Po bandzie: Cała prawda o finale [FELIETON]

Twitter / @zmarzlik95 / Na zdjęciu: drużyna Platinum Motoru Lublin po finale
Twitter / @zmarzlik95 / Na zdjęciu: drużyna Platinum Motoru Lublin po finale

- Emocje w Andrzeju Rusko siedziały wielkie, skoro bodaj pierwszy raz podczas swoich nieczęstych publicznych wystąpień nie kierował się dyplomacją, lecz pokazał prawdziwą twarz - pisze w swoim felietonie Wojciech Koerber.

"Po bandzie" to cykl felietonów Wojciecha Koerbera, współautora książek "Pół wieku na czarno" i "Rozliczenie", laureata Złotego Pióra, odznaczonego brązowym medalem PKOl-u za zasługi dla Polskiego Ruchu Olimpijskiego.

***

Finał PGE Ekstraligi miał być widowiskiem, które osłodzi nam ten średnio udany sezon. Niestety, nie był. W dodatku, jak widzę, oba obozy są przekonane o swoim mistrzostwie. Bo lublinianie wywalczyli tytuł realnie, z kolei wrocławscy PR-owcy, jak czytam, czują się mistrzami moralnie. Zresztą, takiego przekazu należało się spodziewać. Dlatego sytuacja idealna w sporcie występuje wtedy, gdy oba wojska mogą wystawić swoje najcięższe armaty. Nie ma wtedy miejsca na niedomówienia i na samozwańców.

Co tu dużo gadać, Betard Spartę dopadł wielki pech. Jednak nie z kontuzjami przegrała ona tytuł, tylko z najlepszą drużyną rozgrywek. Kompletną, która budowała się i cementowała (dosłownie, patrz kręgosłup Kubery) w trakcie sezonu. I nie miała czułych punktów. Zmarzlik, Lindgren i Holder właśnie dzielą między siebie medale Indywidualnych Mistrzostw Świata, natomiast Cierniak wziął złoto Indywidualnych Mistrzostw Świata Juniorów. Hampel otworzył w finałowej części sezonu przewód doktorski, a wspomniany Kubera wrócił po kontuzji po to, by m.in. sięgnąć po Drużynowy Puchar Świata i stawać na pudle Indywidualnych Mistrzostw Europy. I wreszcie nastoletni Bańbor, który, nie przesadzając, w ciągu lata dorósł do tak znamienitego towarzystwa.

ZOBACZ WIDEO: Emil Sajfutdinow o problemie z oponami. To dlatego jest więcej wypadków?

Nawet gdyby w końcówce niedzielnego meczu goście zechcieli dać szansę swoim słabszym zawodnikom, to by nie mogli. Bo słabszych nie mieli.

W trakcie finałowej rywalizacji relatywnie najmniej przekonująco prezentował się... Zmarzlik. Nie pamiętam, kiedy tak źle się patrzyło na jego jazdę - szarpaną, nerwową, siłową. Ale to właśnie on przypomina nam o wyższości człowieka nad maszyną, czego w żużlu podobno coraz mniej. Dlatego trzymam kciuki, by w Toruniu pokazał tzw. światowym promotorom speedwaya, gdzie go mogą pocałować. A jeśli złoto miałby zgarnąć Lindgren? Też byłaby to piękna historia, choć, oczywiście, nie ze względu na to, co się stało w Vojens. Po prostu Szwed to jeden z tych męczenników, którzy za tytuł daliby sobie uciąć nie tylko wypłatę, ale też kawałek ciała. Albo nawet kawał.

Najbardziej się jednak uśmiechnąłem na widok prezesa Kuby Kępy, który siedząc w studiu Canal+ obok Jarka Hampela przyznał, że ma nadzieję, iż Jarek zakończy jednak karierę w Motorze. Był to najwyższy poziom dyplomacji. Ale! Trzeba przyznać, że ma Kępa czutkę, gdy chodzi o ruchy transferowe i ten z Hampelem również rozumiem. Nawet bardzo. Pewnie, że nie mogła to być łatwa decyzja, zważywszy choćby na prędkość, którą Jarek zbudował w kluczowym periodzie sezonu, jednak jak najbardziej zasadna w wieloletnim planie gospodarowania zasobami ludzkimi.

No bo spójrzmy, kto ma stanowić o sile Motoru w najbliższych latach. Przed młodzieżową formacją Bańbor - Przyjemski trzy długie sezony. A przed tym pierwszym jeszcze później dwa kolejne. Seniorzy? Sama młode i wciąż głodne wilki, nawet jeśli częściowo już napasione: Zmarzlik, Kubera, Holder i Cierniak. A na dokładkę jeden stary Lindgren, który w przeciwieństwie do Bartosza nie brzydzi się punktami bonusowymi, lecz jest ich namiętnym kolekcjonerem. A to dość istotne z punktu widzenia drużyny. Trzeba tylko mieć fundusze, by wszyscy oni byli w Lublinie szczęśliwi i podróże na wschodnią ścianę Polski zanadto im się nie dłużyły. O co większych obaw nie mam.

Tak to wygląda w teorii.

Zacząłem od mistrzów Polski, bo jakoś tak wyszło, że wszyscy się ostatnio rozpisują o srebrnych medalistach. Kolega nawet złośliwie zauważył, że tych wicemistrzowskich zdobyczy spartanie mają już jedenaście, a więc o trzy więcej niż słynący z kolekcjonowania srebra koszykarze Anwilu Włocławek. Bo regularnie, latami, do złota nie dopuszczał ich wrocławski Śląsk z Maciejem Zielińskim na czele. Więc dziś Maciek lubi się fotografować na tle Hali Mistrzów we Włocławku i nazywać ją szyderczo Halą Wicemistrzów.

Co do występów połamanych Woffindena i Łaguty. Hmm, złożony, trudny temat. Przy czym pozostanę przy swoim mało popularnym i niepoprawnym politycznie zdaniu. Otóż speedway to sport walki wymagający poświęceń. A przy okazji sport zawodowy z milionami w tle. Przecież obecny kontrakt z telewizją opiewa na ćwierć miliarda złotych. A kto najbardziej krzyczy przy podziale tego tortu? Oczywiście, zawodnicy.

Sport zawodowy, operujący godnymi kwotami, ma to do siebie, że wiąże się z podejmowaniem ryzyka. Gdyby pięściarz wywieszał białą flagę po pierwszym nokdaunie, to by znaczyło, że minął się z powołaniem. A kibice by gwizdali… Można podawać tysiące przykładów, gdy bokserzy walczyli od pierwszej czy drugiej rundy ze złamaną ręką. Bo tego wymagała sytuacja. Bo tak bardzo pragnęli tytułu i kryjących się za nim profitów. Gdyby Tomasz Adamek nie bił się z Paulem Briggsem ze złamanym kinolem, który mu przysłonił całą twarz, to by nie sięgnął po mistrzowski pas WBC. A jego kariera zostałaby zepchnięta na boczny tor. On jednak przystąpił do pojedynku z pękniętym, bo niezrośniętym nosem, a w drugiej rundzie miał już kichawę złamaną na nowo. Wybór należy do ciebie. I podobnie po tytuł zmierzał Jason Doyle. O kulach. Pisząc bolesną, ale też przepiękną historię, z której nikt go już nie wymaże. Analogicznie - wybór należy do ciebie.

Żużel to po prostu taki sport, w którym niekiedy musi boleć. Żeby daleko nie szukać. W piątkowy wieczór od upadku swój występ w Pardubicach rozpoczął Mikkel Michelsen. Szczęśliwie wstał i mógł przybić pieczęć na tytule mistrza Europy. A gdyby wstał z pękniętym żebrem, to co? Miałby się z miejsca poddać i w jednej chwili spisać cały sezon na straty? Zapomnieć o inwestycjach, przygotowaniach, deklaracjach i miejscu we wciąż elitarnym cyklu Grand Prix? Wybór należy do ciebie.

Piłkarz, gdy ma naciągnięty mięsień, nadaje się już tylko do zmiany. Bo sprintu już nie wykona. Każda taka próba pogłębiłaby tylko uraz i wykluczyła go ze sportu na dłuższy czas. Bo piłkarz musi być zdrowy w stu procentach. Ale już żużlowiec z tym samym naciągniętym mięśniem może spokojnie walczyć o najwyższe cele. Bo żużlowiec nie musi być zdrowy w stu procentach, by móc podjąć pracę. Po to właśnie żużlowcy szykują się przez okrągły rok, pod okiem najlepszych specjalistów od przygotowania fizycznego i medycyny, by w dniu finału, w dniu próby, pokazać swoje rycerstwo. Udowodnić, że są dwa poziomy wyżej niż ci, którzy siedzą w fotelach.

