WP SportoweFakty: Zeszłoroczne mistrzostwa Europy na Sycylii, w których zdobyła pani srebrny medal, były pierwszymi seniorskimi regatami rangi mistrzowskiej, w których zameldowała się pani w ścisłej światowej czołówce. Potem było drugie miejsce na regatach przedolimpijskich, piąte miejsce na mistrzostwach świata w Omanie i teraz złoty medal mistrzostw świata w Izraelu. Skąd taka nagła eksplozja formy?
Małgorzata Białecka: Przede wszystkim pomogła wiara w siebie. Po tym pierwszym sukcesie dostałam takiego "kopa", który jeszcze bardziej zmotywował mnie do działania. Zobaczyłam, że mogę walczyć z najlepszymi i zdobywać medale. Wzmocniłam się psychicznie. Po drugie, od zeszłego roku zaczęłam więcej odpoczywać i przestałam "zajeżdżać się". Było to związane z doświadczeniem po poprzednich latach, kiedy na przykład zdarzało mi się wystartować w mistrzostwach świata czy Europy, kiedy byłam wcześniej na przykład chora albo przemęczona. Często nie dawałam rady "dociągnąć" regat do końca. Kiedy bardzo dobrze szło mi w eliminacjach i byłam na pozycjach medalowych, później w finałach spadałam na dalsze miejsca. Ponadto, bywa tak, że niektórzy zawodnicy potrzebują po prostu trochę więcej czasu i są zawodnicy typu Przemek Miarczyński czy Zosia Klepacka, którzy już w wieku dwudziestu lat czy nawet jako juniorzy potrafią od razu zdobywać medale. Ja jestem chyba takim typem sportowca, który musiał do tego dojrzeć, zebrać więcej doświadczenia. To także efekt ciężkiej ponad dziesięcioletniej pracy.
Dużo wyrzeczeń kosztował ten sukces?
- Ja po prostu lubię trenować, lubię się zmęczyć, lubię żeglarstwo i cały ten styl życia. Myślę, że to też pomaga mi w treningach i w życiu. Nie idę na trening jak za karę tylko z uśmiechem na ustach i cieszę się, że mogę kolejny raz zejść na wodę, pojeździć na rowerze czy pójść na siłownię i potrenować razem z całą ekipą. Nie postrzegam tego w kategorii wyrzeczeń. To moja pasja.
Jest pani dopiero drugą polską deskarką, która stanęła na podium mistrzostw świata w olimpijskiej klasie RS:X i w sumie też drugą, która wywalczyła na nich złoty medal. Ostatnio była to Zofia Klepacka, która dokonała tego w 2007 roku. Jakie to uczucie i czy dotarło to już do pani?
- Już dociera dużo bardziej, bo na samym początku nie zdawałam sobie sprawy, że nagle stałam się mistrzynią świata. Cały czas uśmiecham się, kiedy ludzie mówią do mnie mistrzyni, bo jest to dosyć egzotyczne. Tak naprawdę zaczęłam zdawać sobie z tego sprawę, kiedy zaczęły spływać wszystkie gratulacje i naprawdę okazuje się, że ludzie kojarzą, że Gosia Białecka została mistrzynią świata i jedzie na igrzyska olimpijskie.
Czy to prawda, że były takie chwile, kiedy myślała pani o rezygnacji z dalszego uprawiania sportu?
- Półtora roku temu bardzo poważnie myślałam o zakończeniu kariery. Wynikało to z tego, że miałam bardzo słaby sezon, nie miałam zapewnionego finansowania i praktycznie przez cały sezon nie udało mi się osiągnąć żadnego dobrego wyniku. Jeżeli przez 14 lat, bo tyle trenuję, nie przebijasz się do tej pierwszej trójki, nie zdobywasz medali, co wiąże się też z brakiem pieniędzy i z brakiem obecności w kadrze, to jest zupełnie naturalne, że pojawiają się takie myśli. A ja mam już swoje lata. Są osoby, które sugerowały, że może czas zająć się normalnym życiem, bo jeżeli nie jest się w stanie zarabiać pieniędzy na pływaniu, to trzeba może zakończyć taką zabawę. A nie każdy w wieku 26 czy 27 lat może pozwolić sobie na to, żeby się bawić. Zastanawiałam się więc, czy nie pójść do normalnej pracy.
A czy pojawiły się wtedy jakieś pomysły na to, co mogłaby pani robić?
- Kilka pomysłów miałam, ale nic konkretnego. Dałam sobie czas do końca kwalifikacji do igrzysk. Postawiłam na jedną kartę i postanowiłam dać z siebie wszystko w tym ostatnim roku. No i udało się.
Czy był ktoś, kto pomógł pani w tej decyzji o pozostaniu przy sporcie?
