Gdy w piątek Rafael Nadal, koncertową końcówką w półfinale z Grigorem Dimitrowem, zapewnił sobie awans do finału Australian Open 2017, stało się jasne, że ten weekend będzie powrotem do przeszłości. W sobotę i niedzielę poczuję się o dobre 10 lat młodszy, gdy Nadal z Rogerem Federerem oraz siostry Williams regularnie rywalizowali ze sobą o największe tenisowe laury.
Po 14 latach amerykańskie siostry ponownie zmierzą się w finale Australian Open, a po ośmiu - w meczu o tytuł w jednej z najważniejszych imprez (Wimbledon 2009). Oba te mecze wygrała Serena Williams, która również teraz będzie faworytką. Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie, aby mogła wypuścić szansę na 23. wielkoszlemowy tytuł. Siostrę zna na wylot. W teorii Venus Williams nie jest w stanie jej niczym zaskoczyć, wymyślić nowego rodzaju amunicji, co zwiększałoby jej szanse na przerwanie złej passy. Serena wygrała cztery ostatnie ich mecze w wielkoszlemowych turniejach. Venus po raz ostatni była górą w finale Wimbledonu 2008. W praktyce, ich mecze zawsze były dziwne, wymykające się z ram logicznego myślenia, niekoniecznie ze sportowego punktu widzenia.
W 2009 roku Nadal i Federer byli w podobnej sytuacji, jak teraz. Wtedy również Szwajcar grał półfinał w czwartek, a Hiszpan w piątek. Różnica polega na tym, że osiem lat temu Roger bez straty seta pokonał Andy'ego Roddicka, a Rafa był po trwającym pięć godzin i 14 minut dreszczowcu z Fernando Verdasco, a teraz obaj mają za sobą pięciosetowe batalie. Finał Australian Open 2009 to zwycięstwo Nadala w pięciu partiach. Czy po ośmiu latach Hiszpan jest w stanie powtórzyć ten sam schemat? Szczerze mówiąc wątpię, choć w starciu z Dimitrowem mi zaimponował. Szczególnie w piątym secie, gdy Bułgar grał znakomity tenis, ale to Nadal w końcówce pokazał fizyczną i mentalną doskonałość. Właśnie tymi cechami Majorkanin sprawiał, że wirtuozeria Federera w starciu z nim czasami zamieniała się w mizerię. Tak jednak zdarzało się głównie na kortach Rolanda Garrosa. Melbourne i Londyn były scenami ich wielkich widowisk. Wierzę w to głęboko, że jeszcze raz zagrają nam tak, że ponownie wbici w fotele, będziemy się zachwycać tym połączeniem wody i ognia. Federer spróbuje przerwać złą passę z odwiecznym rywalem w wielkoszlemowych turniejach. Szwajcar przegrał sześć ostatnich takich meczów. Po raz ostatni pokonał Nadala w finale Wimbledonu 2007.
W niedzielę (początek o godz. 9:30 czasu polskiego) odbędzie się pierwszy Fedal, jak się nazywa mecze Federera z Nadalem, w wielkoszlemowym finale od Rolanda Garrosa 2011. Szwajcar kontra Hiszpan to najbardziej fascynująca rywalizacja w sporcie, jaką jest mi dane obserwować. Obaj są jak ogień i woda, zarówno jeśli chodzi o osobowości, jak i style gry. Obaj autentycznie kochają sport i przez długie lata nakręcali spiralę tenisowej machiny, wprowadzając tę piękną dyscypliną w inny wymiar. W niedzielę znów cały świat będzie się ekscytował ich bitwą o prymat w Melbourne. Nawet ci, którzy na co dzień tenisem nie żyją, nie mogą przejść obok takiego meczu obojętnie. Bo Fedal jest jak finał piłkarskich mistrzostw świata.
ZOBACZ WIDEO Kuriozalna żółta kartka Verrattiego [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]
SWVW XXVIII, jak pozwolę sobie nazwać 28. starcie sióstr Williams, będzie dla mnie powrotem do krainy koszmarów. Nie mam miłych wspomnień z meczów Amerykanek. Zawsze mnie męczyły i dręczyły. A do tego, gdy dochodzi do ich starcia, zawsze mam wątpliwości, czy to co widzę, dzieje się naprawdę, czy jest starannie wyreżyserowanym teatralnym lub cyrkowym przedstawieniem. Nie zmienia to jednak faktu, że na przestrzeni ostatniej dekady mecze sióstr stały się tenisowym El Clasico, któremu towarzyszą pozytywne i negatywne emocje, ale mało który pasjonat sportu ma do tej rywalizacji neutralne nastawienie.
Fedal XXXV będzie z kolei podróżą sentymentalną. Finał Wimbledonu 2008 pozostaje najlepszym sportowym widowiskiem, jakie miałem przyjemność obejrzeć. Ich starcie w Australian Open 2009 również znajduje się na tej liście w ścisłej czołówce. Zapierające dech w piersiach batalie Federera z Nadalem są odzwierciedleniem prawdziwego ducha tenisa jako sportu najbardziej, spośród wszystkich dyscyplin, łączącego stronę fizyczną i mentalną. Tutaj nie ma miejsca na jedną przypadkową akcję tuż przed końcem regulaminowego czasu gry, bo coś takiego jak końcówka meczu w tenisie po prostu nie istnieje. Jeden gem może trwać 10, 15 czy 20 minut i dlatego sam system punktacji w tym sporcie jest tak fascynujący.
Nie mam wątpliwości, że finał Wimbledonu 2009, z tie breakiem w piątym secie, nie byłby określany bitwą wszech czasów. W tak wyjątkowych turniejach po prostu musi być walka o pełne, a nie mini, przełamanie. Można się spierać tylko o to, do ilu setów powinny być rozgrywane męskie mecze w wielkoszlemowych turniejach (do trzech czy do dwóch), szczególnie w dzisiejszych czasach, gdy tenisiści coraz bardziej przesuwają granice fizycznej perfekcji. Kwestia konieczności gry do dwóch gemów przewagi w rozstrzygającej partii nie podlega dla mnie dyskusji. Nie mieliśmy okazji się przekonać, bo w US Open nigdy się nie spotkali, ale jestem przekonany, że starcie Federera i Nadala, rozstrzygnięte w tie breaku piątego seta, byłoby jak film, którego zakończenie wywołało w nas uczucie niedosytu.
Pierwszy mecz sióstr Williams w wielkoszlemowym turnieju odbył się w Australian Open 1998 roku, a pierwsze takie starcie Federera z Nadalem miało miejsce w Rolandzie Garrosie 2005. 28 i 29 stycznia 2017 roku będą jak tenisowa podróż wehikułem czasu, wynalezionym przez doktora Emmetta Browna ze słynnej filmowej trylogii, najpierw do 2003, a następnie do 2009 roku. Mam nadzieję, że kondensator czasoprzestrzeni wytrzyma napięcie i nie pomyli dat, przenosząc nas np. do 8 czerwca 2008 roku.
Łukasz Iwanek
Zobacz więcej tekstów Łukasza Iwanka ->