22 grudnia 2023 roku Unia Leszno poinformowała o śmierci Jana Gimzińskiego. Miał on 85 lat i był jedną z najbardziej zasłużonych osób dla leszczyńskiego żużla. Próżno szukać jednak jego nazwiska na listach zawodników, którzy z Bykami odnosili sukcesy. On zasłużył się w inny sposób. Niemal całe życie poświęcił Unii.
Upadek spowodowany przez legendę
Jan Gimziński urodził się 25 sierpnia 1938 roku w Osiecznie. Jako dziecko uwielbiał motocykle, zresztą tak jak i wielu jego rówieśników. Jego marzeniem była jazda na żużlu. I to marzenie udało się zrealizować w czerwcu 1958 roku. 20-letni wówczas Gimziński zdał egzamin na licencję, a kilka dni później wystartował w zawodach w Zielonej Górze.
Radość z uzyskanych dokumentów i możliwości jazdy na żużlu trwała krótko. 6 lipca 1958 roku wziął udział w towarzyskim spotkaniu w Toruniu. Jego zespół przegrał, a Gimziński udział w meczu zakończył upadkiem, który spowodował legendarny Marian Rose.
ZOBACZ WIDEO: Jason Doyle: Mój styl jazdy jest odpowiedni na grudziądzki tor
- Kochałem wyścigi i motocykle, spełniły się więc moje marzenia. Tymczasem szybko dopadł mnie pech. Ten wyścig w Toruniu pamiętam do dziś . Miałem dobre starty i wtedy także jako pierwszy wyjechałem spod taśmy. Tuż przed metą najechał na mnie najlepszy toruński zawodnik Marian Rose. Padliśmy na tor, przycisnęły nas nasze maszyny - wspominał po latach Gimziński, a cytuje go strona historiaunia-leszno.pl.tl.
Rodzina albo żużel
Wtedy Gimziński doznał złamania ręki, obojczyka oraz miał wstrząśnięcie mózgu. Nie zamierzał kończyć startów, ale w trakcie leczenia kontuzji został powołany do wojska. W jednostce w Głogowie był kierowcą dowódcy jednostki. Po zakończeniu służby wojskowej wrócił do domu i rozpoczął pracę jako kierowca autobusu w PKS-ie w Lesznie. Wciąż marzył o żużlu, lecz znów dopadł go pech.
Podczas pompowania koła wystrzelił pierścień mocujący oponę. Trafił do szpitala, a diagnoza brzmiała niczym wyrok: skomplikowane złamanie ręki. To oznaczało, że Gimziński nie mógł już jeździć ani jako kierowca autobusu, ani na żużlu. Dostał także ultimatum od żony: albo rodzina, albo jazda na żużlu. Wybrał rodzinę.
Z czarnym sportem jednak nigdy nie zerwał. Pomagał kolegom z toru, dowoził im części, a w 1977 roku został zatrudniony w klubie jako magazynier. I właśnie tak przeszedł do legendy. Zajmował się częściami do motocykli i innymi zapasami. Kiedy brakowało jakiś części, jechał je załatwić do stolicy. W Unii pracował 50 lat. Został uhonorowany Złotą Odznaką PZMot i Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.
Czytaj także:
Ekspert wytypował Speedway 2. Ekstraligę. To oni wywalczą awans
Oni napsują krwi czołówce PGE Ekstraligi? Krzysztof Cugowski tego nie wyklucza