- Decydująca była rozmowa z trenerem Pawłem Kowalskim, z którym rozmawiałam właśnie na koniec sezonu. I on mi trochę zasugerował, że będę w kadrze i jakieś tam finansowanie będę miała zapewnione, żeby pojechać na kilka zgrupowań. Dał przykład Piotrka Myszki, który też długo pracował na te najważniejsze sukcesy, na medale mistrzowskich imprez. Jak już zdobyłam ten srebrny medal mistrzostw Europy, podszedł do mnie Piotrek i powiedział mi: "Wiesz kiedy ja zdobyłem swój pierwszy medal? Właśnie w wieku 27 lat". Czyli dokładnie w tym samym wieku.
Jak spędza pani wolny czas i radzi sobie ze stresem podczas zawodów?
- Nie ukrywam, stresuję się, przejmuję i często mam problemy ze spaniem. Staram się jakoś uspokajać. Bardzo dużą rolę odgrywają tutaj trenerzy i cały nasz team. Pomaga też jakaś dobra muzyka albo dobra książka czy film. Albo dobry obiad.
Zauważyłem, że w całej windsurfingowej reprezentacji panuje dobra atmosfera, choć pewnie zdarzają się jakieś nieporozumienia.
- Generalnie w teamie jest tak, że atmosfera jest albo poprawna albo bardzo dobra. Wiadomo, że są momenty, kiedy jest więcej stresu. To jest sport indywidualny i wszyscy walczymy o medale, więc są momenty, kiedy się nie kochamy. Ale myślę, że na tyle profesjonalnie potrafimy do tego podejść, że zdajemy sobie sprawę, że tak naprawdę sami nie dalibyśmy sobie rady i potrzebujemy siebie nawzajem, żeby być lepszymi.
Większą część sezonu spędzacie poza domem. Jak sobie pani z tym radzi?
- Czasami jest trochę ciężko. Są takie chwile, że czuję się sama i jest mi trochę smutno, ale prawda jest taka, że już się trochę przyzwyczaiłam i lubię takie życie. Jak dłużej posiedzę w domu, to już mnie gdzieś ciągnie. Jednak lubię podróżować, lubię odwiedzać nowe miejsca, poznawać nowych ludzi. Jak najbardziej myślę, że wpasowałam się w ten klimat żeglarsko-windsurfingowy i to też pewnie pomaga mi przetrwać, bo jednak jak jesteśmy te 250 dni w roku za granicą, to czasami nie jest łatwo.
Piotrek Myszka mówił, że nie macie czegoś takiego jak wypoczynek, jest tylko coś takiego jak aktywny wypoczynek.
- Ja na przykład nie lubię siedzieć na kanapie do góry brzuchem. Muszę wyjść na rower czy przebiec się albo porobić coś aktywnego. Wiadomo, że jest to wtedy zupełnie inna intensywność, ale na pewno jeśli wypoczynek, to raczej czynny.
Czy zdaje sobie pani sprawę z tego, że jest postrzegana jako faworytka do zdobycia medalu na igrzyskach? Niekoniecznie złotego, ale po wygranych mistrzostwach świata część osób tego medalu pewnie oczekuje.
- Nie dziwię się, że tak myślą. Jednak zeszłoroczne regaty oraz to, że zwyciężyłam z Zosią Klepacką, która przywiozła ostatnio medal z igrzysk, sprawiły, że ludzie mogą tak sobie myśleć. Ja po prostu zrobię wszystko, żeby być jak najlepiej przygotowaną. Choć będę uważana za faworytkę, staram się podchodzić do tego z dystansem.
A czy od zawsze wiedziała pani, że żeglarstwo to jest to, że to jest pani sport? Czy może próbowała pani czegoś innego? Jak to się zaczęło?
- Żeglarstwo tak naprawdę zaczęło się dosyć późno. Od dziecka interesowałam się sportem, zawsze byłam takim małym wariatem. Miałam na tyle szczęścia, że moi rodzice od początku bardzo dużo rzeczy mi pokazywali. Być może chcieli mnie właśnie zainteresować jakimś sportem, fajnym spędzaniem czasu. Od kiedy pamiętam, jeździłam z rodzicami na narty, jeździłam na łyżwach, byłam zapisana na pływanie. Pamiętam nawet, że jako dziecko przez chwilę trenowałam gimnastykę artystyczną. Później jeździłam na obozy lekkoatletyczne. Ostatecznie w czwartej klasie zapisałam się do szkoły sportowej i grałam przez sześć lat w koszykówkę. Niestety w gimnazjum, gdy wszystkie dziewczyny zaczęły rosnąć, straciłam miejsce w podstawowym składzie, co mi się nie bardzo podobało. Mam 1,65 m wzrostu więc niewiele mogłam zdziałać i wtedy właśnie pojawiło się żeglarstwo i windsurfing.
Rozmawiał Maciej Frąckiewicz
Zobacz wideo: #dziejesiewsporcie: fenomenalna seria bramkarza
Źródło: WP SportoweFakty