Oskarżali go o śmierć Rosjanina. "Słyszałem stek wyzwisk. Pytali, gdzie jest ten morderca"

Archiwum prywatne / Jan Dolata / Ostatnie zdjęcie Rifa Saitgariejewa, jedzie z przodu. Fot.Jan Dolata
Archiwum prywatne / Jan Dolata / Ostatnie zdjęcie Rifa Saitgariejewa, jedzie z przodu. Fot.Jan Dolata

- Grozili mi i wyzywali od morderców. Miałem zszarganą psychikę na tyle, że w kontrakcie z klubem z Zielonej Góry zastrzegłem, że nie przyjadę na mecz do Ostrowa, gdzie miał miejsce ten feralny wypadek - wspomina po latach Andrzej Szymański.

Był 6 czerwca 1996 roku. Boże Ciało. Nadkomplet kibiców na stadionie w Ostrowie. Żużlowe derby Wielkopolski pomiędzy ówczesną Iskrą a Unią Leszno. Żużlowcy podjechali pod taśmę do piątego wyścigu. Dla jednego z nich był to ostatni start w życiu. Dla innego, trauma na lata. Od krawężnika ustawili się pod taśmą startową: Andrzej Szymański, Paweł Łęcki, Robert Mikołajczak i Rif Saitgariejew.

Taśma poszła w górę. Na wejściu w pierwszy wiraż zrobiło się bardzo ciasno. Najpierw upadł Paweł Łęcki, następnie Robert Mikołajczak, a jadący po zewnętrznej Rif Saitgariejew przy próbie złożenia się w wiraż został trącony i pojechał prosto w bandę. Pech chciał, że Rosjanin trafił centralnie z ogromnym impetem w metalowy słupek bramy wjazdowej do parku maszyn. W tamtych czasach jeszcze nie śniono o takim wynalazku jak bandy pneumatyczne. Gdyby znano je już wtedy, z pewnością skutki karambolu nie byłyby tak opłakane.

Klasyczne żużlowe domino

W internecie znaleźć można nagrania z feralnego wypadku. Andrzeja Szymańskiego pytamy, jak jego oczami wyglądał ten fatalny pierwszy wiraż, opowiada: - To było klasyczne żużlowe domino. Wygrałem start i nie mogłem złożyć się w wiraż, dlatego pojechałem dalej prosto. Wchodząc w łuk, nie kierujemy kierownicą, ale musimy wysunąć tylne koło. Nie mogłem tego już zrobić, bo Paweł Łęcki zablokował mnie swoim przednim kołem. Nie mogłem wykręcić i pojechałem prosto do połowy toru. To był straszny zbieg nieszczęśliwych okoliczności.

ZOBACZ WIDEO: Bajkowe zaręczyny. Piękna WAGs z Premier League powiedziała "tak"

- Na wejściu w łuk Szymański próbował chyba trochę przeciągnąć prostą, a Mikołajczak starał się mnie zamknąć. Nikt nie chciał odpuścić. Nie miałem miejsca, gdzie się składać i musiałem się położyć. Gdy wstałem, to widziałem, że wszyscy leżą. W zasadzie nawet nie widziałem dokładnie, jak Rif uderzył - mówił na antenie Canal+ w 1996 roku Paweł Łęcki, uczestnik feralnego wyścigu.

-Dla Rifa zabrakło miejsca i z całym impetem uderzył w słupek. Baliśmy się, że motocykl może wylecieć przez bramę - wspominał w telewizji Canal+ Tomasz Poprawski, żużlowiec ówczesnej Iskry.

"Tatarska Strzała" - idol kibiców

Rif Saitgariejew w momencie wypadku miał 36 lat. Był niesamowitym żużlowcem. Jeździł widowiskowo. Słynął ze słabszych startów, ale na dystansie potrafił wyczyniać cuda.  Na trybunach podczas feralnego meczu była jego żona Florida Saitgariejew oraz dwie córki. Dla rodziny był to szok. Obrażenia rosyjskiego żużlowca po wypadku były straszne. Stłuczenie pnia mózgu brzmiało niczym wyrok śmierci. Sportowiec przez 12 dni walczył o życie w ostrowskim szpitalu, podtrzymywany przez aparaturę. Zmarł 18 czerwca 1996 roku, a żużlowy Ostrów okrył się żałobą.

Jak Andrzej Szymański, który uczestniczył w feralnym wyścigu zareagował na tą dramatyczną wiadomość? - Pamiętam, że ówczesny prezes, Rufin Sokołowski wezwał mnie do klubu. Najpierw próbował mnie uspokoić. Mówił o różnych innych rzeczach, a później przekazał mi wiadomość o śmierci Rifa Saitgariejewa. Nie potrafię sobie przypomnieć, co wtedy czułem. Trauma pozostaje do końca życia - nie kryje Szymański.

Obwiniali go o śmierć Rifa

- Nigdy nie miałem takich myśli, czy motywacji, by komuś na torze zrobić jakąś krzywdę. Nawet, jak komuś podjechałem trochę ostrzej, to po biegu podchodziłem i przepraszałem - mówi nam Andrzej Szymański, żużlowiec, który również został bardzo mocno doświadczony przez los.

Wychowanek Unii Leszno nie kryje, że ciężko było mu sobie poradzić po wydarzeniach z 6 czerwca 1996 roku. - Wypadek Rifa Saitgariejewa odbił się na mojej psychice. To jest trauma po dzień dzisiejszy. Pracowałem z psychologiem. Byłem przecież świeżo po licencji. Dla mnie to było ciężkie przeżycie. Pamiętam, że w parku maszyn po tym wydarzeniu bili się nawet mechanicy. Atmosfera była strasznie napięta. Wyzwiska były okrutne. Po meczu nawet się nie przebierałem. Wsiadłem do klubowego busa i dopiero tam się umyłem. Czekałem tylko na odjazd do Leszna - wspomina.

Ponad ćwierć wieku temu nie było internetu, nie istniały media społecznościowe, ale i tak hejt był okrutny, czego osobiście doświadczył Szymański. - Docierały do mnie informacje, że jestem obwiniany za śmierć Rifa Saitgariejewa. Grozili mi i wyzywali od morderców. Kiedyś po meczu w Rawiczu podeszła do mnie znana w środowisku żużlowym osoba, nie będę teraz wymieniał jej nazwiska i powiedziała mi prosto w oczy, że Ruscy na mnie polują za to, co zrobiłem Rifowi - wspomina.

Zastrzegł sobie w kontrakcie, że nie pojedzie do Ostrowa

Do Ostrowa po tym feralnym wypadku, Andrzej Szymański przyjechał na zawody tylko raz. - To był turniej kadry juniorów. Bałem się wtedy przyjechać ponownie na ten stadion. Bernard Jąder, który nas prowadził pomógł mi przezwyciężyć strach. Potrafił dotrzeć do mnie. Mówił, że mam się niczym nie przejmować, tylko skupić na żużlu. Druga sprawa, że wtedy nie było dużo kibiców na trybunach - wspomina Szymański.

- Pojedynczy kibice wyzywali mnie od najgorszych. Słyszałem pytania, gdzie jest ten morderca? Ciężko się żyło z taką - całkiem niesłusznie - przypiętą łatką. Pracowałem z psychologiem chyba z rok czasu. Pamiętam, że jak przechodziłem z Leszna do Zielonej Góra, zastrzegłem sobie nawet w kontrakcie, że nie będę musiał jechać na mecz do Ostrowa. Nie wytrzymywałem tego psychicznie. Jedynie ten jeden raz zaliczyłem turniej kadry w Ostrowie. Później nie chciałem wracać na zawody na ten stadion. Nie tyle, że się bałem, ale coś siedziało mi w głowie - wspomina.

Były żużlowiec Unii Leszno sam kilka lat później przeżył fatalny wypadek, z którego ledwie uszedł z życiem. Jest jednak przykuty do wózka, a problemów zdrowotnych nie brakuje mu do dzisiaj. - Cały czas walkę o zdrowie. Obecnie największy problem mam z układem moczowym. Niedawno przez 2-3 tygodnie bardzo gorączkowałem. Miałem temperaturę 39-40 stopni. Strasznie mnie to wykończyło. Lada dzień udam się do szpitala na wymianę stentów moczowodowych i powinno być lepiej - kończy Andrzej Szymański, który niechętnie wspomina wydarzenia sprzed ponad ćwierć wieku.

Zobacz także:
Piotra Pawlickiego czeka długa przerwa w startach
Ten wypadek wyglądał okropnie

Źródło artykułu: