Też mnie bawią te złowieszcze przepowiednie, że żużel się kończy, pada, umiera. No bo czytam o nich, od kiedy jestem osobą świadomą i zainteresowaną tematem, a więc od blisko czterdziestu lat. Tymczasem stadiony mamy coraz piękniejsze, sponsorów w bród, telewizja rozkłada swoje wozy transmisyjne przez niemal okrągły tydzień, a wiele gwiazd dostaje jednak miliony realne, nie wirtualne. Trudno jednak się nawzajem przekonywać, że dyscyplina przeżywa jakiś ogólnoświatowy renesans, no bo kolorowo jest tylko w Polsce. I tylko w wybranych ośrodkach. A wizjonerzy skupiają się nie na tym, co trzeba.
W Grand Prix, tym podobno elitarnym cyklu indywidualnych mistrzostw świata, znów, o zgrozo, przeformatowano sposób wyłaniania globalnego championa. Ludzie! W latach 1936-1994 można było to robić bez żadnych większych zmian i działało. Każdorazowo na pełnych, stutysięcznych obiektach, jeśli tylko takie wybierano na arenę finału. Za to w latach 1995-2025 niemal co roku jest inaczej. I ta walka z czasem, sprinty, kwalifikacje. Przecież żużel jest tylko wtedy, gdy staje się w czterech pod taśmą, łokieć obok łokcia, i walczy z rywalami. Po prostu. A nie wtedy, gdy porównuje się czasy, bo ani to sprawiedliwe, ani ekscytujące. Prawdę mówiąc, nie chciało mi się nawet kodować, gdzie będą zwykle kwalifikacje, a gdzie "niezwykłe" i na czym dokładnie te etapy na modłę Formuły 1 polegają. Nie interesuje mnie to. Interesuje mnie żużel w czterech. Ściganie się z rywalami, nie z wiatrem.
Całe szczęście, że te podejrzane zmiany dotyczą głównie kwalifikacji. Bo zamiast narzekać, mogę ich po prostu nie oglądać. Jak dotychczas. Moja strata. Słabiej to natomiast wyszło w skokach narciarskich, bo tam przeliczniki wiatru i matematyczne wzory obowiązują podczas zawodów, które stały się nieczytelne. I dziś nie wiemy, komu które miejsce przydzielił wietrzny los po wylądowaniu. Za to wciąż wiemy, na którym miejscu który żużlowiec minął linię mety. Tyle dobrego.
ZOBACZ WIDEO: Miał jasną deklarację od Krzysztofa Mrozka. "Takimi zapewnieniami byłem karmiony"
Zamieniłem ostatnio kilka zdań z Adamem Małyszem oraz sekretarzem Polskiego Związku Narciarskiego Janem Winklerem i oni są zgodni - skoki straciły swój pierwotny romantyzm. Są dziś nieczytelne i przestały być ekstremalne na rzecz bezpieczeństwa. Bo jury ustawia nisko belkę, więc nie ma ekstremalnie długich skoków, a triumfatora wskazują przeliczniki.
Co ciekawe, to właśnie Małysz, a więc były skoczek, który musiał stawiać czoła trudom dyscypliny, uważa, że skręciła ona w złą stronę, pozbywając się swojego ekstremalnego pierwiastka. Więc, jako żądny emocji kibic, dorzuciłbym jeszcze przebudowę obiektów i obniżanie paraboli lotu. Gdy w 2001 roku Małysz wygrywał na starej Bergisel w Innsbrucku, było widać tę potęgę skoku. Bo wtedy zawodnik leciał ileś dobrych metrów nad bulą. Dziś ślizga się po niej, haczy końcówkami nart i nie wie, czy jeszcze pociągnąć, czy lądować, czy może spróbować odbić się raz jeszcze. Ale jest bezpiecznie...
Przecież w czasach niesłusznie minionych, gdy o zwycięstwie decydowała jeszcze długość skoku i w nieco mniejszym stopniu styl, wygrywali ci, co powinni. Ci najlepsi. Małysz, Schmitt, wcześniej Ahonen, Funaki, Weissflog, Nykanen etc. Wiatr im w tym nie przeszkadzał, a jeśli przeszkodził, to tylko od święta. I dobrze, raz, dwa razy w roku ktoś inny może mieć dzień konia, to też piękno sportu.
Oczywiście, absolutnie nie chodzi o to, by w żużlu nadal było przerażająco niebezpiecznie. Dmuchane bandy, ale też kombinezony, coraz to lepsze pancerze wkładane pod kevlary, deflektory - to wszystko są cuda ułatwiające bycie żużlowcem. Oby takich więcej. Natomiast, by speedway nadal przyciągał ludzi na trybuny, też musi pozostać sportem EKSTREMALNYM. W którym zawodnicy się wyprzedzają i wciskają tam, gdzie miejsca zostało na paczkę krakersów. Bo walka o najlepszy czas to jest ważna w biegu na sto metrów albo w triathlonie.
