"Po bandzie" to cykl felietonów Wojciecha Koerbera, współautora książek "Pół wieku na czarno" i "Rozliczenie", laureata Złotego Pióra, odznaczonego brązowym medalem PKOl-u za zasługi dla Polskiego Ruchu Olimpijskiego.
***
Jesteś wart tyle, ile twój ostatni występ - to znane powiedzenie uchodzi za ponadczasowe, a odnosi się nie tylko do świata sportu, lecz do życia w ogóle. Spójrzcie, jak w czasie mundialu w Katarze po jednym udanym występie poszły w górę akcje... 71-letniego Dariusza Szpakowskiego. Wystarczyło, by dał coś z serducha oraz z wątroby podczas meczu Brazylia - Serbia i internet wpadł w euforię. Media nie mogły się nachwalić nestora, który na imprezę nie udał się przecież ani jako jedynka, ani jako dwójka w ekipie TVP. Nadużyciem i nietaktem byłoby stwierdzenie, że miał łatać dziury, by zaliczyć tylko swój dwunasty mundial, no ale grupowe mecze Biało-Czerwonych obstawili jednak inni: Laskowski z Borkiem.
Nawiasem mówiąc, to też pewna ciekawostka środowiskowa, że oto na naszym polskim podwórku tak wiele rozprawiamy o komentatorach i tak jak trwa narodowa dyskusja w temacie wyborów selekcjonera, tak samo się spieramy, z czyim głosem chcemy oglądać mecze Orłów. W każdym razie Szpaku wrócił i wielu odbiorców znów urzekł, co jest w pewnym sensie zjawiskiem wyjątkowym. No bo żadnym wielkim erudytą jednak nie jest. Do tego lubi się słodko mylić i używa tych samych zwrotów, będąc do bólu przewidywalnym. Czym wobec tego nas kupuje? Głosem i entuzjazmem.
ZOBACZ Czterech kandydatów na trenera reprezentacji. Wśród nich Nicki Pedersen!
Przyznam, że nie jestem jakimś zapiekłym fanem Szpakowskiego, lecz również mam do tego głosu słabość. Bo człowiek jednak się uśmiecha pod nosem i czeka na te stałe akcenty gry. Że gola strzeli nie kto inny jak, itd., itp. Pewnie, że inni komentatorzy bywają bardziej profesjonalni. Pewnie częściej aktualizują dane i mogą więcej wiedzieć. A mimo to grono wyznawców Szpaka jest tak liczne. To się chyba właśnie nazywa fenomen. Dla jednych. Bo dla innych jest on przekleństwem, zajmując pretendentom miejsce przy sitku czy też "na majku", jak mawiają dziś młodzi.
O tym, że jakaś zbliżająca się wielka impreza będzie to dla nestora pożegnalną, słyszę już od kilku lat. W tym czasie skomentował on... wiele mistrzostw świata i Europy oraz igrzysk olimpijskich. To pokazuje, jak trudno jest się odciąć od czegoś, co się kocha. Co napędza, co produkuje adrenalinę, endorfiny i motyle w brzuchu. Co daje spełnienie. I, żeby była jasność, nie widzę w tym nic złego, wręcz przeciwnie. Każdy to, co kocha ma prawo robić najdłużej jak się da. Ze speedwayem i motorsportem też niezwykle trudno jest się rozstać. Przy czym gdy o jeden most za daleko zapędzi się komentator, to pół biedy. Gorzej, gdy uczyni to żużlowiec...
Spójrzcie na Nickiego Pedersena. Połamana miednica, zniszczone biodro i kilka innych urazów - tyle bólu nie zniechęciło 45-latka do dalszego podejmowania ryzyka. A przecież opływa w dostatek i niczego mu nie brakuje. Mało tego, wróci i nadal będzie się na torze zachowywał tak, jakby wykupił żeton na kolejnych siedem żyć. Taki się jednak Nicki urodził, że Boga się nie boi. Przy okazji - w minionym sezonie zapadła mi też w pamięć inna ryzykancka postawa - Kacpra Woryny na wybitnie trudnym, mokrym częstochowskim torze. On wówczas przekraczał granice.
Tymczasem z drugiej strony zachowawczo operowali gazem Gleb Czugunow oraz Maciej Janowski. Czy to oznacza, że są mniej odważni od Woryny? Może niekoniecznie. Bo on taki nieustraszony musiał się urodzić, bez hamulców w głowie, natomiast żeby zawodnik niestworzony do jazdy po "koparze" odkręcił gaz, to musi pokonać siebie. Stoczyć ciężką, wewnętrzną bitwę, co być może wymaga jeszcze większych pokładów heroizmu. No ale zostawmy to zagadnienie filozofom i psychologom sportu.
