Taki ma na siebie plan. "Nigdy tego nie skończę"

WP SportoweFakty / Mateusz Kusznierewicz
WP SportoweFakty / Mateusz Kusznierewicz

- Potrafiłem po treningach pójść na dyskotekę, tańczyć z dziewczynami całą noc i wrócić nad ranem. Teraz, po takiej eskapadzie, chyba trafiłbym do szpitala - mówi nam Mateusz Kusznierewicz, jeden z najlepszych żeglarzy na świecie.

W tym artykule dowiesz się o:

Mateusz Kusznierewicz to złoty i brązowy medalista igrzysk olimpijskich w Atlancie (1996 r.) i Atenach (2004) w klasie Finn (jednoosobowa łódka), a także czterokrotny mistrz świata, trzykrotny mistrz Europy i wielokrotny mistrz Polski. Kusznierewicz z sukcesami startował również w klasie Star (dwuosobowa łódka).

Najlepszy polski żeglarz i jeden z najlepszych na świecie dalej aktywnie uczestniczy w zawodach. Kusznierewicz opowiada nam, jak zmienił się na przestrzeni ostatnich dekad, wraca do trudnych chwil w życiu i mówi, czym zajmuje się obecnie.

Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty: Masz 50 lat. Kiedy zamierzasz zakończyć karierę?

Mateusz Kusznierewicz: Nigdy!

Jak to?

Nie będzie końca. To mój pomysł na siebie. W tym roku mija czterdzieści lat od mojego pierwszego obozu żeglarskiego. Pomyślałem sobie, że jestem dopiero w połowie drogi. Chcę żeglować, startować w regatach. Mogę mieć w załodze sprawniejszych i mocniejszych kolegów, ale chcę się utrzymywać w takiej kondycji, by żeglować za dziesięć, dwadzieścia, a nawet za trzydzieści lat!

To możliwe?

Wybierając ten piękny sport, jakim jest żeglarstwo, nie myślałem o tym, że to dyscyplina na całe życie, w której nie ma barier wiekowych. Na igrzyskach olimpijskich w Pekinie miałem 33 lata. "No, jesteś już doświadczony byk" - tak wtedy sądziłem. Jednym z moich rywali był John Dane z USA, który miał 62 lata. Odpowiadając na pytanie: tak, to możliwe. Głównie z uwagi na doświadczenie, instynkt, czucie głębokie, pamięć mięśniową. To z nami zostaje na całe życie.

Jak bardzo twoje ciało różni się od tego z 1996 roku, gdy zdobywałeś złoty medal olimpijski w Atlancie?

Cały czas ważę tyle samo: 96 kilogramów. Mam 19,6 procent tkanki tłuszczowej, wtedy miałem około 13-14 proc. Metabolizm też mi lekko przysiadł. Dziś po zawodach regeneruję się już nie w dwa, trzy dni, a przez tydzień. To są te różnice.

Jak było kiedyś?

Gdy jeszcze człowiek był młody... Pamiętam zgrupowania kondycyjne w Zakopanem.

Co się tam działo?

Potrafiłem pójść po nartach, siłowni i basenie na dyskotekę, tańczyć z dziewczynami całą noc, wracałem nad ranem i chowałem się za drzewem, by nie wpaść na wychodzących z hotelu windsurferów, którzy akurat szli na poranny rozruch.

Co było dalej?

Wracałem do pokoju szybko się wykąpać, by następnie niepostrzeżenie zbiec na śniadanie. Byłem ledwo żywy, zwłaszcza gdy po posiłku wchodziliśmy na stację wyciągu w Goryczkowej - z założonymi na plecach nartami, butami i plecakiem. Zajmowało to 40 minut. By się zregenerować, przysypiałem później na wyciągu. Po obiedzie robiłem jeszcze krótką drzemkę i siły wracały. Teraz, po takiej eskapadzie, chyba trafiłbym do szpitala. Na imprezy już nie chodzę, a jeśli pojawię się na jakimś bankiecie, to znikam po półtorej godziny.

Wspomniałeś, że w Atlancie, jeszcze w wodzie, tuż po zakończeniu startu, zastanawiałeś się, jak będziesz się bawił wieczorem.