Choć, oczywiście, są granice brawury! Absolutnie nie podpisuję się pod słowami, które dawno temu miały paść we wrocławskim parku maszyn, a brzmiały tak: "tylko martwi nie jadą". Jadą ci, którzy są w stanie. Przy czym każdy ma inną granicę bólu, ale też ambicji i głodu sukcesu. Każdy ma inne priorytety. Głównie chodzi tu o zdrowy rozsądek - i zawodnika, i otoczenia. Ten jednak bywa deficytowy. Bo sława, popularność, tysiące kibiców. Bo presja.

Czy można zmusić żużlowca do jazdy z kontuzją? Nie można. Bo co, postraszy się go kwitami? Za to można wyrazić swoje niezadowolenie i swoją dezaprobatę, gdy ten nie chce podjąć rękawicy. Można wpłynąć na jego ambicję i na jego decyzję.

Dziś możemy się spierać, dlaczego Woffinden upadł. Czy nie miał siły w ręku i nie był w stanie panować nad motocyklem czy może jego koncentrację zaburzyła blokada podana przez anestezjologa. Czy może wreszcie upadł, po prostu, przez żużel. Bo takich wypadków, gdy zawodnik próbuje przejechać za tylnym kołem rywala, by za chwilę budować prędkość po zewnętrznej części toru, jest od groma i ma je na koncie większość. Sam Janusz Kołodziej, niezwykle doświadczony zawodnik, raz na jakiś czas też się pomyli w obliczeniach i runie na prawą stronę. Albo, żeby daleko nie szukać - oglądaliście wspomniany, piątkowy finał SEC-u w Pardubicach? Zaprawiony w bojach Kacper Woryna popełnił dokładnie taki sam błąd, co Woffinden. A ręce miał sprawne, głowę również.

A dlaczego Woffinden upadł w Cardiff, gdzie złamał rękę? Jechał przecież na prowadzeniu, nikt mu nie przeszkadzał, a tor był równy i podobno bezpieczny. Bo to żużel jest niebezpieczny. A sam zawodnik winę za swoją kraksę składał na karb bezdętkowych opon.

Atakowanie generalnie jest ryzykowne. Zwłaszcza od tyłu... Czy to na torze, by wyprzedzić rywala, czy to w pasie bezpieczeństwa, by powalić kibica. I tu dochodzimy do sedna. Mianowicie Woffinden to showman lubiący znajdować się w oku cyklonu. W Lesznie znalazł się nagle przed sektorem pełnym swoich kibiców, więc w jednej chwili uznał, że zostanie ich bohaterem. We Wrocławiu natomiast przyznał, że też pojedzie dla nich. I po prawdzie do momentu wypadku wyglądał najlepiej z gospodarzy.

Gdy po trzech tygodniach i po bliźniaczym urazie wrócił na tor Luke Becker, nikt nie sugerował, że to bohaterstwo. Ot, wyleczył się, to jest. Tymczasem wokół Woffindena, również pauzującego trzy tygodnie, wielka awantura. Fakt jest taki, że w przypadku kontuzji i tak różnych organizmów, w różnym wieku, nie da się stworzyć regulaminu powracania do sportowej aktywności. Byłoby to nie fair. Można tu tylko liczyć na zdrowy rozsądek. A nie wymagać od lekarzy, by wszystkim po kolei wbijali niezdolność.

Emocje w Andrzeju Rusko musiały siedzieć wielkie, skoro bodaj pierwszy raz podczas swoich nieczęstych publicznych wystąpień nie kierował się dyplomacją, lecz pokazał prawdziwą twarz i zrugał zwyczajnie swojego zawodnika. Nie pierwszego lepszego, lecz tego ikonicznego. Co ciekawe, wypowiedział o jedno słowo za dużo, bo zainteresowała się nim Polska Agencja Antydopingowa. Tak jak wcześniej o jedno zdanie za dużo padło z ust Maksyma Drabika. Sytuacja niby wydawała się nieciekawa, bo przy okazji sprawy Drabika właśnie WTS gdzie tylko mogło, podważało wiarygodność, fachowość i bezstronność POLADY. Było to bardzo nierozsądne, choć nie będzie, rzecz jasna, ważyć w sprawie Woffindena i Łaguty.

Mianowicie POLADA nie kieruje się emocjami, lecz paragrafami. Nie sympatiami, lecz faktami. Jest bezduszna. Dlatego trzeba być niezwykle uważnym, bo każde najmniejsze uchybienie z zimną krwą może się obrócić przeciwko klubowi. Zdjęcia z internetu, na których Woffinden pokazuje igłę przy swojej kontuzjowanej ręce, nie zginą. I tę igłę media wyciągną, choć nie jest ona żadnym dowodem przestępstwa. Nie sądzę, by trzykrotny mistrz świata okazał się kolejnym fatalnym przykładem bycia sygnalistą we własnej sprawie, poprzez niefrasobliwą aktywność w mediach społecznościowych. I dobrze, nie jest to nikomu potrzebne.

Jestem za to w stanie zrozumieć złość prezesa, jeśli porównamy zachowanie Woffindena i Łaguty. Bo to Łaguta przystąpił do meczu ze świeższym urazem, a zrobił wszystko, by nie zwracać na siebie uwagi. Wyszedł z założenia, że nie z takimi problemami już sobie podczas żużlowania radził. Dlatego próbował, dopóki była iskierka nadziei. I, uwaga, jedna ważna rzecz - gdyby nadzieja wciąż się tliła, to by mecz z Motorem dokończył. Mimo że po tym jak poszedł w kozły, mocno się poturbował.

Jak to mówią, zawodnik nie może być większy od swojego klubu. Łaguta się wpasował, natomiast Woffindena mógł ponieść nieco egocentryzm.

Inna sprawa, że WTS nie stoi ponad prawem, w co chyba szefom tak wielkiego klubu trudno niekiedy uwierzyć. Prawo stanowią choćby wtedy, gdy przekazują pulę biletów na mecz do urzędu miasta, a na liście chętnych widzą nazwisko Koerber. Wtedy stawiają veto i przekazują, że wejdą wszyscy poza Koerberem. Zatem jeśli szefowie WTS-u wciąż zwracają uwagę na takie detale, musi to znaczyć, że wciąż mają siłę, by twardo rywalizować i walczyć ze światem. Dlatego rozbawiły mnie te prasowe tytuły głoszące, że szefostwo klubu szuka swoich następców. Przecież już tacy w klubie byli, co mieli tego typu ambicje. I już ich w klubie nie ma... Zostali posądzeni o zamach stanu.

Poza tym, jak tu porzucić dziecko, które przynosi nie tylko pozycję społeczną i mnóstwo radości, ale też mnóstwo pieniędzy. Przykładowo, za 2021 rok WTS zarobiło, na czysto, 4,2 mln zł. I od pewnego czasu milionowe zyski pojawiają się rokrocznie. Jest to zatem świetnie prosperująca firma. Od dawna powtarzam, że WTS znajduje się w najlepszym momencie swojej historii, zabezpieczone z każdej strony. To Krystyna i Andrzej Rusko są gwarantem tej stabilizacji. Co wcale nie musi oznaczać, że w tak wielkiej metropolii jak Wrocław nie znajdzie się godny następca. A ewentualne pytania należałoby postawić dwa - nie tylko, komu mogliby oni oddać klub, ale też za ile...

Takiego tematu jednak nie ma, bo wszystko jest na swoim miejscu. I jest we Wrocławiu stadion pełen ludzi, którzy nie opuszczają trybun, gdy drużynie nie idzie. To największy kapitał WTS-u, uzbierany po przebudowie i rewitalizacji Stadionu Olimpijskiego.

Wojciech Koerber

Zobacz także:
Znakomite wiadomości dla Sparty. Znamy kulisy postępowania POLADA
Bartosz Zmarzlik podjął decyzję ws. odwołania. Sprawa dyskwalifikacji przesądzona

Źródło artykułu: WP SportoweFakty