Marcin Motyka: Andy Murray - lider wyczekiwany (felieton)

PAP/EPA / LISI NIESNER
PAP/EPA / LISI NIESNER

12 lat po rozpoczęciu zawodowej kariery i siedem po awansie na drugie miejsce w rankingu ATP Andy Murray w końcu został najlepszym tenisistą świata. Brytyjczyk objął prowadzenie w światowej klasyfikacji, choć w czerwcu wydawało się to niemożliwe.

To nie miało prawa się wydarzyć. Jeszcze w czerwcu przed Wimbledonem przewaga w rankingu Novaka Djokovicia nad Andym Murrayem wynosiła niemal 8000 punktów. Wówczas nikt, nawet zafiksowani na punkcie swojego idola Brytyjczycy, ani nie pomyślał, że może dojść do zmiany na fotelu lidera światowej klasyfikacji.

8000 punktów to... nie dużo

Ale od tego czasu wiele się zmieniło. Djoković przestał być maszyną do zwyciężania, która wygrywa jak chce, gdzie chce i z kim chce. Od upragnionego triumfu w paryskim Rolandzie Garrosie Serb zakończył zwycięsko tylko jeden turniej (Toronto). A po US Open otwarcie zaczął mówić o kłopotach z motywacją.

Tymczasem odmieniony dzięki ponownemu nawiązaniu współpracy z Ivanem Lendlem Murray rósł w siłę. I po US Open, kiedy pojawiła się minimalna szansa, że może zdystansować Djokovicia, ruszył w pogoń. Szkot wygrał w Pekinie, gdzie Serb nie wystąpił, wygrał w Szanghaju, gdzie Djoković odpadł w półfinale, wygrał w Wiedniu (tam również Serba zabrakło) i przed turniejem w paryskiej hali Bercy zmiana na pierwszej pozycji w rankingu stała się prawdopodobna.

Ale wciąż Murray musiał liczyć na pomoc rywali bądź też samego Djokovicia. I to się wydarzyło. Najpierw pomocną dłoń do Brytyjczyka wyciągnął sam Serb, a właściwie Marin Cilić, który pokonał tenisistę z Belgradu, a następnie Milos Raonić, oddając Murrayowi walkowerem półfinał. Tym samym to, co pół roku było wydawało się abstrakcyjne, stało się faktem - Andy Murray został nową "jedynką" rankingu ATP.

ZOBACZ WIDEO Konstantin Vassiljev: Na pewno nie ma co płakać (Źródło: TVP S.A.)

{"id":"","title":""}

Euforia i absurd

Murray to dla wielu lider wyczekiwany. Wielu znawców tenisa wręcz życzyło mu, by awansował na pierwszą lokatę. Brytyjczyk to tenisista, który od wielu lat należy do światowej czołówki. Wiceliderem rankingu był już przed siedmioma laty, w sierpniu 2009 roku. Ale tego wielkiego kroku w przód nie mógł wykonać. Zawsze był w cieniu innych - czy to Djokovicia, czy Rogera Federera i Rafaela Nadala.

Po tym, jak Murray zapewnił sobie pierwsze miejsce w rankingu, na Wyspach zapanowała euforia. Brytyjczycy przypominali drogę, jaką przebył ich rodak. Od chłopaczka na szczudłowatych nóżkach z bujną fryzurą, wymiotującego na korcie ze zmęczenia, po wspaniale przygotowanego fizycznie atletę, mistrza defensywy, dla którego nie ma straconych piłek. A że nadmierne uwielbienie niekiedy przybiera formę absurdu, najlepiej udowodnił Desmond Kane, dziennikarz brytyjskiego Eurosportu, który w pełnym laurek i pochwalnych peanów tekście umieścił Murraya w gronie pięciu najlepszych tenisistów w historii (!), obok Federera, Nadala, Djokovicia i Pete'a Samprasa.

Nachodzi era Murraya?

Przodownictwo w rankingu Murray oficjalnie obejmie w poniedziałek, kiedy zostaną opublikowane najnowsze notowania światowych klasyfikacji. Ma pewność, że z pierwszej pozycji nie zostanie zepchnięty aż do zakończenia Finałów ATP World Tour, czyli nie powtórzy "osiągnięcia" Patricka Raftera - jedynego tenisisty w historii, który liderem rankingu był przez tydzień.

W ostatnich latach mieliśmy okres panowania Federera, następnie Nadala i Djokovicia. Czy teraz nadchodzi "era Murraya"? Patrząc na to, co dzieje się w męskich rozgrywkach, łatwo o twierdzącą odpowiedź.

Marcin Motyka

Zobacz więcej tekstów Marcina Motyki ->

Komentarze (2)
avatar
Trzygrosz54
6.11.2016
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
Myślę,że Andy ma naturę zwycięzcy i wytoczy wszystkie armaty,żeby jak najdłużej utrzymać się na szczycie......Co na to Djoko?...Wielka niewiadoma...Same chęci nie wystarczą...musi być jakieś pr Czytaj całość