Tak. Miałem tę umiejętność, że potrafiłem skoncentrować się na jednym, konkretnym zadaniu. Umiem wejść w stan "flow", wtedy tracę kontakt ze światem zewnętrznym. Ale zawsze po zakończeniu danego zadania potrzebowałem wejść do innego świata, do swojego "trzeciego miejsca". Pierwszym jest dom, drugim praca, a trzecim, jak kto woli: kawiarnia, książka, ogródek, garaż, sport, ryby, dyskoteka. Dziś opowiadam o tym na wykładach. Moim trzecim miejscem są mapy. A kiedyś była rozrywka i towarzyskie eskapady.

Mapy?

Tak, mapy kartograficzne. Uwielbiam mapy. Przeglądam je, badam. Patrzę, jak się zmieniały, porównuję z Google Earth. I nagle znikam, wchodzę w świat map. Skąd to mam? Nie wiem. Zawsze mnie fascynowały, jak i eksploracja miejsc.

Na równym poziomie, co dziewczyny?

Nie przesadzajmy z tymi dziewczynami. Po prostu lubiłem towarzyskie spotkania. Mogłem się wtedy odseparować od codziennych zajęć. W Atlancie zabierałem jedną koleżankę, Finkę, też olimpijkę, do kina. Mogliśmy sobie pogadać. Poderwałem kilka dziewczyn, korzystałem z życia. Młody człowiek ma potrzebę poznawania świata, poznawania nowych osób. Mimo że jestem przecież introwertykiem. Lepiej czuje się w spotkaniach jeden na jeden, choć nie przeszkodziło mi to w nawiązywaniu kontaktów ot tak.

Spotkania z dziewczynami szybko się jednak skończyły, bo szybko wszedłem w stabilne związki. Z żoną jesteśmy małżeństwem od ponad piętnastu lat i jestem jej bardzo oddany. Zawsze byłem gościem z wartościami.

Mateusz Kusznierewicz
Mateusz Kusznierewicz

Wszystko, co najpiękniejsze w twoim życiu, dzieje się na wodzie?

Tak, nawet ślub wziąłem na środku Zatoki Gdańskiej. Udzielił go nam świętej pamięci prezydent Gdańska Paweł Adamowicz. Woda to moje środowisko naturalne. Choć... muszę się przyznać: mam chorobę morską. Cierpi na to tak z pięć procent żeglarzy. Mam na nią sposoby. Aviomarin jest na liście środków dopingujących, więc odpada. Biorę naturalne medykamenty, żuję korzenie imbiru. Ale dzięki temu, że mam głębokie czucie przechyłów, choroba morska stała się moją supermocą, bo bardzo dobrze czuję łódkę na fali.

Twój obecny grafik różni się od tego z czasów szczytu kariery?

Mam życie prywatne, czyli rodzinne – mamy z Izą dwójkę fantastycznych dzieci. Jestem też bardzo aktywny biznesowo, co zajmuje mi osiemdziesiąt procent czasu, który spędzam poza domem. Pozostałe dwadzieścia procent poświęcam na żeglowanie, starty w regatach, treningi, projektowanie nowych żagli.

Robisz to dalej profesjonalnie?

Nie poświęcam już treningom 250 dni w roku, jak za czasów przygotowań olimpijskich. Miałem wówczas tylko parę dni wolnych w roku. To była jazda bez trzymanki: treningi, zawody, badania, praca przy sprzęcie, projektowanie nowych żagli. Teraz pływam na wysokim, profesjonalnym poziomie, traktuję to zawodowo, za co zresztą dostaje wynagrodzenie. Taki tryb życia mnie motywuje. Oprócz przyjemności, utrzymuje mnie także w dobrym zdrowiu. Dalej potrzebuję wyzwań.

John Bertrand, mój mistrz, idol, znakomity żeglarz, powiedział mi kiedyś: "Moja recepta na długowieczność: miej kogoś, kogo możesz kochać, rób w życiu coś fajnego z fajnymi ludźmi i miej na horyzoncie cel, do którego dążysz".

