Tekst powstał w ramach cyklu Trenerzy Mistrzów. Co tydzień w sobotę będziemy prezentować teksty kolejnych uznanych szkoleniowców. Na początek przedstawiamy Thomasa Thurnbichlera. Wcześniej powstały cykle Drużyna Mistrzów i Rodzice Mistrzów
Uwielbiałem szybować w powietrzu. I wygrywać. A jako młody chłopak wygrywałem bardzo często.
Dziś napędza mnie co innego. Chciałbym stworzyć wzór idealnego skoku. Sam już go nie oddam, ale mogą moi zawodnicy. Najbliżej perfekcji byliśmy w ubiegłym sezonie, w jednym z konkursów w Titisee-Neustadt. Otarł się o nią Dawid Kubacki. W drugiej serii oddał skok, który był wspaniały w każdym aspekcie - techniki, energii, zachowania w fazie lotu i lądowania.
Pewnie wiele osób zastanawia się, jak to się stało, że gość, który ma dopiero 34 lata, już jest pierwszym szkoleniowcem czołowej reprezentacji w świecie. Ja po prostu wcześnie zacząłem. Najpierw pięć lat pracy z chłopcami w wieku 10-14 lat, co łączyłem ze studiami. Potem dwa lata jako trener kadry Austrii juniorów, potem pierwsza reprezentacja mojego kraju jako asystent głównego szkoleniowca. Następnie Polska.
Żeby rozwijać się harmonijnie i szybko, musisz nie tylko znać się na fachu, ale też mieć szczęście. Trafiać do odpowiedniego miejsca w odpowiednim czasie i dostawać szanse. Ja miałem to szczęście. Radziłem sobie dobrze, co dało mi dużo pewności siebie. Ale nie zawsze wszystko szło gładko.
Pasja do sportu narodziła się bardzo, bardzo wcześnie. Duża w tym zasługa ojca, trenera w lokalnym klubie Woergl Ski Club. Za jego sprawą ja i moi dwaj starsi bracia, Roland i Stefan, byliśmy bardzo aktywni. Tata uczył nas jeździć na nartach, zabierał na wycieczki po górach, woził na zajęcia w różnych sportach, których chcieliśmy spróbować. Harował jak wół, żeby zarobić na nasze wychowanie. Kosztował sprzęt, a że byliśmy w znanej sportowej szkole średniej w Stams, trzeba też było płacić za edukację po 500 euro miesięcznie.
Ojciec pracował na kolei, często miał nocne zmiany. Kiedy z nich wracał, spał tylko do czasu, aż wróciliśmy ze szkoły i wtedy zajmował się nami. Był ważną osobą dla mojej kariery w sporcie, ukształtował mój styl życia.
A nie było ze mną łatwo, bo byłem dzieckiem super-hiper aktywnym. Kiedy miałem 2,5 roku, dostałem na gwiazdkę narty i potem przez całą zimę uczyłem się jeździć. Próbowałem lekkoatletyki, gimnastyki. Chciałem robić wszystko to, co moi starsi bracia. Jak grali w piłkę nożną, też chciałem. Jeździliśmy też na snowboardzie, ja także. Deskorolki? Też musiałem spróbować. Ale od kiedy pojawiły się skoki narciarskie, wszystkie inne sporty znalazły się na drugim planie.
Początkowo jeździłem po zeskoku na nartach i patrzyłem, jak bracia szkolą się na skoczków. A jak miałem 4 lata, ojciec zbudował dla mnie małą skocznię. Dało się na niej polecieć na pięć, sześć metrów. I tak wszystko się zaczęło.
Kiedy skakałem, w ogóle nie czułem strachu. Chciałem lecieć dalej, dalej i dalej. Jako siedmiolatek lądowałem na 60. metrze. Szybowałem. Bardzo mi się to uczucie podobało. Uwielbiałem wygrywać. Trafiłem do juniorskiej kadry Austrii i właśnie z tej słynnej sportowej szkoły.
