Leon Majewicz
Leon Majewicz licencję żużlową uzyskał w barwach Unii Leszno, kojarzony jest jednak przede wszystkim z występami w Starcie Gniezno (1961-1962 oraz 1965-1971). Mimo braku spektakularnych osiągnięć indywidualnych był jednym z najlepszych zawodników Startu lat 60-tych oraz należał do szerokiej czołówki polskiego speedway’a. Potwierdzały to kilkukrotne powołania do kadry narodowej. Nic więc dziwnego, że dziś wymieniany jest na równi z Marianem Kwarcińskim, Henrykiem Cieślewiczem czy Stanisławem Witkowskim jako jeden z najbardziej zasłużonych żużlowców gnieźnieńskiej drużyny tamtego okresu.
Sympatię kibiców z pierwszej stolicy Polski Leon Majewicz zaskarbił sobie jednak nie tylko walecznością (stąd przydomek "dębowa rama") i wynikami na torze, ale przede wszystkim… zachowaniem pod taśmą startową. Majewicz miał bowiem zwyczaj podwijania rękawów swojego kombinezonu na kilkanaście sekund przed startem. Ciekawe jak dziś na takie zachowanie zareagowaliby sędziowie? W regulaminie próżno przecież szukać zapisu o "nieczystej zagrywce psychologicznej"…
Józef Jarmuła
Swoją przygodę z żużlem rozpoczynał w połowie lat 60-tych ubiegłego stulecia, a ostatni raz na torze mogliśmy go zobaczyć… 17 maja 2008 r. w Poznaniu, podczas Turnieju z okazji XV-lecia startów Adama Skórnickiego. Urodzony w Esztergom na Węgrzech, karierę rozpoczynał w barwach Śląska Świętochłowice (1966-71, 1984-85), startował także dla częstochowskiego Włókniarza (1974-81). Józef Jarmuła mimo braku znaczących osiągnięć indywidualnych (sześciokrotnie startował w finale IMP trzykrotnie zajmując VI miejsce) był uważany za jeden z największych talentów lat 60-tych oraz 70-tych. Do historii speedway’a przeszedł jednak za sprawą swojego niekonwencjonalnego stylu jazdy, określanego przez wielu obserwatorów jako "bezpardonowy" lub wręcz "brutalny". Miał na pieńku chyba z każdym sędzią żużlowym w Polsce, głównie za sprawą maniery podnoszenia przedniego koła podczas wyścigu. Dość powiedzieć, że manewr ten przestał być uznawany za stwarzający zagrożenie na torze dopiero w latach 90-tych, głównie za sprawą Tomasza Golloba.
Józef Jarmuła "jak za dawnych lat" podczas Turnieju z okazji XV-lecia startów Adama Skórnickiego
Sławomir Drabik
Sławomir Drabik. I wszystko jasne. Wychowanek częstochowskiego Włókniarza, dwukrotny Indywidualny Mistrz Polski a swego czasu zawodnik z szerokiej czołówki światowego speedway’a. W 1992 r. podczas finału IMŚ rozgrywanego na torze we Wrocławiu popularny "Slammer" jako jedyny utarł nosa przyszłemu mistrzowi świata Havelockowi, jednak występ w tych zawodach zakończył w środku stawki. W 1996 roku Sławomir Drabik sięgnął po złoto w DMŚ, rok później był stałym uczestnikiem cyklu Grand Prix. A to dopiero początek wyliczanki sukcesów "Slammera".
Jego fenomen nie polega jednak na kolekcjonowaniu osiągnięć, choć i one byłyby w stanie zapewnić mu pewne miejsce w historii polskiego, ba, światowego speedway’a. Dla kibiców nazwisko "Drabik" to przede wszystkim synonim nieszablonowości. Jego wypowiedzi osiągnęły już status "złotych myśli" (jedna z nich: Jakie tory sprawiają Ci najwięcej kłopotów? - Kwadratowe), a do jego osobowości bardziej pasuje określenie "freestyler" niż "professional". Profesjonalizmu "Slammerowi" odmówić jednak nie można, gdyż nie zdarza mu się przenosić swojego beztroskiego stylu bycia na tor. Potrafi połączyć widowiskowy styl jazdy oraz waleczność z szacunkiem dla kości rywala. Koniec końców sam dobrze zna smak gipsu i ukłucie wenflonu.