Jaki masz teraz cel?

Przede mną, za miesiąc, mistrzostwa świata w chorwackim Splicie oraz mistrzostwa Europy na Majorce, w październiku. W przyszłym roku w marcu wystartuję w Bacardi Cup w Miami. Mógłbym powiedzieć, że sięgnąłem szczytu. Ale chcę iść dalej. Niedawno skończyłem 50 lat, a mój kalendarz jest ciągle zapełniony. Mam dużo energii. Gdy się ścigam, po prostu czuję super energię.

Wspomniałeś o pracy. Czym się zajmujesz?

Współpracuję z czterema firmami. Wizerunkowo. To długofalowe działania. Realizuję projekty związane z promocją ich produktów i usług. Jestem twarzą, ambasadorem, angażuję się w kreowanie rozwiązań. Można powiedzieć, że to działalność marketingowo-reklamowa. Moim oczkiem w głowie jest od dwóch lat projekt "Power Walk", w którym zachęcamy Polaków do rozpoczęcia dnia od spaceru. W "Power Walk" idziemy po zdrowie. Dołączyło do nas już ponad 23 tysiące osób i stale zgłaszają się firmy, by wdrażać takie spacery do swoich organizacji. Z misji, zabawy, "Power Walk" przeradza się powoli w coś poważnego. Zaczynałem z kolegą, a dziś mamy osiem osób zatrudnionych na pokładzie.

Średnio raz w tygodniu prowadzę też wykład motywacyjny, o którym wspominałem. Ostatnio dla firmy Shell, dla 450 osób. Wprowadzam sport do biznesu. Dzielę się swoją wiedzą, sprawdzonymi metodami w sporcie. Mówię o wzorze na motywację, buduję piramidę sukcesu, opowiadam o tym, dlaczego najcenniejszym doświadczeniem w mojej karierze nie był złoty medal, a ten "skórzany" z Sydney - czyli za czwarte miejsce. W jaki sposób zdołałem się po nim podnieść, odbudować, zmierzyć z krytyką. Ta przegrana napędziła mnie na kolejne lata. Na kolejnych igrzyskach, w Atenach, zdołałem znów stanąć na olimpijskim podium.

Czujesz się spełnionym człowiekiem?

Tak, robię fajne rzeczy z fajnymi ludźmi. Rozwijam własne projekty. W sporcie też - osiągnąłem wszystko, co chciałem osiągnąć w swojej dyscyplinie. Mam złoto olimpijskie, mistrzostwo świata, Europy, Polski. Sam jestem ciekaw, co jeszcze zdobędę w przyszłym roku, za dwa czy pięć lat.

Cieszę się, że wprowadzam sport do biznesu. To moja idea. Mówię o metodach, których nauczyłem się, rywalizując na wodzie: jak dawać sobie radę ze stresem, ze spadkiem motywacji, z przegraną, a nie z porażką. Tłumaczę tę różnicę.

Próbowałem też zupełnie nowych wyzwań. Miałem swój podcast: "Akademia mistrzów". Rozmawiałem jak sportowiec ze sportowcem - z Adamem Małyszem, Robertem Korzeniowskim, Mają Włoszczowską. Fajne doświadczenie, chciałem spróbować, ale wywiady to nie moja bajka.

Zrobiłem również "Power Walk" z "Odlotowym Niewidomym", czyli z Sebastianem Grzywaczem idąc z białą laską po Warszawie. Niesamowite doświadczenie nic nie widzieć, wsiąść do autobusu, dojechać z punktu A do punktu B. Abstrakcja.

Nie zmienia się jedno: cały czas startujesz.

W czerwcu miałem mistrzostwa świata w Sopocie. Z Przemkiem i Kilianem zdobyliśmy srebrny medal! Dzięki temu jestem w supertrybie. Dbam o sen, odżywianie, koncentrację, sprawność fizyczną i umysłową.

Na ile lat się czujesz?

Jakiś czas temu zrobiłem szczegółowe badania zdrowia. Mój wiek metaboliczny to 34 lata, płuca mają 50, a serce 41 lat. Polecam każdemu zrobić takie rozeznanie. Dostałem bardzo cenne wskazówki, co powinienem zmienić. Okazało się przy okazji, że jestem niedożywiony. Dietetyk Wanda Baltaza powiedziała mi, że byłem przez dłuższy czas na deficycie pokarmowym, mimo że jadłem całkiem sporo. Mój organizm odkładał tłuszcz w trzewiach, na tak zwaną "rezerwę". Gdy zacząłem więcej jeść, moja tkanka tłuszczowa spadła.

A mentalnie, na ile lat się czujesz?

Dopiero w wieku czterdziestu paru lat zrozumiałem, co jest dla mnie ważne i dobre, na czym się skupić. Myślę, że dobrze radzę sobie z podejmowaniem decyzji, stresem, problemami. Choć muszę popracować nad tym, by oddzielić życie prywatne od zawodowego. Za bardzo to łączę. Robię dużo rzeczy, narażam się na ocenę, przegraną, hejt, "bullying". Zamiast się odciąć i podejść bez emocji, to jednak czasem wchodzi to we mnie.

Pracuję z trenerem mentalnym Dorotą Wnuk-Lipińską. Pomogła mi wyjść z dużego problemu, po nieudanym projekcie "Polska 100". Pozwoliła mi się odbudować mentalnie i zrozumieć kilka spraw. Dałem sobie radę i dalej, raz w miesiącu, się spotykamy. Dobrze mieć psychologa obok siebie.

Niepowodzenie w tym projekcie dotknęło cię chyba bardziej, niż przegrana w Sydney.

Zdecydowanie. Miał to być fantastyczny rejs polskich żeglarzy dookoła świata, z odwiedzeniem stu portów, promocją kraju - wszystko na rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości. Zaangażowało się w to ministerstwo, nieszczęsna Polska Fundacja Narodowa, która od początku miała złą prasę. Redakcja "Gazety Wyborczej" roznieciła ogień. Inne media podchwyciły temat. Po raz pierwszy znalazłem się w takiej sytuacji. Nagle na mój temat zaczął wypowiadać się w bardzo brzydki sposób poseł Bosak, posłanka Beger. Ludzie kompletnie mi obcy.

Nie mogłem uwierzyć w bzdury, jakie słyszałem i czytałem. Poszedłem na wywiad do Roberta Mazurka do RMF, do Konrada Piaseckiego z Radia ZET, by mówić nie o sporcie, a wyjaśnić sytuację. Znalazłem się w innej czasoprzestrzeni. Ze spokojnych fal życiowych wpłynąłem w sztorm. Stałem się paliwem, narzędziem. Jechano po mnie w przestrzeni publicznej, by ściągnąć w dół partię wtedy rządzącą.

Bolało?

Nie mogłem się pozbierać. Zostałem położony przez ludzi z Polskiej Fundacji Narodowej na ołtarzu jako ofiara i otrzymywałem jeden, drugi, trzeci cios nożem po bebechach. Trzy osoby z żeglarstwa, które były mi bliskie, dołożyły swoje ciosy, wbijając mi nóż w plecy. To było cholernie trudne doświadczenie. Miałem nieprzespane noce. Co było najpiękniejsze - żona, dzieci i przyjaciele bardzo mnie wspierali.

Nie masz sobie nic do zarzucenia w tej sprawie?

Popełniłem kilka błędów, ale to nie one spowodowały tę sytuację. Natomiast siła rażenia afery w moją stronę była nieproporcjonalna. Zmieszano mnie z błotem. Moja łajba została wywrócona do góry nogami. Gdy przegrywa sportowiec, oddziałuje to głównie na kibiców. W tej sytuacji wmieszała się polityka, cała machina.

Co ci to dało?

To doświadczenie niesamowicie mnie wzmocniło. Całe szczęście, że nie zrealizowałem tego projektu. Tak uważam z perspektywy czasu. Powinienem pójść na kolanach do Częstochowy i podziękować, że to ostatecznie nie ruszyło, że jednak nie musiałem współpracować z takimi ludźmi: od strony żeglarskiej i biznesowej.

Czy ta afera odbiła się na twoim życiu?

Nastąpił naturalny przesiew znajomych. Spostrzegłem, kto ze środowiska żeglarskiego mnie wsparł, a kto się odwrócił. To była bardzo ciekawa obserwacja. Co najważniejsze, postanowiłem robić swoje. Zostawiłem to, poszedłem dalej. Dziś nie wiem, co u tych ludzi słychać i jest mi z tym dobrze. Przekonałem się natomiast, że świat jest brutalny. Ludzie mają różne wartości i różny światopogląd.

Od tamtej głośnej sprawy minęło siedem lat.

Myślałem wtedy, że jest już po mnie, że nie odbuduję się sportowo i wizerunkowo. A rok później zdobyłem mistrzostwo świata! Miałem dużą ambicję, by to zrobić. Ten sukces smakował podwójnie. Dwa lata później pojechałem jeszcze na igrzyska olimpijskie do Tokio, gdzie w roli trenera pomogłem Węgrowi zdobyć srebrny medal, bo mnie o to poprosił.

W biznesie też ruszyło. Cztery miesiące po tej aferze zostałem zaproszony na wykład przez PZU, bym opowiedział, jak odbudować się po trudnym doświadczeniu... A to przecież machina państwowa przyłożyła rękę do moich negatywnych przeżyć. Co ciekawe, bardzo często jestem zapraszany na wykłady także przez firmy będące spółkami Skarbu Państwa.

Dostawałeś też propozycje ze świata polityki.

Chodziło o inicjatywy i projekty prospołeczne czy nawet doradcze w ministerstwie, w PKOl-u. Ale odmawiałem.

Dlaczego?

Jestem przyzwyczajony do logicznego, racjonalnego myślenia i efektywnego działania. Do pracy niezależnej od interesów różnych podmiotów. W polityce jest za dużo różnych gierek, zależności, układów, niedomówień, półprawd. Proces decyzyjny też jest skomplikowany. Nawet fajny projekt mający w zamiarze pomoc innym może zostać potraktowany na zimno i wyrzucony do kosza: bo się nie opłaca. Polityka to jak praca w gastronomii. Trudny kawałek chleba.

Ale w Australii myślą, że zostałeś premierem Polski.

Najczęściej jestem mylony z Mariuszem Czerkawskim. Aż do czasu wiadomości w australijskiej telewizji, gdy przedstawiono mnie jako premiera. Pani w dzienniku informacyjnym zamiast premier Mateusz Morawiecki powiedziała Kusznierewicz. Zabawne to było. Niech to będzie mój ostatni kontakt z polityką. Żeglarstwo i sport są dużo ciekawsze i przyjemniejsze. Polecam każdemu.

Rozmawiał Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty

Komentarze (16)
avatar
prologic
28.07.2025
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Wyjątkowy narcyz. Wielki mistrz okazał się życiowym i biznesowym nieudacznikiem. Najlepiej nie za swoje. Mógłby sportowo osiągnąć więcej ale to patentowy leń, którzy uwierzył w swoją wielkość. Czytaj całość
avatar
Robert Robert
28.07.2025
Zgłoś do moderacji
2
1
Odpowiedz
Panie Mateuszu, my normalni Pana rodacy, Polacy, też Pana wspieramy. Jest pan dla nas prawdziwym Dobrem narodowym. Bohaterem. Wspaniałym sportowcem. Najlepszym, dla mnie, żeglarzem. Nie jakimś Czytaj całość
avatar
Piotr Palęga
27.07.2025
Zgłoś do moderacji
15
12
Odpowiedz
ale on jest nadęty afera oczywiście nie jego sprawa ale mówić że ma biologicznie 34 lata to tupet równy aferze skąd go wzięli? 
avatar
Andrzej Tomsia
27.07.2025
Zgłoś do moderacji
4
0
Odpowiedz
Pozdrowienia z Rybnika. Tak trzymaj. 
avatar
Bóg jest miłością
27.07.2025
Zgłoś do moderacji
11
8
Odpowiedz
Szczęść Boże, bez Boga nigdy nie osiągniesz pełnego szczęścia, przestań się oszukiwać. 
Zgłoś nielegalne treści