Mieszkałem w internacie. Wstawałem o 6:15, jadłem, potem do 7:30 uczyłem się w pokoju, a o 8 zaczynały się lekcje. O 12:30 lunch, od 14.00 do 18.00 mieliśmy treningi. Kolacja i do 21.30 nauka. Jeździliśmy tez na obozy i dostawaliśmy wolne w szkole na czas zawodów.
Po dwóch miesiącach przyzwyczaiłem się do rygoru. Podobało mi się, że nie skupialiśmy się tylko i wyłącznie na skokach, że mieliśmy też treningi gimnastyczne czy narciarskie.
Razem ze mną do szkoły chodzili Gregor Schlierenzauer, Mario Innauer czy Arthur Pauli. Gregor już jako 16-latek wygrywał w Pucharze Świata, Mario i Arthur zajmowali w pucharowych zawodach wysokie miejsca. Ne dotrzymywałem im kroku. W pewnym stopniu dlatego, że sporo wtedy urosłem. Od strony mentalnej to było dla mnie trudne. Ale jeszcze w 2006 roku w Kranju w drużynie zostaliśmy mistrzami świata juniorów. Rok później w Planicy zdobyłem indywidualnie brąz juniorskich MŚ.
Sukcesem było też ukończenie szkoły. Zaczynało nas w klasie 30 osób, na finiszu było siedem. Elitarna Stams wychowała mnie. Potem niestety było gorzej. Od czasu do czasu zajmowałem wysokie miejsca, ale miałem sporo kontuzji. Jako 19-latek upadłem na skoczni i złamałem łokieć. Po jej wyleczeniu nakładałem na siebie dużą presję, nakładałem zbyt duże obciążenia, zaczęły się problemy z plecami, dyskopatia. I to zakończyło karierę. Musiałem uwolnić się od bólu.
Miałem wtedy 22 lata. Poszedłem do szkoły wieczorowej, odbyłem służbę wojskową. I wtedy dostałem propozycję trenowania najlepszych chłopców z regionu. Równolegle zacząłem studiować wychowanie fizyczne na Uniwersytecie w Innsbrucku. Wtedy wszystko stało się dla mnie jasne. "Chcę być w skokach narciarskich jako trener".
Nauczyłem się myśleć o sporcie szerzej niż wtedy, gdy byłem skoczkiem. Analizowałem, jak poprowadziłbym takiego skoczka jak ja. To, czego się wówczas nauczyłem, do dziś bardzo mi się przydaje.
Później była kadra juniorów. Zdobyliśmy mistrzostwo świata. Po dwóch latach przeniosłem się do pierwszej kadry Austrii. Zostałem asystentem Andreasa Widhoelzla. A wiosną 2022 roku na telefonie wyświetlił mi się nieznany numer. Odebrałem. Okazało się, że to Adam Małysz.
Małysz zapytał wprost, czy chciałbym zostać głównym szkoleniowcem reprezentacji Polski. To było dla mnie duże zaskoczenie. Zanim się zdecydowałem, musiałem sprawdzić, czy byłbym w stanie zbudować zespół zdolny do odniesienia sukcesu. Wolałem też nie stawiać się w sytuacji, w której byłbym w sztabie jedyną osobą nie znającą polskiego, dlatego chciałem mieć przy sobie ludzi, których lojalności będę absolutnie pewien od pierwszego dnia pracy. Po dwóch tygodniach byłem już pewien, że taki zespół stworzę, że będą w nim Matthias Hafele oraz Marc Noelke. Przyjąłem propozycję.
Przeprowadziłem się do Krakowa. Tam mieszka moja wspaniała dziewczyna, tam mam wiele miejsc, które uwielbiam. Kazimierz, zalew Zakrzówek, nad który mam blisko ze swojego mieszkania, no i krakowskie skateparki. Bardzo lubię je odwiedzać i się tam relaksować, jeżdżąc na deskorolce. To mnie oczyszcza. Od małego bardzo lubiłem ten sport. Pasjonuje mnie, że jeżdżąc na desce, mogę pokazywać swoją kreatywność poprzez ruch. Tutaj, w odróżnieniu od skoków narciarskich, można pokazywać dużą różnorodność ruchów. Masz jakąś przeszkodę i tylko od ciebie zależy, w jaki sposób sobie z nią poradzisz. W skokach są większe restrykcje. Żeby skoczyć daleko, musisz wykonać całą sekwencję ruchów w ściśle określony sposób.
