Maciej Kmiecik: Deja vu

W życiu ponoć nic dwa razy się nie zdarza. A jednak. 13 lutego 2002 roku w Salt Lake City Simon Ammann przed Adamem Małyszem i dokładnie 8 lat później w Vancouver powtórka. Szwajcar znów przed Polakiem. Niby medal z tego samego kruszcu, a jednak smakuje zupełnie inaczej. Także złoto Ammanna ma całkiem inny wymiar. W 2002 roku zaskoczył wszystkich. Teraz był jednym z głównych faworytów. Szwajcar sprostał presji i również pokazał mistrzowską klasę, za co należą mu się wielkie słowa uznania.

W 2002 roku Polak był faworytem. Jedynym, który mógł go pokonać był Sven Hannawald. Życie okazało się jednak zupełnie inne. Faworytów pogodził Szwajcar Simon Ammann, który przed startem na Igrzyskach Olimpijskich w Stanach Zjednoczonych nie miał praktycznie żadnego sukcesu. Trafił jednak z formą idealnie i zapisał się w historii skoków narciarskich. Minęło osiem lat. Dokładnie osiem. 13 lutego - tę datę Adam Małysz będzie pamiętał pewnie przez długie lata. Pytanie tylko jak będzie ją wspominał. Tę z 2002 roku chyba z lekkim niedosytem. Tę z 2010 roku na pewno z większym uśmiechem na ustach. Jeszcze kilka tygodni temu srebro pewnie większość polskich kibiców wzięłaby w ciemno. Małysz nie, on celował w złoto. Forma Małysza była daleka od olimpijskiej. Ona rosła. Poprzez Zakopane, Kulm, Klingenthal aż po Vancouver, a w zasadzie Whistler.

Polak już podczas treningów pokazał, że będzie liczył się w walce o medal. Także o ten z najcenniejszego kruszcu. Małysz potrafił wygrać serię konkursową, czy nawet przeskoczyć skocznię. Trudno jednak było to porównywać do rywali, bo tak naprawdę rzadko czołówka skakała z tej samej belki. Obiektywny był dopiero konkurs. Ten pokazał, że najlepszy w chwili obecnej jest Simon Ammann. Do Szwajcara można czuć taką sportową złość oraz zwykłą ludzką zazdrość. "Harry Potter" trzeci raz odebrał Polakowi upragnione złoto. Trofeum, którego brakuje Małyszowi w bogatej kolekcji sportowych medali. Polak jednak zachował się jak wielki człowiek i wielki sportowiec. Pośpieszył z gratulacjami rywalowi, który był po prostu tego dnia lepszy. Piękne było to, że na podium Igrzysk Olimpijskich stanęli naprawdę najlepsi w tym sezonie i najlepsi w danym dniu. Nie było przypadku, sportowego fuksa, łutu szczęścia. Kiedyś, dawno dawno temu, 11 lutego 1972 sportowa fortuna uśmiechnęła się do Polaka Wojciecha Fortuny. Adamowi Małyszowi na Igrzyskach Olimpijskich brakuje trochę tego uśmiechu fortuny. To już trzeci medal. Jedna trzecia polskich medali zimowych olimpiad to Adam Małysz. Wierzę, że ta proporcja zachwieje się już wkrótce dzięki kolejnym krążkom Justyny Kowalczyk, może także Tomasza Sikory no i jeszcze przecież jedną szansę będzie miał sam Małysz, 20 lutego.

Adam Małysz jest wielki. To czego dokonał jest mistrzowskie. Choć wielu spisało go już na sportową emeryturę, choć byli tacy, którzy pukali się w czoło, kiedy wspominało się o medalu w Vancouver, on się nie poddał. Nawet sam wielki idol Małysza Jens Weissflog mówił, że Polak w tym wieku nie ma szans na olimpijskie medale. Niemiec na szczęście się mylił. Wielkim talentem i jeszcze większą pracą Małysz udowodnił, że potrafi nawet w wieku niespełna 33 lat przeskakiwać młodszych rywali. Chwała należy się także Hannu Lepistoe, którego śmiało można nazwać trenerskim geniuszem. Ten spokojny, starszy pan, który rzadko okazuje emocje, fantastycznie przygotował naszego mistrza do pewnie ostatniej olimpiady w karierze. Były dwie szanse na upragnione złoto. Jedna przepadła, choć trudno mówić o porażce, kiedy zdobywa się tytuł wicemistrza olimpijskiego. Została ta jedna, jedyna. Ostatnia. 20 lutego na dużej olimpijskiej skoczni w Whistler. Srebro zdobyte na normalnym obiekcie przez Małysza na pewno uskrzydli Polaka. Walka będzie na całego. Czy znów "Harry Potter" zgarnie złoto? Czy może nieobliczalny Gregor Schlierenzauer przeskoczy skocznię? A może "człowiek maska" Janne Ahonnen pokusi się o olimpijskie indywidualne złoto? Małysz bez względu na finał jego olimpijskiej przygody, nawet jeśli nie zdobędzie złota, był, jest i będzie wielki. Tyle lat na szczycie, z którego spadał czasami, ale w wielkim stylu powracał, praktycznie mało kto się potrafił utrzymać.

W sobotę przeżyliśmy deja vu z Salt Lake City. Nikt chyba nie miałby przeciwko, by teraz przeżyć powtórkę z historii, ale tej z 2001 roku z Lahti. Wówczas w mistrzostwach świata najpierw na dużej skoczni wygrał Martin Schmitt przed Adamem Małyszem. Wówczas też czuliśmy wszyscy z jednej strony radość, a z drugiej lekki niedosyt. Cztery dni później kolejność była odwrotna. Polak wygrał przed Niemcem i przywiózł z Finlandii złoty i srebrny medal. Prosimy Adamie o deja vu z Lahti 20 lutego na dużej skoczni olimpijskiej w Whistler.

Komentarze (0)