Batchelor nie dla Wrocławia, albo raczej Wrocław nie dla Batchelora

Przy suto zastawionych stołach i w świątecznej atmosferze, gratulacjom oraz podziękowaniom dla sponsorów nie było końca. I tylko spontaniczna dyskusja o nazwie klubu zepsuła nieco zaplanowany błogi nastrój. O ewentualności wzmocnienia klubu jeszcze jednym zawodnikiem oczekującym mówiło się od pewnego czasu, ale tym razem żadne konkrety nie padły. Nieco więcej można było usłyszeć w kuluarach.

Pojawiło się już w kontekście rzeczonego tematu nazwisko Australijczyka Troya Batchelora. Skąd takie spekulacje? Czy tylko dlatego, że nikt lepszy na transferowym rynku już nie pozostał? Co do tego drugiego, zaiste trudno zaprzeczać. Z zawodników objeżdżonych w Ekstralidze próżno szukać pełnowartościowych nabytków, a i spośród tych, którzy w mniejszym czy większym wymiarze zakosztowali już ekstraligowego chleba, wybór pozostał niewielki. Co więcej, wyjątkowo silne składy zmontowali w tym okienku transferowym także sternicy klubów I-ligowych. We Wrocławiu zresztą dobrze pamiętają jak boleśnie sparzyli się na zagranicznych I-ligowcach, że przypomnieć tylko przygodę z elitą żużlowców takich jak Mikael Max czy Rory Schlein. Najlepszym rozwiązaniem byłby więc jeździec już otrzaskany z realiami najwyższej klasy rozgrywkowej w naszym kraju. Jest taki, i to w niedalekim Lesznie. Trudno więc się dziwić, iż to jego osoby dotyczyły pierwsze domysły kibiców oraz prasowe spekulacje.

Trzeba przyznać, że mają leszczynianie wyjątkowe szczęście do zaskakujących występów swoich "Kangurów" na Paderewskiego, bowiem w ostatnich trzech sezonach dwukrotnie to właśnie żużlowcy z Antypodów rozstrzygali na korzyść Unii wyrównane i zacięte do końca spotkania. W roku 2008 wypalił wielką formą Adam Shields i piękną szarżą w ostatnim wyścigu obronił "Bykom" wymykające się z rąk zwycięstwo. Rok wcześniej natomiast to właśnie Troy Batchelor był "czarnym koniem". Bliżej nieznany wówczas 20-latek jadąc na torze, który widział po raz pierwszy w życiu, zdobył wraz z bonusem 11 punktów. Tyle samo ile Leigh Adams, a więcej od Jarosława Hampela. Unia zwyciężyła pewnie, choć we Wrocławiu jeździli wtedy jeszcze Hans Andersen, Kenneth Bjerre i Chris Holder. Ojcem sukcesu okrzyknięto oczywiście Batchelora.

Czy już wtedy w WTS-ie zaczęto przyglądać się rozwojowi talentu zawodnika ze słonecznej Australii, trudno powiedzieć. Akurat zaczynała się piękna przygoda z dorosłym speedwayem Macieja Janowskiego, stąd też nawet po odejściu Holdera, zagranicznego juniora Atlas na gwałt nie potrzebował. Na pewno jednak tamten występ Batchelora nad Odrą zapamiętano i chętnie wertowano stronice z wynikami młodego "Aussie" w kolejnych spotkaniach. Ten tymczasem wydawał się spełniać pokładane w nim nadzieje. W 2007 roku osiągnął w Ekstralidze zupełnie przyzwoitą średnią biegową 1,509, a pamiętajmy, iż był to dla Unii sezon mistrzowski. Rok później nie było już tak różowo. W Lesznie postawiono na okrzykniętego wielkim talentem Juricę Pavlicia i ostatni juniorski sezon dla Batchelora był w zasadzie stracony. W niespełna 40 biegach w których wystąpił, zdobywał średnio 1 punkt, co przełożyło się na średnią meczową na poziomie 4,5 punkta na mecz. W 2009 już jako senior (Batchelor urodził się w 1987 roku) w polskiej lidze słuch niemal o nim zaginął. A w zasadzie zaginąłby, gdyby nie lipcowy finał Drużynowego Pucharu Świata.

Craig Boyce, menadżer ekipy z Antypodów, w pewnej chwili znalazł się pod ścianą: skonfliktowany z resztą drużyny Ryan Sullivan finał zdecydował się obejrzeć w telewizji, a na domiar złego w barażu koszmarnie wyglądający upadek zaliczył Adam Shields. Cóż zatem pozostało czynić pamiętanemu bardziej z nokautu na Tomaszu Gollobie, niż z żużlowego kunsztu Australijczykowi? Pozostało dać szansę znającemu dobrze tor Unii Batchelorowi i liczyć, że ten nie za wiele zepsuje, a starsi koledzy zrobią resztę. I trzeba Boyce’owi oddać, że ten prosty plan niemal wypalił. Do chwili pamiętnych opadów deszczu "Kangury" rządziły i dzieliły na leszczyńskim torze, a i Batchelor zer nie przywoził. Po czterech seriach startów miał na swoim koncie 4 "oczka". To więcej niż w tamtym momencie Tomasz Gollob. Tabela biegów ułożyła się w taki sposób, że w przedostatnim, XXIV wyścigu, przy 3-punktowej przewadze Australijczyków, na tor musiał wyjechać właśnie urodzony w Brisbane zawodnik miejscowej Unii. Polacy "jokera" już wykorzystali, więc jak łatwo policzyć, w zasadzie jakakolwiek zdobycz punktowa młodego "Kangura" dawała jego reprezentacji upragnione złoto, a przynajmniej prawo do dodatkowego wyścigu o tytuł. Trudno bowiem było zakładać, żeby w ostatnim biegu Leigh Adams pozwolił się "objechać" komuś z dwójki Ruud-Gafurow. Tyle matematyka. W rzeczywistości to było chyba najsmutniejsze 60 sekund dla Troya Batchelora w całym tym, i tak nie najszczęśliwszym, roku. Po dobrym starcie, jadąc konsekwentnie po szerokiej znalazł się na drugim miejscu, żeby po chwili dać się wypchnąć ostro atakującemu Grigorijowi Łagucie, co wykorzystał w mgnieniu oka również Andreas Jonsson, i tak dojechali do mety. Co nastąpiło kilkanaście minut później, wszyscy doskonale pamiętamy.

Po czymś takim miewa się zapewne długo kłopoty z zaśnięciem. Troy Batchelor jednak kłopotów miał więcej. W istniejącym kształcie personalnym Unii Leszno szanse na jazdę miał praktycznie żadne. W 12 wyścigach, do których wyjeżdżał z szarżującym Bykiem na plastronie, zdobył ledwo 10 punktów. Liczenie średniej jest tu zbyteczne. Nie szło mu także w Anglii, gdzie iść już doprawdy z punktu widzenia zawodnika musiało. Gdzieś w końcu pieniądze z toru musiał podnosić. Sezon zaczynał w barwach Swindon Robins, ale kończył już na Foxhall, jako jeździec "Wiedźm" z Ipswich. Ostatecznie zdołał opanować niemoc i ostatnie mecze sezonu 2009 były wreszcie przyzwoite.

Trener Marek Cieślak nie raz mówił, że "jeśli już rezerwowy, to tylko obcokrajowiec". W dodatku regularnie jeżdżący w Anglii lub Szwecji, najlepiej w najwyższej klasie rozgrywkowej. Ten warunek Batchelor spełnia. Skoro prezes Krystyna Kloc, jak zapowiadała, chętnie znalazłaby jako uzupełnienie składu kogoś do roli "straszaka" na Leona Madsena, to może właśnie Batchelor? Wszak w Lesznie zdają się nie ukrywać, że chętnie oddaliby ciągle przecież perspektywicznego Australijczyka na wypożyczenie, a brany pod uwagę do pełnienia rzeczonej roli Davey Watt sam się niedawno skreślił wybierając ofertę GTŻ Grudziądz.

Brak chyba jednak we Wrocławiu wiary w to, że Troy Batchelor potrafiłby poukładać obecnie swoje sprawy i odnaleźć się w ekstraligowej rzeczywistości. - Nie ma już w tej chwili takich wartościowych zawodników na widnokręgu - zdradził nam podczas czwartkowej konferencji WTS-u trener Marek Cieślak. - Czy Troy Batchelor jest do wzięcia? Może i jest, ale czy my go chcemy wziąć... To jest nieco rozrywkowy człowiek. Nienawidzi tych, którzy mu przeszkadzają. Mówiąc wprost, to trudny facet - w swoim stylu skwitował temat "Narodowy". Pozostaje zapytać: jeśli nie Batchelor, to kto? A może jednak z "ewentualnego transferu" nic nie wyjdzie i wrocławscy kibice powinni raczej skupić się na trzymaniu kciuków za ekipy remontowo-budowlane zdążające ponoć już na wrocławskie Sępolno.

Komentarze (0)