Grzegorz Knapp marzył o zdobyciu medalu mistrzostw świata w lodowym żużlu. Był najlepszym Polakiem w tej dyscyplinie, zbliżając się do czołówki. W sezonie 2014 szukał również jazdy na klasycznym torze. Niestety, podczas zawodów w Belgii zginął w tragicznych okolicznościach.
18 marca 1979 roku w Wąbrzeźnie urodził się Grzegorz Knapp. Możliwe, że cieszyliśmy się z jego kolejnych medali w lodowym żużlu, dyscyplinie, w której z każdym rokiem osiągał lepsze wyniki. Udzielał się w cyklu Grand Prix ice racingu i zbliżał do światowej czołówki. Niestety, 22 czerwca 2014 roku życie Grzegorza dobiegło końca.
Knapp wybrał się do Belgii, aby wziąć udział w swoich pierwszych zawodach na klasycznym torze w tym roku. Było to spotkanie w lidze holenderskiej, która wówczas dynamicznie się rozwijała. Dla Knappa miało to być uzupełnienie treningu. Chciał kontynuować swoją karierę nie tylko na lodzie.
Te zawody okazały się jednak jego ostatnimi. Tragiczny wypadek miał miejsce w piątym biegu. Wcześniej Knapp zajął drugie miejsce w jednym z wyścigów, przegrywając z Mariuszem Staszewskim.
Podczas kolejnego biegu Max Dilger próbował założyć Knappa, dochodząc do kontaktu z jego motocyklem. Polski zawodnik stracił kontrolę i uderzył w drewnianą bandę. Łukasz Zakrzewicz, który był na zawodach, relacjonował tragiczne wydarzenia.
Przed samym ogrodzeniem toru doszło do odbicia maszyny Knappa, co spowodowało wyrzucenie go w powietrze. Niestety, uderzył z ogromną prędkością w bandę. Po chwili zapanowała cisza, Grzegorz leżał nieprzytomny na torze – wspominał Zakrzewicz.
Zdarzenie miało dramatyczny przebieg. Kibice w Heusden-Zolder nie spodziewali się, że zawody zakończą się tragedią. Już po upadku było widać, że stan Knappa jest ciężki, jednak nikt nie przypuszczał, że skończy się to śmiercią.
Po natychmiastowym wezwaniu pomocy, lekarze rozpoczęli reanimację, a na stadionie pojawiła się karetka. Po około 30 minutach walki o życie lekarz stwierdził zgon. Wkrótce po tym kibice zostali poproszeni o opuszczenie stadionu, a sprawą zajęła się policja.
Zginął kolejny żużlowy gladiator. Wiadomość o śmierci Knappa szybko dotarła do Polski, wywołując ogromny szok. W żużlowym świecie Knapp zdobywał coraz większe sukcesy w lodowej odmianie speedwaya. Jako jeden z niewielu Polaków potrafił rywalizować z Rosjanami. W klasycznym żużlu startował rzadko. - Rozmawiałem z Grzegorzem przed zawodami, mówił, że w tym roku jechał na żużlu tylko raz, po jednym treningu. Nawet nie wiedziałem, że nadal jeździ - wspominał Staszewski.
Knapp rozpoczął swoją karierę w 1997 roku w Grudziądzu, zdobywając licencję na torze w Ostrowie Wielkopolskim. Debiutował w ligowych rozgrywkach i występował w drużynach z Lublina, Gdańska, Rawicza i Krosna. Choć nie odnosił wielu indywidualnych sukcesów, był uważany za solidnego ligowca.
W 2011 roku zakończył karierę w polskiej lidze, ale wcześniej, od 2007 roku, zaczął próbować swoich sił w ice racingu. Regularnie poprawiał swoje wyniki i marzył o awansie do cyklu Grand Prix. W 2011 roku udało mu się awansować, zajmując 14. miejsce, co samo w sobie było dużym wyróżnieniem. Jego osiągnięcia miały duży wpływ na rozwój tej dyscypliny w Polsce.
Jego śmierć była szokiem nie tylko w Polsce, ale także w Belgii i Holandii. Organizatorzy zostali skrytykowani za to, że zawody odbywały się na torze bez dmuchanych band, które mogłyby zapobiec tragedii. Sprawę zbadała prokuratura, która uznała wypadek za nieszczęśliwy.
Żużlowi kibice w Polsce znów pogrążyli się w żałobie. To niebezpieczny sport, który znów pokazał swoje mroczne oblicze. - To był po prostu nieszczęśliwy zbieg okoliczności. W żużlu zawsze jest ryzyko - mówił Staszewski.
Rodzina Knappa nie mogła pogodzić się z jego stratą. Pojawiały się pytania, co by się stało, gdyby nie zdecydował się na start w Belgii. - Jak to mówią, ciągnie wilka do lasu. Tyle lat spędził w klasycznym żużlu, a potem postanowił jeszcze raz spróbować. Wziął motocykl, pojechał na zawody i nie wrócił – mówił jego bratanek Michał Knapp, który sam ściga się na lodzie.