- Poczekajmy na playoff. Teraz jest kilku pretendentów, ale jak przyjdzie decydująca rozgrywka, to będą się liczyć znów te same cztery drużyny, co zwykle – mówił mi w tym roku słynny trener siatkarski, Stanisław Gościniak i miał rację. W siatkówce przez kilka ostatnich lat dominowały cztery zespoły z Bełchatowa, Olsztyna, Jastrzębia i Częstochowy. Nie inaczej jest w Polskiej Lidze Koszykówki, gdzie od lat istnieje podział na silnych i słabeuszy. W siatkówce i koszykówce różnice w budżetach poszczególnych klubów są ogromne, a w lidze od lat dominują te same zespoły, Skra i Prokom. Nikt nie narzeka jednak na brak emocji.
Podobnie będzie w żużlu. Przecież takie firmy jak Unibax i Złomrex gwarantują stałe, niemałe wsparcie finansowe i silne zespoły. A mistrzowie Polski, Unia Leszno? To nie tylko sportowa marka, ale sprawnie działające przedsiębiorstwo, które organizuje imprezy międzynarodowe najwyższej rangi. Niemałe pieniądze zainwestowano również w Zielonej Górze i Gorzowie i te zespoły będą się liczyły w walce o najwyższą stawkę. Tam, gdzie wydano mniej trudno oczekiwać cudów.
Pieniądze powodują dysproporcje sportowe, które z czasem mogą się jeszcze nasilać. W dobie, kiedy w lidze jeździły stowarzyszenia, wystarczyło znaleźć sponsora, zmienić szyld, żeby pozbyć się długów i walczyć o tytuł. To wyrównywało poziom rozgrywek, ale w dół. Teraz na sukcesy będą pracować spółki, dlatego będzie się liczyła konsekwentna, długoletnia polityka, a nie nagły cud w postaci znalezienia hojnego sponsora.
To powoduje, że różnice mogą się jeszcze powiększać. Wystarczy spojrzeć na kadry najsilniejszych zespołów. W Lesznie na ławce czeka rewelacja poprzedniego sezonu Troy Batchelor, w Toruniu były indywidualny mistrz świata juniorów Karol Ząbik, w Częstochowie były uczestnik cyklu Grand Prix, Lee Richardson. A kto czeka na swoją szansę w Tarnowie czy Rzeszowie? Faworyci zbudowali silne i szerokie kadry, dlatego wysokie zwycięstwa torunian czy leszczynian nie powinny nikogo dziwić. W hiszpańskiej Primera Divison, Real Madryt czy FC Barcelona niejednokrotnie wysoko gromią przeciwników. Tam nikt nie narzeka, a kibice w komplecie zasiadają na trybunach, bo pogromy i deklasację to element sportu.
Rozwiązaniem proponowanym przez żużlowych reformatorów (najgorsze, że najczęściej przez dziennikarzy) ma być KSM. Kalkulowana średnia meczowa ma rozwiązać wszelkie problemy i wyrównać poziom. Jak mantrę przywoływana jest liga angielska, skąd KSM (a właściwie CMA) pochodzi. Tyle, że mało kto mówi o tym, że w Anglii żużel to raczej zabawa dla dżentelmenów, którym nudzi się po południowej herbacie, a nie sport, w którym liczą się wielkie pieniądze. Zachwyty nad angielskim speedwayem są mocno spóźnione. Przecież kiedyś Polacy ledwo sobie na Wyspach radzili, a teraz są liderami swoich drużyn. Elite League coraz częściej omijają tuzy żużlowych salonów. Czy my mamy podążać tym tropem?
W Polsce KSM będzie odzwierciedleniem naszej narodowej mentalności. Uwielbiamy równać w dół i karać tych, którzy wybijają się ponad przeciętność. W cenie byliby średniacy z niskim KSM-em, którzy przebieraliby w lukratywnych propozycjach. Oczywiście priorytetem byłaby dla nich mamona. Koło się zamyka, silne finansowo drużyny i tak zbudują silniejsze zespoły i nie przeszkodzą im w tym żadne regulaminowe zagrywki. Jedynym efektem KSM byłoby obniżenie poziomu rozgrywek, a tego nikt nie chce, bo pojedynki pomiędzy najlepszymi zespołami w tym roku szykują się na wielkie widowiska.
Na szczęście żużel to tylko, a może aż sport. Rządzą nim pieniądze, ale zdarzają się wielkie niespodzianki. Oby było ich w tym sezonie jak najwięcej i oby ustalony u progu tegorocznego sezonu podział ról, nie znalazł odzwierciedlenia na ligowych torach.