Witajcie w szarym męskim świecie

Finały ATP World Tour w Londynie pokazały, że męski tenis znajduje się w kryzysie, w jakim od dawna nie był. Ale również w wielkoszlemowych turniejach niewiele dobrych rzeczy się wydarzyło.

W tegorocznym Masters w Londynie mogliśmy zobaczyć wszystkie słabości współczesnego męskiego tenisa. Nie będę wracał do finału, którego nie było, ale w O2 Arenie tylko jeden mecz był godny imprezy tej rangi (szwajcarska bitwa w półfinale). O reszcie spotkań można powiedzieć tylko tyle, że się odbyły i nic więcej. Czy czeka nas okres bezkrólewia w męskim tenisie? Czy w przyszłym sezonie ponownie każdy z wielkoszlemowych turniejów może mieć innego triumfatora?
[ad=rectangle]
Jeśli tak się stanie, to nie dlatego, że poziom wielu tenisistów nagle stał się kosmiczny, tylko po prostu po złotej erze ATP nie ma już najmniejszego śladu. Jak to się pięknie mówi, poziom się wyrównał, tylko że to jest równanie w dół. Roger Federer ciągle potrafi zaskoczyć, ale wiek robi swoje i takiej stabilności jak w najlepszych latach już miał nie będzie. Rafael Nadal sam zapowiada, że będzie mu bardzo trudno wrócić w takim stylu, jak w 2013 roku. Będzie o dwa lata starszy, no i cięższy o kolejne kontuzje. Przy tak fizycznym stylu gry, jaki Hiszpan preferuje, nie będzie mu łatwo rywalizować z młodymi, wcale nie bardzo zdolnymi, rywalami. Pewnie przygotuje formę na Rolanda Garrosa, w którym nikt mu nie zaszkodzi, jeśli będzie w pełni dyspozycji fizycznej. Novak Djoković jest najrówniejszy i dlatego jest liderem rankingu. Nie czuje na plecach oddechu godnego rywala. Póki co nie widać dla niego realnego zagrożenia, nawet jeśli przytrafi mu się rozczarowanie w którymś z wielkoszlemowych turniejów.

Jest Andy Murray, który ubarwia ten szary męski tenisowy świat. Szkot to geniusz taktyki, tylko jego problem polega na tym, że kort często staje się dla niego labiryntem, po którym błądzi dumając nad kolejnymi łamigłówkami. Jest Grigor Dimitrow, który dla mnie jest taką dopiero raczkującą wersją młodego Murraya, a nie Federera, jak to się utarło. Od samego Bułgara zależy, czy będzie kimś więcej niż tenisistą balansującym na krawędzi taktycznej rozpusty i niechlujstwa. Mnie się jego tenis bardzo podoba, bo uwielbiam jednoręczne bekhendy, a do tego ma smykałkę do gry przy siatce. Musi być jednak w jego tenisie więcej mocy, by mógł zdobywać największe tytuły. To nie jest jeszcze zawodnik, który może grać w Finałach ATP World Tour i pewnie zadomowić się w Top 10 rankingu ATP. A przynajmniej tak by było, gdybyśmy mieli złotą erę męskiego tenisa, po której już dawno ślad zaginął.

Mamy wielkoszlemowych mistrzów, Stana Wawrinkę i Marina Cilicia. Obaj mieli jeden wielki turniej, w którym złapali szczytową formę, parę solidnych startów, ale też sporo zupełnie nieudanych. A pamiętajmy, że obaj nie są już bardzo młodzi, więc trudno ich uznać za utalentowanych zawodników, którzy w przyszłości mogą decydować o obliczu ATP. Po prostu wykorzystali swoją szansę, jaka się przed nimi otworzyła w czasach tenisa nieobliczalnego i raczej szykujmy się na to, że takich przypadków będzie coraz więcej. Nie zdziwię się, jak Wawrinka i Cilić będą jednorazowymi wielkoszlemowymi mistrzami. Nie zdziwię się, jak w 2015 roku dołączy do nich Ernests Gulbis, który w tegorocznym Rolandzie Garrosie osiągnął swój pierwszy wielkoszlemowy półfinał. Łotysz ma wszystko, by zachwycać na światowych kortach, poza głową, w której pełno jest sprzeczności (blokuje się albo idzie na całkowity żywioł, dokonując dzieła zniszczenia rywala lub samego siebie).

Jeśli chodzi o młode wilczki, z wielkim dystansem podchodzę do umiejętności Australijczyków Nicka Kyrgiosa i Bernarda Tomicia. Obu zaszumiało w głowie po jednorazowym sukcesie. I jeden, i drugi zaskoczyli w Wimbledonie, docierając do ćwierćfinału. Tomic osiągnął go w 2011 roku i zachłysnął się tym wynikiem. Od tamtej pory nie poczynił żadnych postępów, a jego znak firmowy to koszmarna praca stóp. Kyrgios ma świetny serwis, ale wszystkie pozostałe elementy jego tenisowego rzemiosła to taka jazda bez trzymanki, z taktycznym bałaganiarstwem. Musi poprawić wszystko, jeśli chce w przyszłości święcić triumfy w największych turniejach. To wydaje się oczywiste, w końcu Nick dopiero raczkuje na tym najwyższym poziomie, jednak z jego słów wynika, że już może przenosić góry. Tak jak napisałem, męski tenis staje się wyjątkowo nieprzewidywalny i nie zdziwię się, jak Kyrgios zaskoczy w pojedynczym turnieju, bo serwis go nie zawiedzie i dołoży wyjątkową skuteczność w grze z głębi kortu. Jednak przed nim bardzo daleka droga, by dojść do poziomu, który dawałby mu szanse na regularne osiąganie zaawansowanej fazy w wielkoszlemowych imprezach czy w ATP Masters 1000.

Mamy Belga Davida Goffina, Austriaka Dominika Thiema, Kanadyjczyka Vaska Pospisila, Amerykanina Jacka Socka, Hiszpana Pablo Carreno, Argentyńczyków Federico Delbonisa i Diego Schwartzmana, Czecha Jiříego Veselý'ego, Słoweńca Blaza Rolę, Niemca Jana-Lennarda Struffa, Serba Dusana Lajovicia, Litwina Ricardasa Berankisa oraz Chorwata Bornę Coricia. Berankis od paru ładnych lat jest traktowany jako melodia przyszłości i ciągle w głównym cyklu balansuje na krawędzi beznadziejności i przeciętności. Jest też nasz Jerzy Janowicz, któremu chyba "zaszkodził" szybko osiągnięty półfinał Wimbledonu. To są ci młodzi tenisiści w Top 100, urodzeni w latach 90. XX wieku.

Trudno mi sobie wyobrazić, by któryś z nich mógł stać się wiodącą postacią ATP. Raczej będą pojawiać się i znikać. Młodym coraz częściej brakuje konsekwencji w pracy i cierpliwości. Pragną odnosić sukcesy natychmiast, a to jest droga skazana na porażkę. Dlatego zareagowałem śmiechem na słowa Nicka Kyrgiosa, że może wygrać Australian Open już w 2015 roku. To jest jeden z tenisistów nowego pokolenia, rozkapryszonych chłopców bez pokory. Pewność siebie to dobra rzecz, ale na jednym, dwóch czy nawet trzech udanych turniejach nie da się jej zbudować i nie warto tego nadrabiać gadulstwem poza kortem, bo życie bardzo szybko sprowadza na ziemię. Po jednym, dwóch bardzo słabych występach tego typu tenisista staje się nerwowy jak dziecko, któremu popsuła się ulubiona zabawka.

Z lekkim uśmiechem przyjąłem listę portalu tennis.com z 10 najlepszymi meczami sezonu (bez podziału na ATP i WTA). Jeśli chodzi o męskie mecze, odnajdujemy tam choćby brutalny bój Murraya z Robredo w finale turnieju w Walencji. Owszem, spotkanie to miało momenty, ale przede wszystkim zostało zapamiętane ze względu na dramaturgię, a nie kosmiczny poziom gry. W złotej erze tenisa takie starcie nie miałoby szansy na miejsce w Top 10, bo po prostu takich meczów było wtedy całe mnóstwo. Przyznam szczerze, że w tym sezonie dla mnie trudniejszym zadaniem było wybranie najlepszej 10 WTA niż w ATP. Jeśli chodzi o tenis kobiecy nasza redakcyjna lista wielu zdziwiła. A dlaczego tak się stało? Bo meczów, które mogły się tam znaleźć było przynajmniej drugie 10. W ATP musiałbym się głowić, które mecze uwzględnić w takim zestawieniu, bo po prostu nie ma z czego wybierać. To jest oczywiście moja prywatna opinia. Mój stosunek do ATP jest jaki jest, ale nie stało się tak z dnia na dzień, po prostu z roku na rok poziom drastycznie spada. Uważam, że z WTA aż tak źle nie było po odejściu Justine Henin, Kim Clijsters i Amelie Mauresmo, jak jest teraz z ATP, a przecież najważniejsze postaci obecnego męskiego tenisa jeszcze nie są na emeryturze.

Żegnaj ero gladiatorów, witaj fazo tenisa glinianego, w której nie ma postaci nieosiągalnych dla innych. Djoković, Federer, Nadal i Murray, tzw. wielka czwórka dawnej złotej ery ATP, jest coraz bardziej w zasięgu Keia Nishikoriego, którego wiecznie coś boli, bombardującego serwisem Milosa Raonicia, dla którego siatka to niebezpieczna strefa (jakby stał tam jakiś pies, który może na niego zaszczekać albo go ugryźć), czy wspomnianego wcześniej Dimitrowa, nawet jeśli tenis tych trzech ostatnich jest jeszcze mocno wyblakły. Nie wiem czy tych trzech będzie kiedykolwiek gotowych na to, by dźwigać na swoich barkach ciężar odpowiedzialności za męski tenis. Raczej trzeba czekać na innych, być może takich, którzy dla przeciętnego kibica są jeszcze kompletnie anonimowi.

Obawiam się, że przed nami epoka tenisistów bez twarzy, czyli to samo co mieliśmy w WTA. Nazwijmy to przejściowym okresem (oby jak najkrótszym) tenisistów-cieni, czyli pozbawionych znaków rozpoznawczych na korcie. Oczywiście kobiecemu tenisowi daleko jeszcze do kompletnego odrodzenia, ale powoli wychodzi z kryzysu i pojawia się coraz więcej wyrazistych młodych zawodniczek. Teraz w głębokim dołku znajduje się ATP i póki co brak jest perspektyw na szybkie wyjście z tego marazmu. Witajcie w szarym męskim świecie...

Źródło artykułu: