[b]
Mateusz Puka, WP SportoweFakty: Przez lata był pan bardzo blisko żużla, pomagał choćby Włókniarzowi Częstochowa, a także związanymi z tym klubem Mateuszowi Świdnickiemu i Leonowi Madsenowi. Ostatnio angażuje się pan jednak dużo mniej. Dlaczego?[/b]
Kamil Pyziak, menedżer żużlowy i sponsor Tauron Włókniarza Częstochowa: Na wszystko jest w życiu czas, ale muszę przyznać, że od dwóch lat żużel zszedł na drugi plan, bo liczy się przede wszystkim pomoc Ukrainie. Gdy tylko dowiedziałem się o wybuchu wojny, postanowiłem działać.
Rzucił pan swoją największą pasję, by zająć się pomocą Ukrainie?
Przeszkadza mi to, że tutaj jestem przedsiębiorcą, jeżdżę dobrym samochodem, a kilkaset kilometrów dalej ludzie stracili dach nad głową i muszą sobie radzić sami. Po każdym przyjeździe z Ukrainy nie potrafię zrozumieć, jak niektórzy potrafią żyć normalnie, ze świadomością, że tak blisko rozgrywa się dramat. Mi to przeszkadzało, więc od wybuchu wojny przynajmniej raz w miesiącu jeżdżę prywatnym samochodem z pomocą humanitarną dla najbardziej potrzebujących.
Od czego się zaczęło?
W dniu wybuchu wojny postanowiłem przywieźć do Polski rodzinę jednego z moich pracowników. 22 lutego przekroczyłem granicę ukraińską i pojechałem 150 kilometrów za Kijów. Po drodze widziałem kilometrowe kolejki na przejściu granicznym, sznur samochodów poruszających się w kierunku Polski, a także bomby spadające na ukraińskie miasta. Byłem jednym z nielicznych, którzy poruszali się w przeciwnym kierunku. Zresztą od tamtego czasu regularnie wożę pomoc humanitarną dla rejonów najbardziej dotkniętych wojną.
ZOBACZ WIDEO: Magazyn PGE Ekstraligi. Gośćmi: Jensen, Krużyński, Cegielski i Szymański
Potem wrócił pan do Polski?
Gdy znajomi dowiedzieli się, że jestem w Ukrainie, to co chwilę odzywali się kolejni, by pomóc komuś innemu. Przez pierwszy tydzień zawoziłem ludzi na granicę, a z granicy brałem dary i jechałem w kierunku potrzebujących. Po tygodniu wróciłem, ale nie byłem w stanie siedzieć w Polsce, mając świadomość, że niedaleko rozgrywka się dramat. Po kilku dniach wróciłem tam i spędziłem praktycznie cały pierwszy miesiąc. Dziś nie ma miesiąca, bym nie odwiedził Ukrainy z darami.
Nie bał się pan?
Od tego czasu spędziłem w Ukrainie mnóstwo czasu i zawsze skupiałem się na tym, by pomóc ludziom. Na szczęście rakiet praktycznie się nie widzi. Częściej się je słyszy lub czuje, jak drży ziemia po kolejnych uderzeniach. Tylko raz miałem dość ryzyka.
Kiedy dokładnie?
Podczas mojej drugiej wizyty w Chersoniu, niedługo po odzyskaniu tego miasta przez Ukraińców. Ta wizyta tak mocno dała mi w kość, że już wtedy powiedziałem sobie, że więcej tam nie wrócę. Spałem zaledwie osiem kilometrów od frontu, a rakiety waliły w miasto praktycznie non stop. Tego było tak dużo, że nawet nie włączano tam alarmów bombowych, bo to nie miało żadnego sensu. Przez całą dobę mury budynków trzęsły się potwornie.
Jak dziś wygląda Chersoń i inne miasta blisko linii frontu?
Niestety większość tych miast jest zupełnie opustoszała. Szacuje się, że w Chersoniu zostało jedynie pięć procent populacji. Reszta albo zginęła, albo wyjechała. Zresztą jeżdżąc po Ukrainie, wyraźnie widać, że większość młodych już dawno opuściła kraj. Na ulicach najczęściej spotyka się ludzi po 50. roku życia.
Aż tak mocno widać to w poszczególnych miejscowościach?
Sytuację w tym kraju najlepiej oddaje to, co spotkało mnie niedaleko Chersonia. Dowiozłem dary dla potrzebujących, przydzielono mi miejsce do spania w jednym z domów. Gospodyni zrobiła jedzenie, wywiązała się rozmowa, a ja zacząłem pytać o osoby znajdujące się na licznych fotografiach. Mocno się zdziwiłem, gdy goszcząca nas pani odpowiedziała, że nie ma pojęcia, kto to jest. Okazało się, że śpię w opuszczonym domu, którego właściciel albo zginął, albo wyjechał i od dwóch lat się w nim nie pojawia. Byłem w szoku, ale to oddaje obecną rzeczywistość w Ukrainie. Nie muszę chyba dodawać, że w domu nie było ciepłej wody.
