Na skąpanych w słońcu, pokrytych nierealnie wręcz świeżą zielenią trawy kortach grają Martina Navratilova i Chris Evert. Piłka krąży między nimi jak po zaklętym kręgu, którego wymiary znają tylko one. Płynność i harmonia ich uderzeń sprawiają, że pomyśleć by można, iż ich tenisowe dzieło, które tak misternie kreują, niczym nie może zostać przerwane. A jeśli obserwować je dłużej, zdać się na chwilę może, że grają tak niemal od zawsze. I nigdy nie przestaną grać.

Polub i komentuj profil działu tenis na Facebooku, czytaj nas także na Twitterze!

Komentarze (12)
avatar
nika9
30.06.2013
Zgłoś do moderacji
3
0
Odpowiedz
Genialny tekst !!! 
avatar
fff
30.06.2013
Zgłoś do moderacji
2
0
Odpowiedz
KAPITALNY tekst i świetne podsumowanie zmiany pokoleniowej w tenisie :) Może coś takiego następuje właśnie na naszych oczach? Chciałbym aby tym symbolem był Jurek Janowicz. Jest w naprawdę dobr Czytaj całość
Armandoł
30.06.2013
Zgłoś do moderacji
5
0
Odpowiedz
finał między Ivanisevicem a Rafterem to jeden z najlepszych finałów, jaki widziałem. co tam się wtedy działo na trybunach! żałuje tylko, że nie było mi dane zobaczyć tego meczu na żywo, tylko n Czytaj całość
avatar
vamos
30.06.2013
Zgłoś do moderacji
4
1
Odpowiedz
Coś pięknego. Natychmiast przypomniałem sobie Gorana odprawiającego swoje rytuały przed meczbolami z Rafterem, modlącego się i całującego piłki. Piękna historia, ten Goran i dowód, że nie wolno Czytaj całość
avatar
Salvomaniak
30.06.2013
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
Ktoś mi streści w 3 słowach o czym jest ten sążnisty artykuł?