Żużel. Po bandzie: Jedyny taki wrocławianin [FELIETON]

WP SportoweFakty / Julia Podlewska / Na zdjęciu: Maciej Janowski
WP SportoweFakty / Julia Podlewska / Na zdjęciu: Maciej Janowski

- Poza tym karty trafiły do tych, co się przysłużyli. Z Vaculikiem na czele, który oba tegoroczne triumfy – praski i toruński – odniósł na silniku odkupionym od… swojego menedżera - pisze w swoim felietonie Wojciech Koerber.

"Po bandzie" to cykl felietonów Wojciecha Koerbera, współautora książek "Pół wieku na czarno" i "Rozliczenie", laureata Złotego Pióra, odznaczonego brązowym medalem PKOl-u za zasługi dla Polskiego Ruchu Olimpijskiego.

***

Niezwykle cienka jest w sporcie granica między zwycięstwem a porażką. Między brawami a gwizdami. Między wewnętrznym spełnieniem a totalnym rozgoryczeniem. Wystarczy przywołać kilka nazwisk z listy startowej sobotniej Grand Prix Polski.

Maciej Janowski. Mógł po raz pierwszy zdobyć medal Indywidualnych Mistrzostw Świata, ale mógł też po raz piąty stanąć tuż obok pudła. Na czwartym miejscu. Tego byłoby już jednak zbyt wiele jak na jeden organizm.

Za jednego z większych pechowców w nie tak odległej historii polskiego olimpizmu uchodzi Krzysztof Kucharczyk, strzelec Śląska Wrocław, który czterokrotnie wracał z igrzysk na tarczy. W Barcelonie (1992) i Atlancie (1996) zajmował czwarte miejsce, a i w Sydney (2000) skończył niedaleko od podium, jako siódmy. I choć Kucharczyk jest niesamowicie utytułowany, pośród wielu sukcesów przechowując też indywidualne i drużynowe mistrzostwo świata oraz wszystkie kolory medali z mistrzostw Europy, to wielu kibicom kojarzy się z postacią tragiczną. Bo przecież strzelectwo to jedna z tych dyscyplin, które typowego kibica obchodzą wyłącznie przy okazji igrzysk. A tam widzieli go przegranego. I na dokładkę dowiedzieli się, że Renata Mauer-Różańska czy Mirosław Rzepkowski pobierają dziś olimpijską emeryturę, a Kucharczyk nie.

ZOBACZ WIDEO Magazyn PGE Ekstraligi. Puka, Kubera, Vaculik, Lindgren i Cegielski gośćmi Musiała

W żużlu igrzyskami są natomiast Indywidualne Mistrzostwa Świata. W których do 2021 roku Janowski czterokrotnie zajmował czwartą pozycję. I co, miałby stanąć tuż za podium po raz piąty w ciągu sześciu ostatnich sezonów? No nie, sami przyznacie, że na taką niesprawiedliwość dziejową wrocławianin sobie nie zasłużył. W ostatnim czasie pomógł swojemu szczęściu, wykorzystując też nieszczęście innych. Kalendarz tak chciał, że w minionych tygodniach mógł się dwukrotnie pościgać na domowych torach - we Wrocławiu i w Malilli, gdzie wrócił na ścieżkę optymizmu. I nabrał ochoty do rywalizacji w Toruniu, nie przestając tam wierzyć wtedy, gdy inni już przestawali.

Gdyby medal znów zabrał Janowskiemu Lindgren? No nie, już wystarczy. Bewley? Limit szczęścia wyczerpał we Wrocławiu, gdzie po czterech seriach miał jeszcze na koncie tylko pięć oczek, a po siedmiu wyścigach - aż 20. Nie wiem, czy wynikało to głównie z braku prędkości, jednak w Toruniu Brytyjczyk sprawiał wrażenie mocno defensywnego. Nie szarpał, nie rozpychał się, nie łokciował. Wręcz unikał twardej walki, jakby nie walczył o medal. Od początku zawodów godny Janowskiego, z pretendentów do medalu, wydawał się tylko Lambert. Tyle że zrobił kleksa w teoretycznie łatwym wyścigu, w którym co najmniej dwa punkty leżały na torze i prosiły się - weź nas. Problem Brytyjczyka polegał na tym, że to wykluczenie odcisnęło piętno na całej jego późniejszej postawie. Bo dalej musiał już startować z "warningiem" z tyłu głowy i to mu ciążyło. Nie chciał powtórzyć błędu, musiał się pilnować i nie wygrał już żadnego startu. Przepadł.

Najbardziej mroczny wieczór przeżywał jednak Dudek. Do zawodów przystępował trzeci w generalce i na swoim torze, z największą przewagą nad Janowskim. Ale też, jak się okazało, w największym kryzysie. Patryk w ogóle od kilku sezonów stał się jednym z najbardziej nierównych i nieobliczalnych zawodników na świecie. Jakby to ujął Jan Tomaszewski - jest boskim żużlowcem, mianowicie Bóg jeden wie, jak pojedzie. I takie pytanie można sobie zadawać nie tylko przed każdym kolejnym meczem, ale też przed każdym kolejnym biegiem.

Dla Dudka im trudniej, tym łatwiej - potrafił przelatywać po dziurach w Teterowie, gdzie wygrał, i dominować na mokradłach w Gorzowie, gdzie dotarł do finału zawodów w dużej mierze wyreżyserowanych przez pogodę. Jednak tam, gdzie ważniejsza niż odwaga była prędkość motocykla, problemy się piętrzyły. Nie wiem, skąd ta sinusoida i sprzętowa niepewność, trwająca de facto od czasu, gdy na emeryturę udał się Jan Andersson. Przed oczami widzę tę zafrasowaną minę Patryka, pokazaną przez telewizję, gdy z parkingu oglądał niedawny finał w Malilli... Jak rywale odjeżdżali, a on mógł tylko patrzeć.

Przykłady Janowskiego i Dudka pokazują właśnie, jak cienka jest ta wspomniana linia oddzielająca radość od cierpienia. To raptem jeden udany, lub nie, wyścig. A jakże inne samopoczucie, z którym zostaje się na długi, martwy sezon. Janowskiemu można by wypominać brak medalu IMP, DMP oraz SoN, kłopoty na torach mniej przejezdnych i serię czwartych miejsc w IMŚ, którą trudno znaleźć w jakimkolwiek innym sporcie. Niby - pasmo nieosiągniętych celów. Zapamiętamy jednak akcję z półfinału, którą spełnił swoje marzenie i zamknął usta krytyków. A nade wszystko nie zawiódł siebie. Do tej pory odnosił przynajmniej jedno turniejowe zwycięstwo w każdym sezonie GP. Tym razem zwycięstwa brak, ale wygrał coś o niebo bardziej cennego - brąz. Tak, on ten brąz WYGRAŁ i jest pierwszym wrocławianinem, który wprosił się na karty historii globalnych rozgrywek.

Co do dzikich kart na przyszły sezon, brakuje mi jednego nazwiska - Dominika Kubery. Nie jako kibicowi z Polski, lecz poszukiwaczowi sportowych emocji. W zeszłym roku dociągnął do światowej czołówki, w tym pozycję wzmocnił i ugruntował. Nie zmieni tego jeden wieczór w Glasgow. Tak jak słabszy występ ligowy w Gorzowie nie zamaże efektownego obrazu Woryny z minionego sezonu.

Poza tym karty trafiły do tych, co się przysłużyli. Z Vaculikiem na czele, który oba tegoroczne triumfy - praski i toruński - odniósł na silniku odkupionym od... swojego menedżera, Bjarnego Pedersena. Taka ciekawostka. Zresztą, to właśnie Słowak okazał się wielkim pechowcem tego sezonu. Nie dlatego, że zdefektował w Lublinie, o czym kibice Stali i Motoru długo nie zapomną. Otóż dlatego, że gdy się połamał, zajmował trzecie miejsce w klasyfikacji IMŚ. Przez kontuzję stracił turniej w Cardiff, a po prawdzie wiele więcej. Mianowicie kolejna runda we Wrocławiu okazała się jego powrotem po kontuzji. Był jeszcze zardzewiały i niepewny siebie, zaliczając marny występ i traktując go bardziej jak przetarcie przed ponowną rywalizacją w PGE Ekstralidze. W rezultacie do pudła zabrakło piętnastu oczek.

Nie był to jakiś porywający cykl IMŚ. Brakowało wyrazistych postaci w wyjątkowej formie. Za to końcówka efektowna. Nie tylko w wykonaniu biało-czerwonych. Zaproszenie wszystkich aktorów serialu w okolice końcowego podium i wywyższenie championa, w dosłownym słowa znaczeniu, to nowinki na plus. Czas na oblanie się szampanem, ludzkie odruchy i pokazanie różnych twarzy. Na wyrazy szacunku względem siebie, ale też zdrowej sportowej zazdrości względem najlepszych.

Każdy mógł sobie stanąć z boku, pomarzyć i zobaczyć, jak było blisko, a jednocześnie jak daleko.

Wojciech Koerber

Zobacz także:
Quiz. Sprawdź swoją wiedzę o żużlu!
Poznaliśmy wszystkie sześć stałych dzikich kart na cykl Grand Prix w 2023 roku!

Źródło artykułu: