Jakub Horbaczewski: Łzy nad Górą Cieni

"Vierschanzentournee" to najważniejsza sportowa impreza przełomu starego i nowego roku. Prestiż znaczony wielkimi nazwiskami, wysokie nagrody oraz przedsmak olimpijskiej rywalizacji - to wszystko pobudza wyobraźnię zawodników. W dzisiejszych komercyjnych realiach Turniej jest jednak przede wszystkim wielkim faktem medialnym. Bardzo źle się stało, że dla kilku świetnych skoczków już tylko medialnym.

Jakub Horbaczewski
Jakub Horbaczewski

Zapłakało rzęsistym deszczem niemieckie niebo nad tym, co działo się w premierze prestiżowego Turnieju. Wraz z nim zapłakać rzewnymi łzami mogli kibice. Sam Oberstdorf, ta pięknie położona w Alpach Algawskich mieścina, liczy obecnie może 12 000 mieszkańców. We wtorek pod "Schattenbergschanze" mokło dwa razy tyle sympatyków narciarskich lotów. Mokło i złorzeczyło. Na przemian: strugom deszczu i podmuchom wiatru, organizatorom, "Race Directorowi" Walterowi Hoferowi, wreszcie nie dającym żadnej możliwości manewru przepisom. Następcy Wirkoli i Nykaenena skakać jednak musieli. Bo presja, bo kibice, bo telewizja, bo sypiąca się ramówka... I skakali, a część, jak trafnie zauważył telewizyjny komentator, raczej "podskakiwała". Bynajmniej z radości.

My swoje chwile smutku przeżyliśmy już dzień wcześniej. Kamil Stoch, który o "mały koński paznokieć" nie utarł nosa wielkiemu Adamowi Małyszowi w świątecznym finale krajowego czempionatu, na Turniej jechał ze spokojem w głowie i optymizmem w sercu. Wzorem polskiego skoczka wszechczasów nie zapowiadał konkretnych lokat, a jedynie koncentrację na każdym kolejnym skoku. On nie zapowiadał, ale kibice na dyskusyjnych forach spekulowali. Pierwsza piętnastka raczej pewna, a może coś więcej? Przy tak równej dyspozycji, jak w ostatnim periodzie sezonu, w turnieju, gdzie sumują się noty, a nie punkty, zdawać się mogło, że bramy pierwszej dziesiątki stoją otworem dla młodzieńca z klubu w Poroninie.

Zatrzasnęły się brutalnie w poniedziałkowy wieczór. Kiedy nad Schattenbergiem pojawiły się odczuwalne, zwane przez tamtejszych fanów "rückenwindem" podmuchy, jasne było, że zwiastuje to tylko kłopoty. Rzut oka na listę startową i już wiadomym było kto owe kłopoty będzie miał największe. Pierwszy cenę zapłacił Dimitrij Wasiljew. Cenę niezwykle wysoką, bowiem przyduszony do zeskoku nie zdołał dolecieć nawet do 115 metra i tym samym marzenia o dobrej lokacie na "Czterech Skoczniach" musi odłożyć co najmniej do następnego roku. Doświadczony Janne Ahonen poradził sobie z nieprzychylną aurą, poradził sobie z nią również, choć nie bez problemów, silny na progu niczym tur Martin Koch. Uporał się z bezdusznym wiatrem szukający zagubionej gdzieś dyspozycji Michael Uhrmann. Kamil Stoch sobie nie poradził. Niecałe 110 metrów oznaczało kres marzeń sympatycznego zawodnika oraz wierzącej w niego rzeszy polskich kibiców. Szkoda. Wielka szkoda. Nie w studiu TV, ale w charakterystycznej oszklonej windzie, z nartami na plecach, było miejsce Kamila we wtorkowy wieczór. Pozostaje wierzyć, że nasz najlepszy w obecnym sezonie skoczek zechce w kolejnych konkursach dać upust sportowej złości i udowodnić, że stać go było na dobry wynik w tegorocznych zmaganiach.

