Kiedy klub wchodzi w długotrwały spór ze swoim własnym zawodnikiem, absorbuje nim uwagę mediów, a co za tym idzie kibiców oraz potencjalnych sponsorów - na dłuższą metę nie ma wygranych. Stratni są tak klub, jak i zawodnik. We Wrocławiu jednak sytuacja zaogniła się do tego stopnia, iż nikt już nie wierzył w możliwość obejścia się bez ingerencji żużlowej centrali.
Scott Nicholls, co by o nim i jego momentami żenującej postawie na torze nie mówić, miał w ręku obowiązujący kontrakt. W nim zaś określoną sumę, której jego pracodawca, wrocławski Atlas, mu nie wypłacił. A przynajmniej nie wypłacił do końca. Jakich karkołomnych zabiegów musiałby dokonać wrocławski klub, aby ten dokument zanegować, stwierdzić nie sposób. Z drugiej strony tenże Nicholls jest zawodowcem. Żużel to jego sposób zarabiania na życie, Polska zaś miejscem, gdzie tych funduszy zdobyć może najwięcej. Zdecydowanie więcej niż kwota, której nie chce mu wypłacić klub z Paderewskiego. Kto jednak zatrudni zawodnika, który po beznadziejnym w swoim wykonaniu sezonie sądzi się - mniejsza z tym czy słusznie - o rzekomo należne mu pieniądze? Na dodatek poprzedni pracodawca, w osobie prezes Krystyny Kloc, wystawia mu taką oto laurkę: - Żadnej pokory (...) Powinien się wstydzić. Ten zawodnik więcej już u nas nie pojedzie, a niech i inni się zastanowią...
We wtorek Scott Nicholls zdecydował się w końcu podpisać ugodę z wrocławskim klubem. Działacze Atlasu mają wreszcie w ręku aneks do umowy, o który tak długo zabiegali. Na jakich konkretnie warunkach żużlowiec zgodził się ustąpić - tego dokładnie nie wiemy. Nie należy jednak przypuszczać, by wrocławski klub nagle przekonał Anglika li tylko siłą perswazji i tłumaczeniami tekstów z polskich mediów. Czas pokaże czy któraś ze stron zechce zdradzić szczegóły.