Jakie nastroje panują wśród lokalnej społeczności?
Ludzie są wymęczeni wojną. W ich oczach widać przygnębiający smutek. Oni nie czują się pewnie w swoim własnym kraju. Zresztą martwią się nie tylko wojną, ale także sytuacją w kraju. O tym się nie mówi, ale oni mają spore pretensje do rządu, że zajmuje się tylko wojną, a ich zostawił samych sobie. Zdecydowana większość wolontariuszy to ludzie z zachodniej Europy. To oni niosą Ukraińcom bezpośrednią pomoc i starają się im ulżyć.
Widok opuszczonego Chersonia to pana najgorsze wspomnienie z ostatnich dwóch lat podróży po Ukrainie?
Chersoń był straszny, ale widoku Buczy i Irpienia tuż po wycofaniu się Rosjan nie zapomnę nigdy. To była tragedia i do dziś trudno mi uwierzyć, że takie rzeczy mogą dziać się na świecie. To były właściwie ruiny tych miejscowości, na drogach stały samochody rozjechane przez czołgi. Zapłakani ludzie opowiadali o tragicznych wydarzeniach, które działy się w domach ich sąsiadów. Słyszałem o gwałceniu kobiet na oczach ich mężów czy ojców, bestialskich mordach.
Dzisiaj jest tam już nieco lepiej?
Miałem okazję odwiedzić te miejscowości kilka miesięcy później, bo byłem tam przejazdem. Ulice zostały wysprzątane, część domów odbudowano, ale niestety w powietrzu wciąż unosił się zapach rozkładających się ciał. Na myśl o tym zapachu wciąż przechodzi mnie dreszcz. Te miejscowości to cmentarz Ukrainy. To niewiarygodne, że ludzie mimo takiej tragedii wciąż starają się żyć normalnie. W Dnieprze z bloku, który miał pośrodku wielką dziurę po bombie, normalnie wychodził mężczyzna. Przy ruinach domu kobieta podlewała rabatkę kwiatków.
Dostrzega pan, że ostatni kryzys w relacjach polsko-ukraińskich przekłada się na stosunek Ukraińców do pana?
Ukraińcy mają wielką wdzięczność do naszego narodu i ciągle mówią o wielkiej przyjaźni polsko-ukraińskiej. Z setek ludzi, z którymi się spotkałem, tylko dwóch miało negatywny stosunek do naszego narodu. To absolutnie marginalne zjawisko. Wydaje się, że w Ukrainie już zawsze będziemy pamiętani jako ci, którzy jako pierwsi rzucili się do pomocy. Przy okazji dostarczania darów dla jednego z domów dziecka tamtejsza dyrektor opowiedziała mi o różnicach dzielących Polaków i Niemców w stosunku do Ukraińców.
O co dokładnie chodziło?
Po wybuchu wojny część dzieci została przewieziona do Polski, a część do Niemiec. W Polsce całe miasteczka gościły ich w ten sposób, że ludzie przynosili obiady, owoce, środki higieny, dzielili się tym, co mieli, i spędzali z nimi czas. W Niemczech każdy dostał po sto euro i miał sobie radzić sam. Ta dyrektorka wspominała, że Polacy przyjęli ich z sercem na dłoni, a Niemcy systemowo poradzili sobie z "kłopotem".
Ze swoją pomocą dociera pan także w miejscowości blisko frontu. Jak wyglądają morale ukraińskiego wojska?
Wczoraj wróciłem właśnie z wyprawy, podczas której zawieźliśmy pięć jeepów dla ukraińskiego wojska. Mieliśmy okazję, by chwilę porozmawiać, i niestety sytuacja jest trudna. Na froncie od dłuższego czasu panuje stagnacja. Ani jedna, ani druga strona nie jest w stanie przełamać rywala, a ludzie wciąż giną każdego dnia.
Miał pan okazję stać na granicy, gdzie właśnie kontynuowany jest protest polskich przewoźników? Jak na to reagują Ukraińcy?
Jest to niekomfortowe dla wszystkich, bo jadąc z pomocą humanitarną w kolejkach trzeba spędzić kilkanaście godzin, a gdy jedzie się ze zwykłym towarem, to czeka się nawet kilkanaście dni. Ukraińcy się denerwują na sytuację, ale nie zauważyłem, by to zmieniło ich zdanie o Polakach. Oni te ostatnie zamieszania traktują jako problem polityczny, który nie wpływa na ich stosunek do Polaków. Każdy Ukrainiec, z którym rozmawiałem, bagatelizował te kłopoty i praktycznie w ogóle nie kontynuował tematu. Oni wiedzą, że polityka to brudna gra, a normalne życie toczy się gdzieś obok.
Rozmawiał Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty
Czytaj więcej:
Dramat polskiego mistrza. "Umieram"
Kwaśniewski bez pardonu o pomyśle prezydenta Dudy