Historia zasypana jest przykładami, że różnie się kończy zbyt długie romansowanie z dwukołową miłością swego życia. Leigh Adams roztrzaskał się na crossówce już po zakończeniu żużlowej kariery. Po tym, gdy zapisał się w naszej pamięci jako torowy elegant z zasadami, których dla bezpieczeństwa zawsze przestrzegał. Z kolei Tomasz Gollob, w chwili dramatu, wciąż był czynnym żużlowcem, choć cechy geniusza prezentował już niemal tylko w Grudziądzu. Tam, gdzie miał po swojemu podane do stołu. Do stołu w dokładnym tego słowa znaczeniu. Na większości innych torów nie czuł się już komfortowo, a mimo to chciał tę aktywność kontynuować. Jakby katharsis przeżywane podczas meczów w Grudziądzu rekompensowało mu mniej przyjemne doznania z innych żużlowych miast. Bo wciąż pozwalało być w centrum i na ustach świata. Inna sprawa, że mistrz w pełni sobie na to zapracował, by móc się cieszyć żużlem już w inny sposób. Już nie z zaciśniętymi wargami i z mocarstwowymi planami, lecz z uśmiechem na twarzy i bez narodowej presji.
Za jeden z przełomowych punktów tej wielkiej kariery można chyba uznać mecz Unia Leszno - Unibax Toruń z 2013 roku (45:45). Mianowicie doszło wtedy do sytuacji bez precedensu. Oto wielki Tomasz Gollob, specjalista z psychiką kosmonauty od wyścigów nominowanych, został zastąpiony w takim właśnie biegu przez jadącego mecz życia i mającego dzień konia młodziutkiego, niespełna 18-letniego Pawła Przedpełskiego. To był znak, że coś się w polskim żużlu zmieniło. Że coś się skończyło... Stary mistrz musiał ustąpić i dopuścić do głosu młodszych. Jak Szpakowski w ostatnich latach.
A teraz o rozstaniu z torem nie chce słyszeć inny doświadczony terminator, Adrian Miedziński. Którego niezwykle szanuję za nieprzeciętną ambicję i o którego zdrowie zwyczajnie się boję. Bo coś się w tym organizmie wydarzyło, że podczas każdego kolejnego karambolu nie jest w stanie bronić się przed najgorszym - przed uderzeniem głową o tor. Widziałem tegoroczny upadek Miedziaka w Bydgoszczy i był on w tym sensie wyjątkowy, że zawodnik... wpadł pod własne koła i przejechał sam siebie.
W przyszłym roku Adrian skończy 38 lat. Domyślam się, że żużel jest całym jego życiem, ale ile to życie może jeszcze potrwać? Rok? Trzy? To nieuniknione, że dosłownie za chwilę i tak będzie trzeba się rozglądać za nowym zajęciem. Odważę się postawić tezę, że to, co sportowo najlepsze, jest już za tym zdobywcą Drużynowego Pucharu Świata. Nie widzę zatem sensu, by narażać się dla kilku chwil ekstatycznych doznań. Lepiej poszukać ich w życiu po życiu. Zima to świetny czas, by na spokojnie wszystko przemyśleć i docenić to, co się ma. Zagadać z Huszczą, Jankowskim, Świstem, Protasiewiczem… Z tymi wszystkimi dinozaurami, które nie zginęły, a potrafiły odejść w wyniku podjęcia męskiej decyzji.
Warto wypytać ich o jasne strony emerytury. Choć, oczywiście, każdy ma prawo do czerpania przyjemności z życia wedle własnej receptury. Dlatego też, jak czytam, w przyszłorocznej kadrze Kolejarza Rawicz znajdą się 46-letni Damian Baliński, 45-letni Scott Nicholls i 43-letni Hans Andersen. Co bez wątpienia dodaje też dyscyplinie kolorytu, a ja zawsze takim długowiecznym przygodom kibicowałem. Choćby dlatego, że są one natchnieniem dla innych panów w średnim wieku. Niemniej to zawsze dwie zupełnie różne rzeczy - siedzieć wysoko na trybunach i mieć słabość do trzymania mikrofonu w ręce - jak Szpakowski, a siedzieć na motocyklu i mieć słabość do odkręcania gazu.
Wojciech Koerber
Zobacz także:
- Kariera Piotra Pawlickiego na zakręcie. "Transfer do Betard Sparty nic mu nie da"
- "Kiedy tak leżysz, przenosisz się do piekła". Drastyczne nagranie z polskiego szpitala