Mowa o tragicznej śmierci Eugeniusza Nazimka, która wstrząsnęła Polską w 1959 roku. Jedna z legend polskiego żużla zmarła na oczach trzech tysięcy ludzi podczas mało istotnego sparingu, do którego obie drużyny podeszły w mocno rezerwowych składach. Śmierć Nazimka była gigantyczną stratą, a tragiczne zdarzenie opłakiwał niemal cały Rzeszów. Dwa dni później na pogrzebie zjawiło się ponad 15 tysięcy ludzi.
Były zawodnik Stali Rzeszów Władysław Bistroń jest jednym z ostatnich żyjących wychowanków Nazimka i świadkiem tragicznego zdarzenia z udziałem swojego mentora. Okazuje się, że jeżdżący trener do ostatnich dni przed swoją śmiercią robił wszystko, by nie startować w tych zawodach i dać szansę młodszym kolegom. Ostatecznie jednak ani Bistroń, ani żaden inny zawodnik nie dał się przekonać na start, a życie napisało tragiczny scenariusz.
Postawił działaczom ultimatum
- Już pod koniec sezonu 1958 oświadczyłem działaczom, że jeśli nie otrzymam od nich mieszkania w Rzeszowie, to kończę karierę. Do tego momentu codziennie dojeżdżałem do pracy z Jarosławia i swój dzień na peronie kolejowym rozpoczynałem o 4:45. Po około dwóch godzinach meldowałem się w zakładach metalurgicznych WSK, gdzie nadzorowałem pracę na hamowni. Do kolejnych rozgrywek przygotowywałem się normalnym trybem, ale mimo próśb ze strony trenera Eugeniusza Nazimka pozostałem nieugięty i gdy nie otrzymałem mieszkania, skupiłem się na pracy. Trener wspierał mnie przez całą karierę i nie mógł pogodzić się z tym, że rzuciłem żużel. Chciał żebym jeździł z nim w parze podczas zawodów ligowych i zastępował go w meczach sparingowych - wspomina tamte lata Bistroń.
ZOBACZ WIDEO Marek Kępa: Kluby powinny sobie radzić bez KSM
Nazimek przed sezonem 1959 również oświadczył, że nie zamierza dłużej łączyć startów na żużlu z trenowaniem drużyny i ten rok miał być dla niego ostatnim na torach. Z tego powodu jeździł znacznie rzadziej niż w poprzednich latach i stanowił już tylko uzupełnienie składu. To jednak nie uchroniło go przed tragicznym wypadkiem.
- Pamiętam jak na treningach Nazimek uczył nas upadania na tor i wyhamowywania przed leżącym zawodnikiem. Na treningach często rzucał na tor czapkę, a nadjeżdżający żużlowiec musiał położyć motocykl lub bezpiecznie ominąć przeszkodę Gdyby zawodnicy rywali opanowali taką umiejętność, to na pewno nie doszłoby do tragedii, a Nazimek jeszcze długie lata prowadziłby Stal. Trzeba jednak przyznać, że podczas tamtych zawodów miał straszliwego pecha - wspomina.
"To był przerażający widok"
W piątym biegu zawodów przeciwko Legii Warszawa (12 lipca 1959) Nazimek jechał na pierwszym miejscu, ale na trzecim okrążeniu uszkodzeniu uległ hak w jego motocyklu. Zawodnik nie był w stanie opanować motocykla, upadł na tor i odbił się od bandy. Niespodziewaną przeszkodę zdołali ominąć jadący za nim Paweł Waloszek i Józef Batko. Najmniej widział czwarty Stanisław Kaiser, który leżącego rywala spostrzegł w ostatniej chwili i nie zdołał odpowiednio zareagować.
- To był przerażający widok, bo Kaiser uderzył w głowę Nazimka hakiem swojego motocykla. Słyszałem później opowieści, że w ten sposób uszkodził mu czaszkę i rdzeń kręgowy. Trener nie miał żadnych szans na przeżycie - wspomina były zawodnik Stali. Po tamtym wydarzeniu mecz został przerwany, a wieść o śmierci ulubieńca publiczności dość szybko rozniosła się po całym mieście.
Nie była to zresztą pierwsza taka tragedia, bo niemal dokładnie rok wcześniej (14 lipca 1958 roku) na torze w Rzeszowie wydarzył się inny śmiertelny wypadek z udziałem zawodnika Stali. Wtedy swoje życie zakończył Stanisław Różański, który w feralnym biegu jechał w parze z... Eugeniuszem Nazimkiem.
- W tamtym meczu brałem udział, więc dokładnie pamiętam, jak Stasiu zaliczył uślizg i z impetem uderzył głową o dolną część bandy. Wtedy żużlowe ogrodzenia były drewniane, a dolna część była szczególnie twarda. 23-latek na skutek uderzenia dostał wylewu krwi do mózgu. Lekarze byli zaskoczeni skutkami zdarzenia, bo wcześniej nie zdołali zdiagnozować u niego problemów z krzepliwością krwi. Po kilku dniach walki o jego życie, doszła do nas informacja o śmierci naszego kolegi - relacjonuje 88-latek, który wciąż doskonale pamięta lata spędzone na żużlu.
Teraz jest jeszcze niebezpieczniej
Wbrew pozorom, jego zdaniem żużel lat 50. i 60. był znacznie bezpieczniejszy niż obecnie. Zawodnicy mieli wówczas zdecydowanie słabszą ochronę przed wypadkami, ale jednocześnie znacznie bardziej dbali o swoje zdrowie i wzajemnie się szanowali.
- Do śmiertelnych wypadków - podobnie jak teraz - dochodziło stosunkowo rzadko. Różnica była taka, że zawodnicy szanowali się jednak tak mocno, że poważniejszych kraks było bez porównania mniej niż obecnie. Teraz zawodnicy gonią za wielkimi pieniędzmi i nie liczą się ze swoim zdrowiem, a tym bardziej rywali. Za moich czasów dostawało się 50 złotych za punkt i za taką stawkę nikt nie miał zamiaru ryzykować swojego życia. W lidze było może kilku szaleńców jak choćby bracia Świtałowie czy Konstanty Pociejkowicz, ale zdecydowana większość zawodników w przypadku niebezpiecznych sytuacji po prostu zamykała gaz. Obecnie takie zachowanie zostałoby uznane jako objaw strachu, a takiego zawodnika wysłaliby na sportową emeryturę. Efekt jest taki, ze w każdej kolejce słyszymy o połamanych kościach czy wstrząśnieniach mózgu. Wszyscy myślą, że skoro są dmuchane bandy i ochraniacze na kręgosłup, to nie muszą pamiętać o zdrowym rozsądku - uważa Bistroń.
Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty
Czytaj więcej:
Stal i Apator z awansem?
Siedem chudych lat Falubazu