Gary Havelock
Już w 1987 r. Gary Havelock cieszył się ze złotego krążka IMŚJ. Szczyt jego kariery przypadł jednak na początek lat 90-tych. Dwukrotne mistrzostwo Wielkiej Brytanii ukoronował wówczas tytułem IMŚ wywalczonym w 1992 r. we Wrocławiu. Jak już wcześniej wspomniałem, przegrał wtedy tylko raz, w dodatku z jedynym reprezentantem Polski, Sławomirem Drabikiem. Mimo, że w pierwszej połowie lat 90-tych Havelock należał do ścisłej światowej czołówki, zdobycie przez niego tytułu mistrzowskiego było sporym zaskoczeniem. Był to jednak kolejny już przykład na to, że finały jednodniowe rządzą się swoimi prawami.
Porównanie Havelocka z chociażby Jerzym Szczakielem byłoby jednak nieporozumieniem. Nie ze względu na niespełna 20 lat dzielące wrocławski finał z pamiętnym finałem IMŚ A.D. 1973 w Chorzowie, ani na różnice kulturowo-polityczne, lecz na ich skrajnie różne typy osobowości. W przeciwieństwie do naszego jedynego jak dotychczas mistrza świata "Havvy" to showman, taki wczesny brytyjski Skórnicki, eksperymentujący z wyglądem, bawiący publiczność i czerpiący radość z jazdy na żużlu samej w sobie. Mimo upływu lat w Garym nadal drzemie coś z nastolatka, ten sam pierwiastek, który z jednej strony stał się swego czasu przyczyną poważnych problemów osobistych, z drugiej natomiast nie pozwala mu popaść w rutynę i zatracić prostolinijność.
John Cook
Wielu żużlowców zza Atlantyku cechuje swoista charyzma. Milne, Penhall, bracia Moran, Ermolenko, Hancock czy Hamill to nie tylko nazwiska, ale wręcz marki same w sobie. Wisienką na tym torcie wybitnych indywidualności amerykańskiego speedway’a jest jednak o wiele mniej utytułowany Kalifornijczyk John Cook. Sukcesy na arenie międzynarodowej Cook osiągał głównie z amerykańską reprezentacją, której był solidnym punktem, lecz nigdy filarem. Przez większą część kariery był związany z zespołami z Wielkiej Brytanii oraz Szwecji (przyjął nawet obywatelstwo tego kraju), a polskiej publiczności po raz pierwszy, nie licząc epizodu w barwach toruńskiego Apatora w roku 1993, zaprezentował się dopiero w 1999 roku, licząc sobie wówczas 41 lat.
Czym zatem ten umiarkowanie utytułowany i sporadycznie goszczący nad Wisłą zawodnik mógłby sobie zaskarbić sympatię polskich fanów? Ano duszą showmana właśnie - był chyba jedynym żużlowcem, który potrafił zdopingować przybyłą na stadion publiczność. Dla niego liczyło się przede wszystkim widowisko, którego nawet złośliwość rzeczy martwych zepsuć nie mogła. W końcu stanąć pod taśmą bez sprawnego motocykla to dla Johna Cooka pestka…
niezapomniany John Cook
Adam Skórnicki
W tej wyliczance nie mogło zabraknąć najbarwniejszej postaci polskiego speedway’a ostatnich lat. Adam Skórnicki przykuwa uwagę zarówno swoim wyglądem jak i osobowością, pasującymi bardziej do klimatu Woodstock niż żużlowego owalu. Na pierwszy naprawdę znaczący sukces indywidualny przyszło mu czekać do 32. roku życia, gdy 9 sierpnia 2008 roku wywalczył na, bądź co bądź, "własnym" torze w Lesznie tytuł Indywidualnego Mistrza Polski. Skórnicki swoim sposobem bycia i ciężką pracą obalił dwa sportowe stereotypy. Po pierwsze, że popularność jest wyłącznie wypadkową odnoszonych sukcesów, a po drugie, że w pewnym momencie na sukcesy jest już po prostu za późno.
Jednak każdy sukces zobowiązuje. Wiele obiecywano sobie bo przejściu "Skóry" z PSŻ Poznań do gdańskiego Wybrzeża, jednak rzeczywistość okrutnie zweryfikowała oczekiwania. Kompletnie nieudany sezon w wykonaniu wychowanka Unii Leszno może położyć się cieniem na jego wizerunku showmana. Oby nie, bowiem na rodzimym podwórku niewielu jest już żużlowców o tak pozytywnym podejściu do otoczenia.
Money talks?
W obliczu zaawansowanej i wciąż postępującej komercjalizacji sportu należy uświadomić sobie, że żużel to nie tylko wyniki. Żużel to również show, a żywym tego przykładem są indywidualiści pokroju Jarmuły, Drabika czy Cooka. Warto o tym pamiętać, aby wojna o rezultat w pewnym momencie nie zmąciła przyjemności czerpanej z oglądania speedway'a.