Zawodnicy Arged Malesy Ostrów robili wszystko, co w ich mocy, aby nie zakończyć sezonu w PGE Ekstralidze z kompletem porażek. Choć ZOOleszcz GKM Grudziądz objął prowadzenie już w pierwszej serii startów, nawet przez chwilę nie wypracował sobie takiej przewagi, żeby można było mówić o kontrolowaniu przebiegu spotkania. Goście w końcówce zredukowali stratę do tego stopnia, że przewaga Gołębi stopniała do dwóch punktów i o wszystkim decydowała ostatnia gonitwa.
Trener żółto-niebiskich wiedział, że jego zespół zmierzy się nie tylko z przyjezdnymi.
W tej jednak arbiter zdecydował się na wykluczenie Olivera Berntzona. Zdaniem wielu obserwatorów spotkania, w tym trenera Wielkopolan, był to werdykt zbyt pochopny. Wtedy stało się też jasne, że goście tego meczu nie wygrają, ani nawet nie zremisują. Jak zapewniał w wywiadzie pomeczowym Janusz Ślączka, nie jest on zaskoczony tym, że beniaminek zawiesił wysoko poprzeczkę. Podkreślił jednak, że swoje zrobiły też urazy, z którymi byli zmuszeni startować Norbert Krakowiak i Krzysztof Kasprzak.
- Wiedziałem, że łatwo nie będzie. To nie był mecz o stawkę, ale o coś innego. Arged Malesa Ostrów miała w nim ostatnią szansę, żeby nie zakończyć sezonu z niechlubnymi czternastoma porażkami. Podopieczni Mariusza Staszewskiego, zgodnie z moimi przewidywaniami, robili wszystko, aby ją wykorzystać. Ostatecznie to my wygrywamy ten mecz, ale musieliśmy się namęczyć. Już przed jego rozpoczęciem było jasne, że tak będzie, gdyż Norbert i Krzysztof jechali z kontuzjami. W tym sezonie mieliśmy wielkiego pecha. Niemal każdy zawodnik miał mniejsze lub większe problemy - zauważył Janusz Ślączka.
Pech nie opuszczał drużyny z Hallera 4
W końcowym rozrachunku, GKM-owi zabrakło raptem czterech punktów, aby znaleźć się w fazie play-off. Należy jednak pamiętać, że sztab szkoleniowy Gołębi pełny skład miał do dyspozycji w zaledwie sześciu meczach. W pozostałych spotkaniach w programach na próżno było szukać lidera drużyny, Nickiego Pedersena. Z gry wypadał także Kacper Łobodziński, a niektórzy zawodnicy musieli jeździć z niezaleczonymi urazami, co z pewnością mniej lub bardziej wpływało na ich dyspozycję.
- Sezon się skończył, przyszedł czas na podsumowania. Z czego jestem zadowolony? Z moich zawodników, ich pracy. Było widać, że chcą, ale los rzucał kłody pod nogi. To jest najlepsza żużlowa liga na świecie i trzeba się namęczyć, żeby wygrać mecz w pełnym składzie. Prawdziwa trudność pojawia się jednak dopiero wtedy, gdy zespół jest przetrzebiony kontuzjami. Nie udało się osiągnąć celu sportowego, ale myślę, że gdyby nie urazy, moglibyśmy zajść dalej. W takich sytuacjach jesteśmy bezsilni. Pozostaje mieć nadzieję, że w przyszłości pech nas ominie i będziemy mogli jechać przez cały sezon w optymalnym zestawieniu - mówił szkoleniowiec GKM-u.
Ryzyko w żużlu jest spore
Bieżące rozgrywki obfitują w upadki, skutkujące często nawet poważnymi kontuzjami. Większość drużyn odczuła to na własnej skórze i była zmuszona do jazdy w niepełnym składzie lub stosowania zastępstwa zawodnika. Zdaniem Janusza Ślączki, taki stan rzeczy jest wypadkową jazdy zawodników.
- Tutaj nikt nie odpuszcza i nie doszukiwałbym się żadnego drugiego dna. Żużlowcy są ambitni, waleczni, chcą zdobywać jak najwięcej punktów i mocno ryzykują. Czasami kończy się to dla nich pechowo. Kiedy wjeżdżasz, wciskasz się w wąską lukę, nigdy nie możesz być pewny, że nic się nie wydarzy. To jest taki sport. Niestety kontuzje to jego ciemna strona i niczego nie da się z tym zrobić - podsumował trener żółto-niebieskich.
Bogumił Burczyk, WP SportoweFakty
Zobacz także:
- Zawodnik Orła Łódź nie boi się Falubazu. "Dla mnie to nawet lepiej, że na nich trafiliśmy" [WYWIAD]
- Moto bezlitośnie wykorzystał problemy Stali
ZOBACZ WIDEO Apator popełnia błąd, oddając Holdera? Rutkowska-Konikiewicz: Robił wszystko, żeby zostać