Jeśli zaś chodzi o nowy system wyłaniania najlepszych po fazie zasadniczej, nie mam nic przeciwko. Jest mi obojętne, czy będzie dotychczasowy czy nowy, dający szansę aż dziesięciu zawodnikom. Natomiast z pewnością wpisuje się on w tendencje naszych czasów. By w grze jak najdłużej było jak najwięcej uczestników, w tym także ci słabsi. Stąd m.in. mieliśmy aż sześciozespołowe play-offy, a teraz walkę w Grand Prix nie o najlepszą ósemkę, lecz już dziesiątkę. To są jednak tylko didaskalia, sprawy dla dyscypliny poboczne. Bo ona sama w sobie musi być atrakcyjna - w skokach chodzi o dalekie lądowanie, w żużlu o wyprzedzanie. Cała reszta to tylko naiwne próby ulepszania świata czy też działania pod publiczkę. Naprawdę, w sporcie nie chodzi o to, by rokrocznie zmieniać w nim regulamin. W ten sposób wzbudzicie tylko zainteresowanie ludzi tkwiących w nim po uszy, którzy po raz kolejny pokłócą się o słuszność nowinek. Nowych miłośników rywalizacji to jednak nie przysporzy. Za trudne, nieczytelne, nie w tym rzecz.
Choć, to prawda, czasy się zmieniają. Przykład? Jeszcze kilka la temu pewien żużlowy klub z Wrocławia wysłał wezwanie przedsądowe do redakcji wielkiej polskiej gazety sportowej, domagając się zadośćuczynienia za… nazwanie australijskiego żużlowca Maksa Fricke'a "Kangurem". Dziś już nie uważa tego za niecny proceder, przedstawiając swojego nowego zawodnika, Brady’ego Kurtza, na tle kangurów we wrocławskim zoo. I całe szczęście, że w klubach odnotowujemy też zmiany na lepsze, że wypieramy absurdy. Bo normalni kibice świetnie wiedzą, że australijscy żużlowcy od lat nie tylko mają te sympatyczne zwierzątka na narodowych plastronach, ale też sami umieszczają sobie kangurze symbole na kevlarach.
A więc żużel jeszcze nie umiera, choć faktem jest, że nic wyjątkowo spektakularnego nas w minionym sezonie nie zaskoczyło. Mistrzem świata został Zmarzlik, a srebro i brąz wywalczyli Lambert i Lindgren, bo ktoś musiał. Niczego tej dwójce nie ujmując. Zwłaszcza Szwedowi należy się szacunek, bo choć ma czterdziestkę na karku, to wciąż czyni speedway sportem EKSTREMALNYM. I zasługuje na godny zarobek, o czym ostatnio tak głośno.
Nie dla wszystkich chętnych starczy jednak milionów. Niedawno rzuciła się na mnie grupa fanatyków, gdy pouczyłem Gleba Czugunowa, by użył w życiu hamulców i ograniczył roszczeniowość, a zechciał też trochę popracować np. na torach angielskich, jeśli w Polsce mu źle, a wypłaty nie na czas. Pewnie, że też nie lubię czekać na swoje pieniądze, no ale ta dyscyplina nie generuje po prostu takich wpływów, by na bieżąco spełniać wszystkich zachcianki. Świetnie to też rozumie Mariusz Staszewski, więc odpowiedział swojemu tegorocznemu podopiecznemu, że o te pieniądze kluby muszą zwyczajnie żebrać po sponsorach. Dlatego nie wie Czugunow, co mówi, gdy domaga się audytów co mecz czy ileś tam. Chyba że chce stracić jedyną robotę, która uczyniła jego życie godnym. Robotę w polskim żużlu.
A, umówmy się, jest to jednak zawodnik, który tę pracę podejmuje wyłącznie w sterylnych warunkach torowych. W trudniejszych od roboty się miga, o czym nas już wielokrotnie przekonywał. Taka subtelna różnica między nim a choćby Lindgrenem.
Ja wciąż wychodzę z założenia, że najpierw ludzie wybierają sobie sport z pasji i miłości. A pieniądze pojawią się dopiero później, choć nie w każdej historii. Czasem o tę pasję trzeba zawalczyć. Jak Jason Doyle w Rawiczu czy Ben Cook jako elektryk. Jak słynny kolarz Mark Cavendish, który najpierw pracował w banku, by zarobić pieniądze na karierę zawodowca. Taki paradoks.
Czy żużlowcy ryzykują własnym życiem? Bardzo. Ale to nie jest argument przy negocjowaniu warunków. Kolarze ryzykują jeszcze bardziej i nadal giną rokrocznie. Zresztą, o tym, co zrobiono dla bezpieczeństwa w żużlu, z grubsza sobie wyżej powiedzieliśmy. Znamy fakty. A co zrobiono dla kolarzy? W sumie nic, bo niewiele można w tym ich wyścigu. Oni nadal ścigają się z gołymi kolanami, łokciami i kręgosłupami. Nadal tylko w orzeszkach na głowach.
Tyle że dziś… jeszcze szybciej niż kiedyś.
Wojciech Koerber
Przez zarząd najśmieszniejszej ligi żużlowej na świecie!!!
Jednak choćby z poszanowania pana redakto Czytaj całość