To, co z perspektywy polskiego kibica było najmniej przyjemne, okazało się jednak tylko nieszczęśliwą uwerturą tego, co zafundowała nam wszystkim nieprzychylna aura na inaugurację imprezy. Większość środowiska chciała starych zasad - to są stare zasady. Kompletnie bezradne wobec chimerycznej - w końcu żeńskiego rodzaju - Matki Natury. W zasadzie zrobiono co się dało, a i tak wyszedł klops, czy jak kto woli pasztecik po bawarsku. Widząc co się dzieje, po serii próbnej jury ustawiło bramkę startową naprawdę wysoko, na 19 platformie. Kiedy w pierwszych skokach punkt K przekroczyli przeciętnie ostatnio skaczący Johan Remen Evensen i Noriaki Kasai, wydawało się, że wszystko pójdzie gładko. Deszcz jednak nie przestawał padać, a wiatr ani myślał ustąpić, stąd kolejne pary rozgrywanej metodą KO 1. serii walczyły już tylko o osiągnięcie nie kompromitującej ich odległości. Czarę goryczy przelał ulubieniec miejscowych Martin Schmitt, który w parze ze swym imiennikiem Kochem w żenującym stylu "klapnął" na 96 metr. Czy należało kontynuować to pseudowidowisko, czy krzywdząc tych, którzy już skoczyli, powtórzyć serię?

Powtórzono rzecz jasna. "Replay" z 23. platformy oznaczał rzadko już spotykane na tym poziomie prędkości przy wyjściu z progu. Przypomnijmy tylko, że kiedy sześć lat temu (jak ten czas leci...) rekord przebudowanego "Schattenbergu" ustanawiał mający właśnie sezon życia Sigurd Pettersen, do swego skoku ruszył z 17. bramki. Nawet jednak ten techniczny ewenement nie pomógł wielu naprawdę będącym "w gazie" zawodnikom. Przed upadkiem bronił się mający świetny sezon Francuz z Courchevel, Emmanuel Chedal. Dramatyczny występ zaliczył trzeci w klasyfikacji PŚ Bjoern-Einar Romoeren. Oni już tegoroczny Turniej mają z głowy. Pogrążyli swe szanse utytułowani Andreas Kuettel i Matti Hautamaeki. Anders Jacobsen, który dzień wcześniej przepięknym skokiem zasygnalizował powrót do wielkiej formy, mógł tylko zgrzytać zębami złorzecząc losowi. Nasz Stefan Hula wreszcie, miał prawo czuć się pokrzywdzony, bo przecież w pierwszym podejściu "dołożył" Jernejowi Damjanowi dziesięć metrów z okładem. W powtórce Damjan dołożył wszystkim. Skokowy świat zwariował, czy niedawny lider ekipy spod Triglavu będzie tutaj naprawdę rozdawał karty? Po Oberstdorfie wielu powie: może, ale mnie już to nie interesuje. Zakręćcie lepiej butelką...

Nie nad wszystkimi jednak w deszczowy wtorek zapłakało bawarskie niebo. Ktoś musi się smucić, by cieszyć mógł się ktoś - tak to niestety w tej dyscyplinie coraz częściej ostatnimi laty bywa. Płakali Wasiljew ze Stochem, załamany był Chedal, złorzeczył Romoeren, wiecznie uśmiechnięty Kuettel może tylko zmarkotniał na chwilę, cieszył się za to najbardziej utytułowany z nich wszystkich, Janne Ahonen. Nasz mistrz z Wisły po zawodach zdradził, że Janne, widząc co się kroi, już na dobrą minutę przed odbiciem z progu wykazał się doprawdy godną skoczka reakcją. Ponoć planowany był jeszcze w międzyczasie przedskoczek, ale "Wielki Niemowa" powiedział co należy, a że Miran Tepeš nie protestował, to zamiast młodzieńca z literką "V" na plastronie, z belki startowej zsunął się utytułowany Fin. I poleciał...jak za starych dobrych lat, po podium i sławę, przy wtórze zachwytu zadziwionej publiczności. A przede wszystkim, po znakomitą pozycję wyjściową przed kolejnymi konkursami tegorocznego niemiecko-austriackiego serialu. Czy to miejsce odpowiada jego obecnej sportowej formie? Śmiem twierdzić, że nie odpowiada. Moc tego wieczoru była z Janne, a właściwie był z nim uśmiech wietrznej fortuny, której Fin potrafił doskonale dopomóc. Cóż z tego, że ostatnio szczytem możliwości była pierwsza piętnastka pucharowej rywalizacji? Teraz w niepamięć pójdą porażki w starciu z nieprzyjazną "Wielką Sową" z Engelbergu. Już w Garmisch przyjdzie bronić medalowej pozycji w "generalce" Turnieju. Czy dla szukającego wciąż motywacji Ahonena może być lepsze wyzwanie?

Kibicuj polskim skoczkom w Pilocie WP (link sponsorowany)

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×