Gdy wymieniane są legendy Śląska Świętochłowice, na myśl przychodzą Paweł Waloszek czy Jan Mucha, którzy sukcesy odnosili nie tylko w ligowych rozgrywkach, ale i na arenie międzynarodowej. Jest jednak kilku zawodników, którzy przez wiele lat stanowili o sile klubu, a pamiętają o nich tylko najwięksi fanatycy historii czarnego sportu. Jednym z nich jest Erwin Brabaiński.
Zdawał egzaminy za innych
Były żużlowiec urodził się 21 lutego 1941 roku w Rudzie Śląskiej. Od najmłodszych lat interesowały go motocykle. Żużlowe treningi rozpoczął w 1958 roku, a jego pierwszym opiekunem był Stanisław Rurarz. Brabaiński na treningach pokazywał się z dobrej strony, ale nie było dla niego miejsca w zespole. Był wysyłany kilkukrotnie na licencyjne egzaminy, lecz nie dlatego, że je oblewał.
- Początki moje były bardzo trudne, dlatego że po namowach niektórych osób funkcyjnych i urzędowych w mieście, robiłem licencję kilku zawodnikom pod ich nazwiskiem. Nie było dla mnie miejsca w drużynie - powiedział Brabaiński w rozmowie ze Śląską Telewizją Miejską.
ZOBACZ WIDEO: Magazyn PGE Ekstraligi. Dudek, Holder i Ferdinand gośćmi Musiała
W końcu doczekał się jednak swojej szansy. Wszystko dzięki regulaminowi, który pozwalał na wykluczenia zawodników za niebezpieczną jazdę. Zadebiutował w meczu ze Zgrzeblarkami Zielona Góra. Jak wspominał, zastąpił Erwina Maja, zdobył 10 punktów i wykręcił najlepszy czas dnia. - Od tego momentu nie można było wsadzać tego Erwina do szuflady, bo wyniki mówiły same za siebie. Wskoczyłem na stałe do drużyny - mówił.
Na żużlu jeździł do 1979 roku. Był jednym z najlepszych zawodników Śląska, który odnosił sukcesy pomimo problemów finansowych. Zazwyczaj był w cieniu Pawła Waloszka, ale gdy tylko dosiadał jego motocykla, to był niepokonany. Pracował także jako trener, a także jako działacz. Przez całe życie związany był ze świętochłowickim Śląskiem.
Na tor wrócił w wieku 74 lat
Startował niezależnie od okoliczności. Gdy dostawał oferty z innych zespołów, odmawiał. Nigdy nie chciał zmieniać klubu. Jak tłumaczył, tak miał wbite do głowy. Nawet, gdy klub zalegał pieniądze, to wsiadał na motocykl. - Byliśmy ubogim klubem. W 1969 roku, gdy zdobyliśmy pierwsze wicemistrzostwo, to nam nie płacono za punkty przez 3 miesiące, a wynagrodzenie wtedy opiewało na kwotę 80 zł za punkt. Klub nie był w stanie nawet tego wypłacać - wspominał.
Brabaiński karierę zakończył w 1979 roku. "Pomogli" mu w tym działacze. Nie ukrywa, że był przez nich niedoceniany. - Jak był ciężki mecz, to dostawałem motocykl Pawła Waloszka i ani jednego biegu nie przegrałem. Nikt tego nie brał pod uwagę - mówił.
- Jako jedyny skończyłem studia inżynierskie i był atrakcyjny wyjazd za granicę na turniej, ale mnie pominięto. Byłem wtedy drugim zawodnikiem w drużynie. "Odwaliłem" wtedy ostatni mecz, przyszedłem w poniedziałek do klubu, wyczyszczoną skórę rzuciłem na stół. Powiedziałem, że więcej nie będę startował i zakończyłem karierę - dodał. I więcej w oficjalnych rozgrywkach w Polsce go nie widzieliśmy.
Startował za to w zawodach oldbojów. Na tor wrócił w 2015 roku, gdy w Świętochłowicach rozegrano turniej Speedway Reaktywacja. Wraz z Pawłem Waloszkiem przejechał kilka kółek przed startem zawodów. Miał wtedy 74 lata. Witany był jak za dawnych lat, burzą braw.
Czytaj także:
Po koszmarnym upadku miał zmiażdżoną nogę. Jego życie było zagrożone
Spór o tor w Świętochłowicach. "Mam mieszane uczucia"