Do Kamila Stocha i Dawida Kubackiego zadzwoniłem, jeszcze zanim oficjalnie ogłoszono mnie trenerem kadry. Wszyscy razem po raz pierwszy spotkaliśmy się online. Zależało mi, żeby jak najszybciej nawiązać kontakt z zespołem. Kamil, Dawid i pozostali od samego początku bardzo mnie wspierali, zachowywali się jak gracze zespołowi. Do Krakowa przyjechałem 20 kwietnia i z miejsca zaczęliśmy działać. Miałem przed sobą jasny cel: przywrócić Polaków w zasięg podium Pucharu Świata.
Przeanalizowałem, co działo się w drużynie przed moim przyjściem, zidentyfikowałem problemy, starałem się dać chłopakom radość z treningów. Robiłem to zrywając z monotonią, wprowadzając nowe rzeczy.
Dawaliśmy skoczom zadania matematyczne, które mieli rozwiązać w czasie szybowania w powietrzu. Albo mieli zaśpiewać kilka wersów wybranej piosenki. W zadaniach chodziło o to, żeby zerwać na skoczni ze starymi nawykami, przyzwyczajeniami ruchowymi. Temu samemu służyło też na przykład skakanie na trochę krótszych nartach. Żeby dobrze poznać sportowca, musisz stworzyć dla niego bardziej stresujące otoczenie.
Skocznia miała się stać dla chłopaków miejscem, w którym się bawią. Tych metod nauczyłem się w Austrii. Kiedy stosowałem je jako trener juniorów, podobały się zawodnikom. Byłem przekonany, że i tutaj się przyjmą, że może na początku chłopaki będą skołowani, o co chodzi temu gościowi, ale potem polubią takie treningi.
Radość z pracy zobaczyłem u nich niedługo po tym, jak zaczęliśmy pracować. Już na pierwszym wspólnym obozie dostrzegłem, że idea "placu zabaw" działa.
W lipcu, w czasie Letniego Grand Prix w Wiśle, gdy w dwóch konkursach zajęliśmy pięć z sześciu miejsc na podium, w czasie zajęć w tunelu aerodynamicznym i na obozie w Oberhofie ta radość była już widoczna gołym okiem. Wiedziałem już, że zespół "dojechał".
Mieliśmy fantastyczny początek sezonu zimowego. W jednym z konkursów Dawid skakał w innej lidze, niż wszyscy pozostali. Wygrał z przewagą ponad 25 punktów nad drugim zawodnikiem i oddał ten skok, który był perfekcyjny. A po złotym medalu Piotrka Żyły w mistrzostwach świata w Planicy czułem chyba bardziej ulgę niż satysfakcję. Ulgę, że poradziliśmy sobie z presją, zarówno tą zewnętrzną, jak i tą, którą nakładaliśmy na siebie sami.
Pierwszy sezon pracy z kadrą Polski kończyłem z mieszanymi uczuciami. Przez to, co wydarzyło się w rodzinie Dawida - poważne problemy zdrowotne jego żony. Cały nasz zespół przeżywał wtedy trudne chwile. Na szczęście wszystko się ułożyło, a Dawid znowu jest z nami.
W przeszłości trenerzy kadry byli mocno skupieni na tym, by wycisnąć, ile się da, z pierwszej drużyny. Ja chciałbym zbudować zaplecze, zbudować system, który będzie dawał większą szansę na "wyprodukowanie" skoczka wysokiej jakości i z którego tacy zawodnicy będą regularnie trafiali do pierwszej kadry.
Ze skoczkami się nie przyjaźnię. Nie mogę. Muszę zachować pewien dystans, w końcu jestem ich szefem i muszę podejmować decyzje, które ich dotyczą. Łączy nas pewien szczególny rodzaj koleżeństwa.