Bartosz Pogan: Każdy sportowiec ma swoją własną historię, dlaczego akurat wybrał konkretny sport. Co skłoniło cię do tego, że zdecydowałaś się akurat na biegi narciarskie i jak wspominasz czasy gdy zaczynałaś swoją sportową karierę?
Paulina Maciuszek: Ja również mam swoją historię. Jak wiadomo moi rodzice byli zawodnikami. Zawsze starali się trzymać mnie z dala od zawodowstwa, ale ja i tak postawiłam na swoje. No cóż, nie sposób nie zakochać się w narciarstwie! Od małego lubiłam biegać na nogach. W szkole podstawowej nie mogło być inaczej, musiałam być w klasie o profilu sportowym. Po ósmej klasie, kiedy już dostałam się do upragnionego liceum o profilu biologiczno-chemicznym, chciałam być anatomopatologiem. Jednak mama zabrała mnie i młodszą siostrę na zgrupowanie klubu (była trenerką dzieci) i tak mi się spodobało to życie sportowców, że po wakacjach powiedziałam - "mamuś ja chcę iść do Zakopanego, do szkoły sportowej". Mama w odpowiedzi na moje prośby zadzwoniła i okazało się, że zrobią wyjątek i przyjmą mnie do szkoły mistrzostwa sportowego w Zakopanem. Pierwszy rok w szkole był dla mnie okresem przetrwania bo nic nie umiałam. Pierwsze kroki na nartorolkach, śmiechy, chichy koleżanek, kolegów i co najgorsze trenerów! Tylko mój pierwszy trener, Tadziu Majoch we mnie wierzył. Powtarzał mi, że będzie mnie oglądał na olimpiadzie. Nie pomylił się. Lata liceum były zabawą. Treningi z trenerem Majochem były głównie techniczne. Nie wiązałam tego z przyszłością. Po liceum dopiero zaczęłam myśleć poważnie. Mama wzięła rok urlopu w pracy i przygotowała mnie z pomocą finansową prezesa LKS Poroniec Poronin Józka Pawlikowskiego. On jest jak by ojcem mojej kariery bo po roku treningu z mamą przejął mnie klub LKS i pod opieka trenera Jana Klimko zaczęłam jeździć na zawody. Kolejny rok już byłam w kadrze pod opieką trenera Cempy i tak jest do dnia dzisiejszego.
Sezon 2010/2011 dobiegł końca. Zanotowałaś w tym roku kilka obiecujących startów. Przed mistrzostwami świata przytrafiła ci się jednak kontuzja. Czy rozbrat z nartami, a tym samym treningiem przed najważniejszą imprezą tego sezonu miał jakiś wpływ na twoją formę?
- Tak! Ten sezon był zdecydowanie najlepszy. Szczęśliwe La Clusaz rozpoczęło moją większą wiarę w siebie. Uwierzyłam, że czołowa "30" jest i dla mnie. Tour de Ski przebrnęłam samotnie bez trenera i masażysty, ale starty zaliczam jak najbardziej do udanych. Następnie Puchar Świata w Otepaeae i tzw. "sanie lidera", co prawda trzy minutowe, ale zawsze coś. Na tym można powiedzieć, że koniec mojej dobrej passy bo po tych zawodach była kiepska uniwersjada, która bardziej mi zaszkodziła. Później wolne, bez śniegu i wyjazd do Oslo. Po przerwie zdołowana nie tylko forma fizyczna, ale też psychiczna ponieważ ominęły mnie starty w Rybińsku i Drammen. W klasyfikacji generalnej spadłam z 45. na 61. pozycję, więc nie było się z czego cieszyć. Starty na mistrzostwach świata poniżej mojego poziomu, ale co było to było i mam nadzieję, że nie wróci! Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem tylko wziąć się do roboty bo kolejny sezon już zaczynamy za miesiąc.
Wiadomo, że Justyna Kowalczyk ma własnego trenera, serwismena, pracuje z nią spory sztab ludzi, dzięki którym jest bez wątpienia dużo łatwiej o sukces. Czy jest szansa, że również Paulina Maciuszek będzie miała tzw. własny team?
- Tak. Była taka szansa, że będę miała swój team jednak nie sądzę, że po tak nieudanych mistrzostwach świata sponsor dalej będzie zainteresowany moją osobą. Tak więc najprawdopodobniej w tej kwestii niestety nic się nie zmieni.
Przez wielu fachowców, dziennikarzy sportowych jesteś uznawana za jeden z największych talentów polskiego narciarstwa. Uważasz, że stać cię na osiąganie wyników na miarę Justyny Kowalczyk?
- Talent to zaledwie kilka procent, które może mi pomóc. Jednak przede wszystkim praca, praca i jeszcze raz praca, której się nie boję i do której mi tęskno. Chciałabym powiedzieć po sezonie - "mam dość, jestem zmęczona". Uważam, że przy tak ciężkiej pracy, przez okres ponad 10 lat (Justyna od 1999 roku ma jednego trenera) jest szansa na bycie najlepszym. To skomplikowany szereg różnych spraw, nie tylko własny wkład. Własny wkład to za mało. Co z tego, że ja chcę, że robię wszystko co mam zaplanowane przez trenera jak potem jadę do domu i nie ma śniegu na którym powinnam być. Dopóki nic się nie zmieni w tej kwestii to nie ma szans aby dogonić Justynę. Jednak wierzę, że stać mnie na bycie w pierwszej "20". Wierzę w to bo już w tym roku poczułam smak 21. miejsca, oraz miejsc w pierwszej "30". Wierzę, że pójdzie to do przodu. Widać też jak wiele ma do powiedzenia sprzęt i praca serwismena. Na mistrzostwach Polski to było widać najbardziej. Niestety brakuje tego.
Od kilku lat można zauważyć, że polskie biegi narciarskie "idą" cały czas do przodu. Zwłaszcza w sztafecie prezentujecie bardzo dobry, równy poziom, plasując się w czołówce najlepszych drużyn. Macie jakiś wspólny cel, który chciałybyście zrealizować jako drużyna?
- Tak, idą do przodu, ale tylko Justyna idzie do przodu. Kiedyś nie było Justyny, a dziewczyny w polskiej sztafecie wchodziły do ósemki. Miało to miejsce za czasów gdy biegały moja mama Michalina Maciuszek i Panie Benia Bocek, Małgorzata Ruchała, Dorota Kwaśna, więc nie wiem czy tak wszystko idzie ku lepszemu.
Nie wypada nie zapytać także o kwestię związaną z atmosferą, która panuje wewnątrz kadry. Jak tobie osobiście układa się współpraca z trenerem Cempą i czy jesteś z niej do końca zadowolona?
- Współpraca z trenerem Cempą układała się wspaniale jednak w tym roku to już nie jest kadra, a domowe przedszkole. Trener postawił na juniorów i młodzieżowców, a my seniorzy byliśmy tak jakby pozostawieni sami sobie, ze swoimi startami. Oczywiście rozumiem, bo trener się nie rozdwoi, ale tak być nie powinno, bo to kadra seniorska. Jest oddzielna kadra juniorska i oni specjalizują się startami w zawodach rangi juniorskiej. Dlatego też są zgrzyty w grupie. Jedni chcą trenować, a inni bawić się. Trzeba się zdecydować, bo to nie zabawa, to reprezentacja i jak samemu nie ma się zapału i pasji to trzeba pozwolić, zrobić po prostu miejsce dla innych.
Cofnijmy się kilkanaście lat wstecz. Rok 1978 - złoty medal podczas mistrzostw świata w Lahti zdobywa Józef Łuszczek, który wówczas był na ustach nie tylko całej polski, ale i świata. Czy miałaś możliwość oglądać te zawody?
- Oglądałam zawody z 1978 roku i to w kolorze! Niesamowite uczucie, a jeszcze bardziej czułam to będąc na stadionie w Lahti. Ciarki mnie przeszły na samą myśl, że tata tu kiedyś królował. Teraz zostało mi jeszcze jechać do Lillehammer gdzie mama walczyła w 1994 roku na olimpiadzie.
Z pewnością twoim marzeniem jest pójść w ślady taty...?
- Tak oczywiście, ale moim sportowcem nr. 1. jest Adam Małysz bez dwóch zdań. Podziwiam go na każdej płaszczyźnie życia. Jest mistrzem sportu i życia!
Jesteś bez wątpienia młodą, utalentowaną, bardzo ambitną zawodniczką. Jakie są twoje marzenia, które chciałabyś zrealizować w tym sporcie?
- Moim największym marzeniem jest udowodnić, że sport może być sportem, a nie tylko walką farmaceutów! Może nigdy nie będę wygrywała, ale udowodnię, że bez wspomagania da się biegać na poziomie. Na tym co dał nam Bóg. W tej chwili zadaję sobie pytanie - "ile sportowca jest w sportowcu?" i przeraża mnie to co dzieje się dookoła, o czym się mówi...
Na zakończenie "spójrzmy" troszkę w przyszłość. Wybiegasz już myślami do igrzysk olimpijskich w Soczi?
- Tak. Marzą mi się igrzyska w Soczi. Marzy mi się jakiś plan przygotowań do tej imprezy. Ja lubię robić coś na całego. Półśrodki są dla miernot. Mnie zadowala tylko 100 procent. Robić coś dobrze albo wcale!
Paulina Maciuszek jest zwolenniczką ciężkiej pracy, bo tylko wówczas można osiągnąć zamierzony cel!